Na Przylądku Arago byliśmy już kilka razy, ale na tyle dawno temu, że dzieci zdążyły zapomnieć. Kolega Krzyśka nigdy tam nie był, więc dla całej trójki miejsce było nieznane.
Najpierw poszliśmy rzucić okiem na foki, które objęły w posiadanie zatoczkę północną. Z tej strony przylądka hulał wiatr i właśnie wtedy okazało się, że Emilia nie zabrała żadnego swetra ani bluzy — nie z namiotu, ale w ogóle z domu. Dałam jej moją bluzę, ale nie zabawiliśmy w tym miejscu długo, bo było m i bardzo zimno.
Cape Arago — South Cove |
Przeszliśmy na drugą stronę i zeszliśmy do zatoczki po stronie południowej, osłoniętej od wiatru, a że zejście do niej jest w miejscu niezbyt oczywistym, poza nami na plaży urzędowała tylko jedna rodzina. Parę godzin zajęła nam eksploracja zatoki, ale największym hitem okazały się kraby. Nieco atrakcji dostarczyły nam kruki, które wykradły nam z pudełka batoniki — lekcja, by nie zostawiać jedzenia nawet w kartonowym pudełku, które nie stanowi żadnej bariery dla dziobów ptaków.
Kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, a żołądki zaczęły wydawać niepokojące pomruki, opuściliśmy plażę. Chłopakom tak się tam podobało, że chcieli wrócić w to miejsce następnego dnia, ale pogoda była bardzo nieciekawa przez resztę weekendu i sobotnie popołudnie spędziliśmy gdzie indziej. Ale o tym napiszę następnym razem, bo dzisiaj już jestem zmęczona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz