sobota, 30 września 2023

Pierwszy deszcz, powidła śliwkowe, i jesienny spacer

Tydzień temu spadł pierwszy jesienny deszcz. Pierwszego dnia głównie siąpiło, ale następnego dnia, w niedzielę, lało już porządnie. Dzisiaj wypogodziło się, więc popołudniu zabrałam Emilię i Kennedy na spacer do Golden Garden Ponds. Dziewczyny lubią to miejsce, zwłaszcza "domek" w krzakach. Kiedy one bawiły się, ja obfotografowałam okoliczne chaszcze. 






Kiedy już się panny wybawiły, kontynuowałyśmy spacer ciesząc się słoneczną pogodą - choć wiatr wiał dość chłodny.

Miniony tydzień spędziłam robiąc powidła śliwkowe. W zeszłym roku przycięłam śliwę dość mocno, ale mimo to drzewo obsypało mnie w tym roku owocami. Jedliśmy aż się przejedliśmy, rozdałam ile mogłam, resztę przerobiłam na powidła aż zabrakło mi słoików. Dzisiaj zużyłam ostatnie – ostał się jeden malutki po drożdżach. Zapas powideł mamy więcej niż spory, ale to dobrze, bo właśnie odkryłam, że powidła te świetnie nadają się do murzynka. Wczoraj upiekłam jednego, dodając powidła zrobione w zeszłym tygodniu (potrzebny mi był słoik!). Dzisiaj rano ciasta już nie było za to Krzysio zapytał czy mogłabym upiec jeszcze jedno takie samo. Upiekłam – opróżniając kolejny słoik – bulgotało w ostatnim garnku powideł i ten jeden słoik bardzo mi się po kilku godzinach przydał. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby zabrakło mi słoików na przetwory! 

Dzisiaj oberwałam ostatnie śliwki, ale winogrona jeszcze są – one mogą powisieć nawet do przymrozków, choć raczej nie przewiduję takiego scenariusza. Są tak dobre, że nawet mój leniwy synuś chodzi sobie narwać. 

Koniec września przyniósł mi niespodziankę ogrodniczą: okazało się, że moje eksperymentalne papryki jednak zakwitły i nawet wydały owoce! Papryczki są na razie niewielkie, ok. 5 cm, ale wygląda na to, że mają szanse jeszcze podrosnąć. 

Na krzakach ciągle jeszcze sporo pomidorów, więc nadal nie mogę wysprzątać grządek. 

Po deszczu ziemia nieco zmiękła więc mogłam wykopać dołek w który posadziłam drzewko figowe. Okazało się, że moje dzieci bardzo lubią figi, więc kupiłam figę i posadziłam. Ciekawe za ile lat zacznie owocować.

poniedziałek, 25 września 2023

Link Party: Pstrokacizna

Na urodziny (w marcu) dostałam karty upominkowe. Długo się zastanawiałam co sobie kupić aż doszłam do wniosku, że włóczkę. I stanęłam wobec dylematu jaką. Tak mniej więcej wiem (coś z Dropsa), ale jeszcze nie doprecyzowałam. Może uda mi się podjąć decyzję i złożyć zamówienie przed kolejnymi urodzinami. 

Zanim do tego dojdzie, pracuję nad redukcją aktualnego stanu posiadania "włochacizny". 

Nadal mam fazę na splot tkany – latem pofolgowałam sobie i zrobiłam kocyk z resztek zalegających kosz z włóczkami. 


Pierwotne założenie było takie, że będzie to kocyk dziecięcy oraz że sekwencje kolorystyczne nie będą się powtarzały. Kiedy koło 30 procent kocyka było już gotowe doszłam do wniosku, że chcę tę pstrokaciznę dla siebie. Nie chciało mi się pruć i zaczynać od nowa, postanowiłam, że problem zbyt wąskiego koca rozwiążę później. I tak też zrobiłam – przerobiłam identyczne paski wzdłuż dłuższych brzegów koca a na koniec obrzuciłam całość półsłupkami i oczkami rakowymi w jednym kolorze. 


Całość mogłaby być nieco szersza, ale spisuje się nieźle do przykrycia od pasa w dół, kiedy siedzę na łóżku bądź kanapie, pisząc na laptopie (jak teraz), bądź robiąc na drutach. 

Unikanie powtórek sekwencji kolorystycznych okazało się sporym wyzwaniem, któremu chyba udało mi się sprostać – tak mi się wydaje, choć przyznam, że nie chce mi się analizować całości. Patrząc na poszczególne części koca, widzę, że pewne sekwencje podobają mi się bardziej (pierwsze zdjęcie) niż inne (zdjęcie poniżej), a niektóre wcale.

860 gramów akrylu (głównie) zmieniło motkowo-kulkową formę, przeistaczając się w formę użytkową. Wielu resztek pozbyłam się całkowicie, ale nie wszystkich. Wymiary 85 x 125 cm.

Koc zgłaszam do wrześniowo-październikowej odsłony zabawy Link Party u Renaty. 


Ciekawe, że taki akrylowy koc całkiem nieźle grzeje – Kici też się spodobał, już na etapie tworzenia. Spała sobie na kocu, kiedy odkładałam go na podłogę obok włóczek ułożonych w zaplanowanej kolejności przerabiania.




piątek, 22 września 2023

Crater Lake: Pumice Castle & Wodospad Plaikni Falls

Planując czas naszego pobytu na terenie parku Crater Lake, starałam się unikać niepotrzebnego jeżdżenia w tę i we w tę. Zaczynaliśmy w punkcie najbardziej oddalonym od miejsca noclegu, zaliczając kolejne atrakcje w drodze powrotnej. Drugiego dnia naszego pobytu pierwszym punktem programu był szczyt Mount Scott – o tej trasie już pisałam kilka dni temu, a na mapie poniżej parking, z którego wyruszyliśmy na szczyt zaznaczony jest jedynką. 



Potem pojechaliśmy do punktu widokowego oznaczonego dwójką oraz do kolejnego, oznaczonego trójką. 


Z tego miejsca wspaniale widać Pumice Castle, czyli formacje pumeksu skalnego, które komuś, kto nadał nazwę, skojarzył się z zamkiem – moje myśli pobiegły ku skalnym grzybom i kominom Kapadocji. 

Pumice Castle (Crater Lake National Park)

Miejsca numer 2 i 3 to były krótkie przystanki na trasie z Mount Scott do wodospadu Plaikni Falls. Parking, z którego wyrusza szlak oznaczony jest czwórką. Zaraz za parkingiem droga jest zamknięta do czasu, kiedy zostaną naprawione pozimowe szkody, nie wiadomo czy jeszcze w tym roku, czy może w następnym. Punkt widokowy na końcu tej drogi był w planach, ale skoro nie dało się do niego dotrzeć (za daleko na pieszą wędrówkę) będziemy chyba musieli wrócić nad Jezioro Kraterowe kiedy już droga zostanie naprawiona. 

Wracając do spaceru do wodospadu Plaikni Falls, szlak z parkingu do wodospadu nie jest zbyt ciekawy, spacer przez las, nawet nie tak bardzo męczący, choć trochę pod górę. Jak większość miejsc w tym rejonie, suchy, szaro-bury, za to natychmiast wiadomo, kiedy dochodzi się do potoku i wodospadu. Najpierw usłyszeliśmy szum wody, a nad samym potokiem zachwyca zieleń, bujna, soczysta, i ukwiecona o tej porze roku (druga połowa lipca). 





Woda w potoku Sand Creek lodowata, ale za to krystalicznie czysta. 
Mam słabość do wodospadów – zawsze mnie zachwycają! 

Widok w dół doliny, z wodospadem za plecami: 



W drodze powrotnej do bazy zatrzymaliśmy się jeszcze w dwóch miejscach, ale o tym będzie już następnym razem.

wtorek, 19 września 2023

Karaoke 🎶

W sierpniu nie odbywały się próby chóru, ale zanim wróciliśmy do ustalonej rutyny, w pierwszym tygodniu września spotkaliśmy się towarzysko. Każdy przyniósł coś na ząb a niektórzy nawet coś do przepłukania gardła. 

Jak już posililiśmy ciało, przeszliśmy do strawy duchowej. 


Chór, a w zasadzie połączone chóry z dwóch parafii, odśpiewały razem dwie pieśni, folkową This Land Is Your Land i Amazing Grace, a proboszcz dał solówkę You Raise Me Up. Na tym skończyły się podniosłe klimaty i zrobiło się wesoło – słowa La Bamby mieliśmy jeszcze na kartkach, ale zaraz potem przeszliśmy na regularne karaoke. 

Choć idea karaoke jest mi znana, nie zdarzyło mi się do tej pory wziąć czynnego udziału w takiej zabawie. A szkoda, bo bawiłam się fantastycznie. Ponieważ śpiewamy razem regularnie, znamy swoje możliwości oraz braki w kwestiach wokalnych, nikt się nie krępował, nawet ja byłam całkowicie wyluzowana, co dość rzadko mi się zdarza, bo zazwyczaj jestem super krytyczna wobec samej siebie.

Ku mojemu zdziwieni proboszcz słowem nie skrytykował repertuaru, raczej mało religijnego: Yesterday, County Roads, You Are My Sunshine, Let It Be, I Will Follow Him, Blowin’ In The Wind, California Dreaming, On The Road Again, More Than I Can Say, It’s Now Or Never, Imagine, Top Of The World, The Sound Of Silence, Proud Mary, Twist & Shout, Stand By Me. Same szlagiery!

Muzykę płynącą z komputera uzupełniały dwie gitary, akustyczna i elektryczna. Poza tym były mikrofony, jak to w prawdziwym karaoke, i jak ktoś miał ochotę na solówkę szczególnie ulubionej piosenki, korzystał z mikrofonu. Zaskoczyłam sama siebie odśpiewując z dwiema koleżankami Top Of The World Carpentersów, choć przyznam, że nie wyrwałam się na ochotnika ale zostałam "zachęcona" przez koleżankę Sopranistkę. Nie musiała mnie zbyt mocno przekonywać. 😄

Ponad dwie godziny śpiewania bez presji, dla samej przyjemności – do domu wróciłam niesamowicie zrelaksowana. 🎶

piątek, 15 września 2023

Mount Scott w Parku Narodowym Crater Lake

Mount Scott, mały stratowulkan, usytuowany na południowo-wschodnim zboczu Jeziora Kraterowego jest najwyższym punktem w Parku Narodowym Crater Lake i dziesiątym najwyższym szczytem w Oregonie. Ma około 420 000 lat.

Opis trasy prowadzącej na szczyt znaleziony w przewodniku nie odstraszał, 450 metrów od podnóża na szczyt rozciągnięte na 4 km (w obie strony 8 km, szlak zaczyna się na wysokości 2342 mnpm, szczyt 2723 mnpm) – bułka z masłem! Kiedy jednak zajechaliśmy na parking i spojrzeliśmy w górę, dziewczyny zaczęły jęczeć i błagać o zmianę planów. Ja też zwątpiłam, czy damy radę, ale wstyd mi było się wycofać z podjętej decyzji. Widok na Mount Scott z parkingu przytłacza, góra wydaje się ogromna!

Mount Scott, Crater Lake National Park

Walcząc z pokusą zarządzenia odwrotu jeszcze przed startem nie pomyślałam o zrobieniu zdjęcia, to powyżej zrobiłam już po powrocie. Bo jednak nie ugięłam się perswazjom dziewczyn i własnemu przerażeniu. 


Zaraz przy parkingu stoi tablica informacyjna z trasą naniesioną na zdjęcie – ścieżka prowadzi zakosami i kiedy już ją pokonaliśmy, okazało się, że nie było wcale tak źle. Najbardziej dało nam popalić słońce, przed którym nie było w zasadzie jak się schować ponieważ drzewa porastające zbocza nie są na tyle rozłożyste i gęste by zapewnić cień. Dobrze, że wyruszyliśmy w miarę wcześnie to jeszcze nie było tak gorąco. Bardzo współczułam osobom wspinającym się pod górę kiedy my już schodziliśmy. 

Po 10 minutach od opuszczenia parkingu okazało się, że koleżanka Emilii nie uzupełniła wody w swojej butelce i wyruszyła na trasę niemal bez wody. Zostawiłam dziewczyny z Krzyśkiem w cieniu jednego z nielicznych drzew i wróciłam do samochodu po wodę. Więcej falstartów nie było.


 
22 lipca na szczytowej grani leżały resztki śniegu. Szlak ten był zamknięty jeszcze dwa dni wcześniej właśnie z powodu zalegającego śniegu. 



Widok roztaczający się z tego miejsca dodał nam sił i energii i raźno ruszyliśmy do wieży strażniczej (zamkniętej) i punku oznaczonego jako szczyt. W przewodniku przeczytałam, że to jedyne miejsce, z którego możny złapać całe jezioro w jednym ujęciu aparatu fotograficznego (zwykłym ujęciu, niepanoramicznym). 


Posiedzieliśmy trochę na szczycie, podziwiając widok i odpoczywając. Na terenie parku raczej nie ma zasięgu, ale w tym miejscu akurat był i koleżanka Emilii zadzwoniła do mamy. Udało nam się wypatrzeć samochód pozostawiony na parkingu u podnóża – mała biała kropka trzecia z lewej. Na zdjęciu chyba nie da się go zidentyfikować – drogę, przy której jest parking, ledwie widać.

Mimo że dopiero co stopniał śnieg, wiatry i słońce wysuszyły całą wilgoć i po wodzie nie pozostało nawet wspomnienie. Czas tuż po stopnieniu śniegu to czas kwitnienia kwiatów – kolorowe akcenty ożywiające wulkaniczny krajobraz. Zdjęcia zrobiłam już w drodze powrotnej.






niedziela, 10 września 2023

Wrześniowe lato

U nas nadal lato. Wprawdzie już nie upalne, ale nadal ciepłe i bezdeszczowe, więc trzeba wszystko podlewać. Ciągle jeszcze mam pomidory, choć krzaczki mocno podsuszone. W tym roku przeprowadziłam eksperyment i wyhodowałam sobie pomidory z nasion z pomidorów kupionych w sklepie. Wzeszły dość szybko, potem miały trochę zastoju w indywidualnych doniczkach, ale po przesadzeniu do gruntu (lub do większych donic kiedy zabrakło miejsc na grządkach) ruszyły z kopyta i po jakimś czasie okazało się, że piękniej obrodziły niż inne krzaczki. W przyszłym roku też poeksperymentuję, zobaczymy, co z tej zabawy wyjdzie. 

Posiałam też nasiona wydłubane ze sklepowej papryki, ale nie obrodziły. Jedna właśnie zaczyna kwitnąć – trochę późno, ale podobno można paprykę przechować w domu przez zimę – zobaczymy czy mi się uda. Dostałam jedną sadzonkę papryki od koleżanki i ta roślina obdarowała mnie dwiema super ostrymi papryczkami. Jedna już skończyła w kuchni, druga jeszcze zielona na krzaku. 


W tym roku postanowiłam jeszcze wypróbować trzy siostry, czyli wysiałam razem dynię, kukurydzę i fasolę. Kukurydza nie wzeszła wcale – pewnie wydziobały ją ptaszki. Fasolka (szparagowa) ładnie obrodziła, dynie niby rosły i kwitły, ale jak przyszło co do czego, to się skończyło na dwóch okazach.


Za to pomiędzy pomidorami wzeszło coś, co okazało się małą ozdobną dynią. 


Albo nasionko przywędrowało z kompostownika, albo zasiane przez Naturę. Szkoda, że tylko jedna ta dynia, bo ładniutka. 

Winogrona (i jasne i ciemne) i śliwki nie zawiodły w tym roku. Są też jabłuszka, robaczywe, jak co roku, mimo nadzienia - smaczne, ale na zdjęcia się nie załapały. Jasne winogrona bardzo słodkie w tym roku, pyszniutkie!





czwartek, 7 września 2023

Dwa spacery

Tuż obok siebie usytuowane są dwa kempingi, po dwóch stronach rzeki i wiodącej wzdłuż niej drogi. Do Waxmyrtle trzeba zjechać z drogi i przejechać mostem – to na ten kemping zazwyczaj jeździmy. Kilka lat temu byliśmy na tym drugim, Lagoon. 

Oba ośrodki są pod tym samym zarządem, ale na jednym z nich miejsca są dostępne jedynie w ramach rezerwacji (W), na drugim (L) jest pula miejsc, których się nie rezerwuje – jak się przyjedzie i są wolne, to można rozbijać namiot. Na Lagunie trzeba zapłacić za drugi samochód, na Waxmyrtle dwa samochody są wliczone w cenę, a cena ta jest taka sama za miejsce na obu kempingach. Kemping Lagoon położony jest nad starorzeczem i jeśli się chce pływać kajakiem po rzece Siltcoos, to trzeba te kajaki przetransportować. Upatrzone przez nas miejsca na Waxmyrtle, które sobie rezerwujemy, położone są nad samą rzeką. 

Powodów, dla których wybieramy Waxmyrtle, jest więc kilka, ale jest jedna rzecz, której ośrodek ten nie ma. Szlak prowadzący wokół kempingu Lagoon jest krótki, ale uroczy i bardzo mi się podoba. Minęło sporo lat, od kiedy ostatnio dane było się nam nim przespacerować (osiem), choć w planach był co roku. Tym razem udało się je zrealizować. Osiem lat to zbyt długo by dzieci cokolwiek pamiętały, więc odkrywały miejsce na nowo.


Kiedy już zamknęliśmy pętlę, zamiast wracać do namiotu, postanowiliśmy pójść na plażę obejrzeć zachód słońca. To właśnie wtedy zrobiłam zdjęcie, które zamieściłam poprzednio. 

Zanim wróciliśmy na kemping, zrobiło się już prawie ciemno. Na moście zrobiłam zdjęcie na rzekę w kierunku oceanu. 


Pierwszy zachód słońca obejrzeliśmy na plaży, do której można dojechać samochodem, po prawej stronie rzeki. Po lewej stronie rzeki też można dojść do plaży i tradycyjnie co roku wybieramy się tam szlakiem Waxmyrtle Trail, tyle że na tej plaży w czasie lęgowym zagrożonego wyginięciem gatunku ptaków (do 15 września) można przebywać jedynie na mokrym piasku. Wiemy o tym i nie przeszkadza nam to. Tę plażę rezerwujemy sobie do grzebania w piasku tuż przy falach, spacer po obmywanym falami piasku i zbieranie muszelek. Plażowanie pełną gębą dozwolone jest na tej drugiej plaży. Szlak Waxmyrtle Trail zaliczyliśmy w sobotę. 


Szliśmy bardzo długo, bo po drodze znaleźliśmy mnóstwo przepysznych jagódek Huckleberry — łasuchowaliśmy i nie mogliśmy się oprzeć aromatycznej pokusie. 



Nad oceanem nie zabawiliśmy super długo—przyszedł przypływ i zaczął nas wypierać coraz bliżej terenu odgrodzonego dla ptaszków. Dzieci wybawiły się i nie protestowały, kiedy zapadła decyzja o powrocie. Chyba też zgłodniały, bo przecież borówki, nawet w sporej ilości, to raczej przekąska a nie posiłek. 

Na mapce poniżej zaznaczyłam obie trasy, piątkową wokół Laguny i na zachód słońca (na zielono) oraz sobotnią szlakiem Waxmyrtle Trail (na bordowo).



poniedziałek, 4 września 2023

Odwaga

Pierwszy weekend września to, jak już wspominałam, długi świąteczny weekend. Pierwszy wrześniowy poniedziałek to Labor Day, czyli Święto Pracy, a nieoficjalnie – zakończenie sezonu letniego. Dla nas to zazwyczaj ostatni wakacyjny wyjazd pod namiot i tak jakoś od lat się składa, że przeważnie jedziemy nad ocean, bardzo często w to samo miejsce, Waxmyrle Campground, nad rzeczką Sitcoos, o jakąś milę od plaży. W tym roku właśnie tam byliśmy, wróciliśmy kilka godzin temu. 

Jak się jest nad oceanem to oczywiste jest, że spędza się czas na plaży, ale że pod nosem jest i rzeka, to od jakiegoś czasu zawsze były i kajaki. 
W poprzednich latach inne rodziny przywoziły i pozwalały nam korzystać. W tym roku tak wyszło, że jechaliśmy mniejszą grupą, z tylko jedną zaprzyjaźnioną rodziną. Oni kajaków nie mają. Moje dzieci mają kajaki, ale nigdy ja ich nie musiałam przewozić więc mój samochód nie był przystosowany do transportu tego typu sprzętu. W zasadzie to nie był przystosowany do transportu niczego na dachu bądź doczepionego z tyłu. Czas przeszły jak najbardziej na miejscu, ponieważ zmieniło się to w zeszłym tygodniu. Doszłam do wniosku, że weekend będzie o wiele bardziej atrakcyjny dla dzieci jak poza plażą będą miały możliwość popływania po rzece, zwłaszcza że bardzo lubią kajakować. 
Kupiłam więc relingi dachowe a do tego bagażnik do transportu kajaków. 


Pierwsze relingi okazały się niewypałem — w instrukcji brakowało kilku punktów a link odsyłał do strony internetowej zupełnie nie związanej z motoryzacją, o montowaniu relingów nie wspominając. Odesłałam, kupiłam inne. 
Z tymi już nie było problemu, zamontowaliśmy je z Krzyśkiem dość sprawnie. Nie wiedzieliśmy, w jakiej odległości od siebie mają być zamontowane, ale ta informacja znalazła się w pudełku z bagażnikiem dla kajaków, który kupuje się osobno i montuje na relingach. Nie zdążyliśmy przetestować całości przed wyjazdem i przyznam, że kiedy już spakowaliśmy się w piątek, załadowaliśmy kajaki na samochód, zabezpieczyliśmy najlepiej, jak potrafiliśmy i mieliśmy wyruszać, byłam mocno zestresowana. Tyle możliwości, żeby coś poszło nie tak, tyle wątpliwości, czy wszystko zamocowane i zabezpieczone jak należy. 

tuż przed wyjazdem

Był tylko jeden sposób, by się przekonać – wyruszyć w trasę. I tak zrobiliśmy. Jechałam dość powoli, jak zalecane było w instrukcji – nie miałam ochoty obserwować we wstecznym lusterku, jak mi z dachu spadają kajaki i lądują na samochodach jadących za mną. Większość kierowców utrzymywała bardzo rozsądną odległość, co się dość rzadko zdarza. Pewnie też stała im przed oczami wizja kajaków lądujących im nagle na masce. Półtorej godziny później zaparkowaliśmy na zarezerwowanym miejscu.

na miejscu

Dojechaliśmy na miejsce szczęśliwie, bez wypadków, nie gubiąc niczego, i nawet nikt na nas nie zatrąbił, że jedziemy za wolno. Stres był ogromny, ale jestem bardzo dumna z siebie, że przezwyciężyłam strach, przełamałam obawy i odważyłam się no coś jeszcze niedawno niewyobrażalnego. 

Dzieci ucieszyły się jeszcze bardziej, choć muszę przyznać, że ich wiara w moje możliwości jest niezachwiana. Ucieszyły się, że mogą pływać po Siltcoos River i do tego w swoich własnych kajakach bez pożyczania i dostosowywania się do innych. Pierwsze co zrobili na miejscu, to wskoczyli w kajaki i popłynęli w górę rzeki. Dopiero po powrocie z ich rekonesansu rozbiliśmy namiot i rozwiesiliśmy hamaki.

dzieci na Siltcoos River zaraz po przyjeździe na miejsce

Cała ta sprawa z transportem kajaków na moim niewielkim autku i przełamanie strachu dość dobrze wpisuje się we wrześniową tematykę zabawy Rękodzieło i przysłowia albo... u Splocika, więc niniejszym zgłaszam niniejszy wpis. Wrześniowy cytat:
Nie bądź w swoich działaniach zbyt bojaźliwy i wybredny. Całe życie to jeden wielki eksperyment. Im więcej będziesz eksperymentować, tym lepiej. (Ralph Waldo Emerson)

  


Więcej na temat wyjazdu będzie następnym razem, bo jest już dość późno a jutro ja do pracy a Emilia do szkoły (Krzysiek ma jeszcze jutro wolne). 
Na koniec – zdjęcie zachodu słońca nad oceanem.

zachód słońca w piątek, 1 września 2023


piątek, 1 września 2023

Za chwilę powrót do szkoły

Ostatni tydzień wakacji, ale już żyjemy szkołą. W obu placówkach, w gimnazjum Emilii we wtorek, w liceum Krzyśka w czwartek, wydawane były plany lekcji, numery szafek i kody do nich, robione były szkolne zdjęcia. Krzysiek zapłacił też sobie za pozwolenie na parkowanie na szkolnym parkingu oraz dostał przybory szkolne. W tym roku wszyscy uczniowie naszego okręgu dostają je za darmo. W poprzednich latach musiałam uiścić opłatę, w zamierzchłej przeszłości było jak w Polsce – rodzice kupowali dzieciom na własną rękę. Podoba mi się system, w którym wszystkie dzieci mają segregatory, kredki, długopisy, i ołówki tej samej firmy – z powodów dość oczywistych. Jedynie dla Emilii musiałam kupić segregator zamykany na zamek błyskawiczny. Długo wybierała, bo musiał być czarny i bez żadnych kolorowych wstawek, ale że nie znalazłyśmy takiego w ofercie (w cenie do zaakceptowania), zdecydowała się w końcu na niezbyt rzucające się w oczy szare wstawki. No i uparła się na mechaniczny ołówek, ale kiedy oznajmiła mi, że jeszcze potrzebuje sterty nowych ubrań, to usłyszała kategoryczne NIE. Ubrań ma tyle, że mogłaby obdzielić przynajmniej trzy inne osoby i nie uważam za stosowne wymieniać całej garderoby jedenastolatki tylko dlatego, że akurat wypada początek nowego roku szkolnego. 



Szkolny sezon piłkarski zaczął się już jakiś czas temu, a w tym tygodniu Krzysiek miał już dwa mecze, jeden u siebie, drugi na wyjeździe. 

W tym tygodniu Emilia miała pierwszą po wakacyjnej przerwie lekcję gry na pianinie. Czerwcowo-lipcowy kryzys nieco ustąpił. Dziecko nadal się buntuje, ale chyba obie zrobiłyśmy postępy w nie doprowadzaniu się wzajemnie do szału. Kwestia pianina została rozegrana dyplomatycznie przy współudziale pani nauczycielki i Emilia nadal gra, ku mojej ogromnej radości, tym większej, że właśnie nauczyła się Dla Elizy. To było jej zadanie na lato. 

Pierwszy weekend września to u nas długi weekend, tradycyjne zakończenie sezonu letniego i wakacji. W poniedziałek mamy święto, więc wolne. Emilia zaczyna zajęcia we wtorek (ale tylko pół dnia, co mojej córce bardzo się nie podoba, bo chciałaby pójść do szkoły na cały dzień) - to jej pierwszy rok w gimnazjum. Krzysiek zaczyna ostatni rok nauki w liceum w środę. Treningi na basenie powinny się zacząć w pierwszym lub drugim tygodniu września.

Lato minęło, jak z bicza strzelił.