niedziela, 28 stycznia 2024

Małe zamieszanie z lekcjami gry na pianinie

Na początku grudnia dowiedziałam się, że z początkiem lutego Emilkowa pani od pianina wyjeżdża z kraju na kilka miesięcy w podróż służbowo-rodzinną. 
No i masz babo placek! Trzeba szukać kolejnego nauczyciela! Na szczęście pani Grace poleciła mi Społeczny Instytut Muzyczny, działający pod auspicjami lokalnego uniwersytetu. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego istnieje, ale to właśnie w tej placówce córka pani Grace pobiera lekcje gry na skrzypcach. Trochę potrwało załatwienie wszystkich formalności, ale z początkiem stycznia zaczęłam wozić Emilię na lekcje na uniwersytet. 

Nowa nauczycielka, albo raczej instruktorka, bo taka terminologia obowiązuje w tej instytucji, to doktorantka rodem z Chin. Pierwsza nauczycielka Emilii była Japonką, druga jest Koreanką, obecna, Chinką. Układ jest taki, że kiedy pani Grace wróci już z zamorskich wojaży, Emilia wraca do niej na lekcje. 
O tymczasowej naturze lekcji w ramach Instytutu poinformowałam kierowniczkę zaraz na wstępie. 

Instytut organizuje lekcje w 10-lekcyjne bloki skoordynowane z semestrami na uniwersytecie. Do tego jest jeden tydzień na odrobienie odwołanej lekcji (jeśli zaistnieje taka sytuacja), a potem zaczyna się kolejny 10-tygodniowy blok.

Po pierwszej lekcji Emilia stwierdziła, że pani jest miła. W kolejnym tygodniu zajęcia się nie odbyły, ponieważ całe miasto było skute lodem. W tym tygodniu odbyła się druga lekcja, po której Emilia doszła do wniosku, że jednak tej pani nie lubi. Głównie dlatego, że pani "zadaje tyle pytań," a Emilia nie zna na nie odpowiedzi. Każdy nauczyciel ma swój styl nauczania, a ta pani uważa, że jak dziecko sobie wygugla co dany termin muzyczny oznaczy, to lepiej zapamięta. 
A Emilia chciałaby wszystko podane na tacy. Aby nieco załagodzić konieczność odrobienia tego nowego zadania, zaproponowałam Emilii, żeby założyła nowy dokument Google doc. i do niego skopiowała te wszystkie 5 czy 6 definicji, a ja go potem wydrukuję.

Z parkowaniem na kampusie jest zawsze problem. Miejsc parkingowych niewiele i większość z nich zarezerwowana dla osób posiadających specjalne zezwolenie. Jest kilka parkingów płatnych, ale nie ma gwarancji, że akurat będzie na nich miejsce. Szukamy więc miejsc parkingowych kilka przecznic dalej, na co trzeba zarezerwować nieco czasu, bo przecież nie wiadomo jak długo zajmie nam znalezienie miejsca. Ostatnio znalazłyśmy miejsce natychmiast i to niemal pod budynkiem, w którym Emilia ma lekcję. 
Pół godziny, które nam pozostało do lekcji, spędziłyśmy spacerując po kampusie. Odwiedziłyśmy Cmentarz Pionierów, najstarszy w mieście, pamiątkowy, na którym nie chowa się zmarłych już od prawie stu lat. Emilia jeszcze nie była na takim starym cmentarzu, z omszałymi nagrobkami – szalenie jej się podobało! Sam kampus też, choć zwiedziłyśmy zaledwie mały fragment. Oświadczyła, że właśnie na tym uniwersytecie chce w przyszłości studiować. (Emilia ma dopiero 11 lat). Uniwersytet Oregoński (University of Oregon) został założony w roku 1872, więc raczej nie może się porównywać z Uniwersytetem Jagiellońskim, a nawet z Harvardem (założonym w roku 1636) – poziomem nauczania z resztą też. Nasz lokalny uniwerek plasuje się na miejscu 98 (na 439) w rankingu wyższych uczelni w USA. Natomiast jest na miejscu co przy astronomicznych cenach za akademik nie jest bez znaczenia. Zobaczymy za siedem lat czy Emilia nadal pozostanie przy swym pierwszym wyborze, czy jednak zdecyduje się studiować gdzie indziej o ile nie stwierdzi, że nie ma zamiaru studiować w ogóle.

niedziela, 21 stycznia 2024

W okowach lodu


Tu, gdzie mieszkamy, zimy są bardzo łagodne. Pada deszcz, ale temperatura utrzymuje się przeważnie powyżej zera, a jeśli jeździ się wszędzie samochodem to prawdę powiedziawszy nawet nie potrzebuje się zimowych butów i kurtki. 

Ale raz do roku zima przypomina sobie o nas, wpada z krótką wizytą i pokazuje pazury. Czasem ledwie je wysunie, poprószy śnieżkiem, i szybko zniknie. 
Co kilka lat wpada do nas z mocnym przytupem, pokazuje ostre pazury w całej okazałości a po jej wizycie miasto leczy rany prze wiele tygodni. 
Tak było w tym roku. 


Że nadciąga atak zimy wiadomo było od przynajmniej tygodnia - trąbiły o tym wszystkie media. Ponieważ w sobotę dzieci miały jechać na narty, zakupy zrobiłam już w piątek – chciałam, żeby mieli świeże bajgle i rożki na wyjazd.
Do wyjazdu na narty jednak nie doszło, ponieważ w sobotę rano wszystko pokrywała kilkucentymetrowa warstwa lodu. 


Nocą padał marznący śnieg, deszcz, znowu śnieg, a ujemna temperatura sprawiła, że wszystko to zamarzło w twardą i bardzo śliską skorupę. Do wyjazdu nie doszło ale skoro już dzieci wstały (mimo wolnego dnia), wzięliśmy sanki i poszliśmy na spacer. Wiatr siekł po twarzach marznącym deszczem i pierwszy raz od lat nie musiałam namawiać Emilii do założenia czapki i szalika. W trakcie spaceru zabrała mi nawet mój komin, aby lepiej zabezpieczyć się przed wiatrem. Ja założyłam tego dnia sweter z grubym golfem więc mogłam oddać jej swój komin.


Temperatura spadła mocno poniżej zera, ale śnieg nie padał, cały czas marznący deszcz, więc warstwa lodu stawała się coraz grubsza. Drzewa zaczęły się pod nią uginać, gałęzie łamać, linie wysokiego napięcia zerwane, mnóstwo domów bez prądu, bez internetu. Nie tylko domów, ale i sklepów, szkół, zakładów pracy. Z powodu wypadków autostrada była zablokowana przez 17 godzin. Droga od nas nad ocean zamknięta przez kilka dni. Sporo dróg, głównych i lokalnych, było nieprzejezdnych z powodu zwalonych drzew. 


Sytuacja ta trwała od soboty do wtorku, kiedy to powoli zaczęło się ocieplać. Padał deszcz, który podobno miał przyśpieszyć topnienie lodu pokrywającego wszystko, ale zanim do tego doszło sprawił, że było jeszcze bardziej ślisko. 
W poniedziałek było święto, więc szkoły nie było. We wtorek i środę zajęcia zostały odwołane we wszystkich szkołach, łącznie z uniwersytetem. W czwartek i piątek tylko nieliczne szkoły zostały otwarte – w tym te, do których chodzą moje dzieci. Ponieważ pracuję zdalnie, z domu, ja nie miałam przerwy z powodu ataku zimy. 


W okowach lodu tkwiliśmy pięć dni. My wywinęliśmy się obronną ręką. Cały czas mieliśmy prąd a co za tym idzie i wodę – jak nie ma prądu to automatycznie nie ma u nas wody. W kominku buzował ogień, dwa razy dziennie chodziliśmy na ponad godzinne spacery i w sumie dość miło spędziliśmy razem ten czas. 


Przez kilka dni zamartwiałam się o okno dachowe, bo wyglądało na to, że pękła w nim szyba, ale kiedy stopniał lód, "pęknięcie" znikło. Bardzo mi ulżyło. 
Straty przyszły z innej strony, acz niewielkie. W środę rano okazało się, że trzy gałęzie dębu za domem nie wytrzymały ciężaru pokrywającego je lodu. Spadając, cudem minęły linię zasilającą dom w prąd i kabel dostarczający nam internet. Dwie z tych gałęzi zmiażdżyłyby krzew kamelii, gdyby nie były takie długie – oparły się na ogrodzeniu kompostownika co ocaliło kamelię. Gałęzie były tak ciężkie, że nie dałam rady sama odsunąć ich, dopiero z pomocą Krzyśka odciągnęliśmy je w miejsce, gdzie nie przeszkadzają – spadły tak, że zagradzały mi dostęp do kompostownika. Jak przestanie padać deszcz będę je musiała pociąć i wysprzątać teren za domem – cały trawnik usłany jest połamanymi gałązkami, takimi drobnymi. 


Straty w okolicy są spore. Popękane rury, poniszczone domy i samochody, połamane kończyny, kilka osób straciło życie. W niektórych miejscach prądu nie będzie jeszcze przez wiele dni, a zanim wszystkie połamane i zwalone drzewa zostaną uprzątnięte minie nawet kilka miesięcy. Mam nadzieję, że w tym roku nie będziemy już musieli doświadczać zimy na własnej skórze.





niedziela, 14 stycznia 2024

Nancy

Nancy, chomik, wydostała się z klatki. 

Kilka tygodni temu Nancy zamieszkała w kuchni, ponieważ jej nocny tryb życia zakłócał odpoczynek Emilii. Podczas wakacji nie stanowiło to problemu – Emilia chodziła spać późno, a potem spała do południa, ale wraz z rozpoczęciem roku szkolnego nocne hałasowanie zaczęło być problematyczne. A Nancy potrafiła nieźle się tłuc! Dlatego drzwi do kuchni były zamknięte – żeby pozostali domownicy jej nie słyszeli. 

Pewnej nocy udało jej się podważyć dość ciężkie przeszklone wieko klatki i wydostać się na wolność. Noc spędziła pracowicie, urządzając sobie norkę w szufladzie pod kuchenką. Naznosiła co znalazła chusteczkę higieniczną, instrukcję obsługi, kawałek folii. Widać to wszystko nie wystarczyło, więc odgryzła wiązanie mojego kuchennego fartucha i też zaniosła do swojego nowego gniazdka. A potem zaczęła chomikować zapasy żywności – wszystko, co wpadło pod kuchenkę i nie zostało wyssane przez odkurzacz, kocią karmę, wygryzła nawet sukulent z doniczki i dodała do swoich zapasów. 



Takie pracowite małe zwierzątko – wszystko to w jedną noc! 

Rano obudziła ją Emila robiąca sobie śniadanie. Obudzona Nancy postanowiła opuścić swoje legowisko. Przy okazji wystraszyła nie na żarty Emilię, która przybiegła do mnie z wiadomością, że słyszy jakiś dziwny hałas dobiegający spod kuchenki. Zanim zdążyłam wziąć latarkę, żeby sprawdzić, co takiego urzęduje pod kuchenką, Nancy wychynęła w całej swej słodkiej zaspanej puszystości.

Nancy! Złapałam ją i przytuliłam – przecież mogła wleźć w jakąś dziurę, utknąć i już tam zostać. Kicia mogła stwierdzić, że jednak chomik to smaczna nocna przekąska, mimo że do tej pory nie wykazywała zainteresowania akurat tym gryzoniem. Tyle rzeczy mogło się stać! 

Nancy wyglądała na całą i zdrową, tylko mocno zaspaną. Odetchnęłam z ulgą i umieściłam ją w jej terrarium, na wieko położyłam książkę. 

Wieczorem nie zwróciłam uwagi, że nie hałasuje jak zazwyczaj, że nie przerabia kartonu na wióry, że nie sprawdza co też porabiamy w kuchni. Dopiero następnego dnia zwróciłam uwagę na ten bezruch. Znamienny. Niestety, za swą nocną przygodę Nancy zapłaciła najwyższą możliwą cenę a ja mam poczucie winy, że nie upilnowałam jej. Bo gdyby nie wydostała się z klatki, to nie zjadłaby czegoś co jej zaszkodziło. Mam nadzieję, że nie cierpiało zwierzątko. Kiedy ją znalazłam, wyglądała jakby spała, zagrzebana w swojej norce. 



niedziela, 7 stycznia 2024

Dwie proste torby

W pierwszej odsłonie tegorocznej zabawy Rękodzieło i przysłowia albo ... Splocik zaproponowała przysłowie

Spiesz się z wykonaniem rzeczy pilnych, by spokojnie zabrać się do rzeczy najpilniejszych. 

Od kilku miesięcy przymierzam się do granatowego kardigana, ale ciągle jest coś innego co mnie powstrzymuje przed narzuceniem oczek. Przecież najpierw trzeba skończyć to, co rozgrzebane — ja tak mam, że staram się nie zaczynać niczego nowego, zanim nie skończę tego, co akurat mam w koszyczku z robótką. A kardigan jest mi bardzo potrzebny, zwłaszcza że Emilia zaczyna podbierać mi czarne bolerko, a kiedy tak się zdarza, nie mam niczego w odpowiedniej tonacji. Po wielotygodniowej przerwie od drutów i szydełka postanowiłam zebrać się w sobie, zmobilizować, uprzątnąć drogę do granatowego swetra. Zanim skończę dwa szydełkowe kotki, pokażę zdjęcia dwóch toreb wykonanych już jakiś czas temu. 



Jedna z torebek, czarna, czekała na wyszycie mordki kotka. Usiłowałam to zrobić wczoraj, ale mi nie wychodziło więc sobie dałam spokój. 



Cała czarna też jest ładna. Pierwotnie miała to być torebeczka na cukierki na Halloween. Zrobiona według opisu z Garnstudio

Druga torba to resztkowiec. 



Zużyłam na nią sporo włóczki, na którą i tak nie miałam pomysłu, ale sama torba czy może kosz, nie podoba mi się. W zasadzie to nie wiem co zrobić z obiema. Ta większa przyda się na spakowanie hamaków na wyjazdy pod namiot. Ta mniejsza, może posłuży jako woreczek na prezent. 

Obie torby zgłaszam do zabawy u Splocika oraz do zabawy  Coś prostego u Renaty.


poniedziałek, 1 stycznia 2024

Spacer przedświąteczny


W sobotę przed świętami wybraliśmy się nad ocean. Może nie był to najlepszy pomysł, ponieważ mnie już od środy bolało gardło, Krzyśka właśnie zaczynało boleć, i należało się spodziewać, że niebawem i Emilia do nas dołączy, ale doszłam do wniosku, że zamiast siedzieć w domu i gapić się w ekran telefonu lub komputera, lepiej przespacerować się plażą. 



Pojechaliśmy w jedno z naszych ulubionych miejsc na spacer w jedną stronę laskiem, powrót plażą. Czasami idziemy nieco dalej, do latarni morskiej, ale tym razem nie mieliśmy sił, by wspinać się pod górkę więc wybraliśmy krótszą i mniej wyczerpującą wersję. 



Na plaży było bardzo przyjemnie — rzadko zdarza się taki miły bezwietrzny i ciepły dzień. 

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w chińskiej restauracji i Emilia zjadła pierwszy raz coś z kuchni chińskiej. Do tej pory twierdziła, że nie lubi — oczywiście bez spróbowania.

W święta moje zaziębienie osiągnęło apogeum i bardzo dobrze się złożyło, że do nikogo nie szliśmy ani nie spodziewaliśmy się żadnych gości. Urządziliśmy sobie maraton filmowy, bo tylko na to zostało mi energii po przygotowaniu potraw wigilijno świątecznych. Sprzątanie ogarnął Krzysiek. Jego rozłożyło zaraz po mnie a na końcu Emilię, choć ona najlepiej zniosła ten atak wirusa czy bakterii. Teraz mamy się już w miarę dobrze, choć dzisiaj rano Krzysiek narzekał, że źle się czuje, ale nie wiem, czy to choroba, czy stres i niewyspanie — wczoraj do północy pracował nad podaniami na studia. 

Nowy rok, po porannej mgle, obdarował nas piękną słoneczną pogodą, ale nie wybraliśmy się na żadną wycieczkę, bo Krzysiek nadal siedzi w wypracowaniach a Emilia ma muchy w nosie. Czas bez szkoły wyjątkowo źle jej się przysłużył, zachowuje się okropnie. Kiedy zabrałam jej komputer i telefon to zareagowała taką agresją, że zastanawiam się, czy moje dziecko nie jest uzależnione. Poszłam grabić liście w ogródku, aby się nieco odstresować. No i tak fajnie mi się zaczął ten nowy rok.