wtorek, 28 maja 2013

Dzień na plaży

Jeszcze dwa tygodnie temu pogoda nas rozpieszczała letnim ciepełkiem, ale im bliżej było do długiego weekendu (z okazji Memorial Day), tym chłodniej się robiło i mokro. I z planów wyjazdowych, planów wielkich, z rozmachem, wyszło NIC.

No, prawie nic. Pod namiot na cztery dni nie pojechaliśmy, ale w sobotę wybraliśmy się nad ocean.


Prognoza pogody głosiła, że będzie to naładniejszy (najsuchszy i najcieplejszy) dzień przedłużonego weekendu - prognoza sprawdziła się.

Kiedy dotarliśmy na plażę Heceta we Florencji było jeszcze pochmurno i wiał dość chłodny wiatr. Ale my byliśmy na takie warunki przygotowani, ubrani na cebulkę i w wiatrówkach, więc rozbiliśmy nasz mały kramik wśród naniesionego przez fale na piasek drewna i zabraliśmy się za plażowanie.

Chłopaki pognali nad wodę a ewentualne odmrożenie kończyn dolnych młodszemu nie przyszło do głowy, starszego nie odstraszyło. Na początku uważali, żeby się nie pochlapać, ale w końcu przyszła większa fala i Krzyś, uciekając przed nią, potknął się i cały wpadł do wody, więc już nie było po co uważać i zabawa zaczęła się na całego.


Ja zajęłam się robieniem babek z piasku, Emilia ich rozwalaniem.


Potem panowie wrócili i zaczęło się tradycyjne kopanie dołów.
Tutaj nastąpił mały kryzys jeśli chodzi o zachowanie Krzysia, który chyba samemu sobie musiał udowodnić kto tu rządzi i najpierw przestał kopać i rozkazał tacie "Ty kop!" Na co tata odpowiedział "Sam sobie kop!" i rzucił łopatkę a Krzyś się obraził i rzucił piachem we mnie i Emilię, którą akurat karmiłam bananem. Potem jeszcze trochę nudził i marudził, ale puszczony samopas po plaży chyba zapomniał, że miał reszcie rodziny popsuć sielankę. Poza tym znalazł sobie kolegę do skakania przez fale i dość fajnie się razem bawili pławiąc się w lodowatej wodzie niemal dwie godziny. O dziwo, Krzyś się wcale nie rozchorował po tych szaleństwach, ale humory mu wymroziło i znowu było miło.


W miarę upływu czasu chmury znikały i robiło się coraz cieplej, a my pozbywaliśmy się kolejnych warstw. W końcu odważyłam się nawet ściągnąć skarpetki i ostatni sweter.

Pobiegałam z Krzysiem po wydmach (w ramach gimnastyki ud), pospacerowałam z Emilią po płaskiej plaży. Emilii dość dobrze raczkowało się też po piasku, którego wcale nie usiłowała jeść, czym mnie zadziwiła. Oczywiście ucięła sobie też drzemkę ukołysana przez szum fal.


Wszyscy też troszkę opaliliśmy się. W drodze nad ocean spała Emilia, w drodze powrotnej natomiast - Krzyś, wymęczony do cna brykaniem w wodzie.

A już w nocy zaczęło padać i tak padało z małymi przerwami przez cały weekend. W zasadzie to dalej pada, ale podobno to już ostatnia fala i ma się znowu wypogodzić. Wyjazd pod namiot nadal planujemy. Może uda się za drugim podejściem.

sobota, 25 maja 2013

Bez mamy, bez łez

Kilka dni temu musiałam wybrać się na umówioną wcześniej wizytę u dentysty.

Mąż miał być w domu - i był. Wrócił z delegacji dzień wcześniej. Tylko, że o 22.55 oświadczył, że musi jechać bo źle wyszły jakieś tam pomiary a e-mail z poprawnymi ma być wysłany do szóstej rano, że jedzie ponaprawiać, i że do południa dnia następnego wróci. Tylko, że ja miałam wizytę na 8.30 rano.

Zaskoczenie. Lekka panika. Złość.

Szybko jednak opanowałam się, przebiegłam w myślach listę osób, które mogłabym poprosić o pomoc. Zerknęłam na zegarek - za dwie jedenasta. W porządku, Ania nigdy nie chodzi spać tak wcześnie, to dzwonię.

Trochę koleżankę przestaszyłam, bo jednak telefony o tej porze raczej nie przynoszą radosnych wiadomości, ale zaczęłam od tego, że nic złego się nie stało, po czym przystąpiłam do wyjaśniania. Dobrze mi się wydawało, że akurat następnego dnia nie pracowała. I zgodziła się popilnować Emilii.

Rano z kolei poprosiłam sąsiadkę, żeby zaprowadziła Krzysia do szkoły razem ze swoim synem (musiałam wyjechać z domu zanim szkoła otworzy swoje podwoje), odprowadziłam dziecko do sąsiadów (ku radości obu chłopców) i pojechałam z Emilią do Ani.

Przyznam, że bardzo się bałam jak zareaguje Mała, bo zostawiłam ją z kimś poza mężem tylko raz, w grudniu, i do tego na króciutko. Ale nie było źle. Jak zajęła się zabawkami, wymknęłam się cichutko. A po powrocie dowiedziałam się, że Emilka była dzielna i wcale nie płakała. Bawiła się zabawkami, zwiedzała dom znajomych (szalenie spodobał jej się nadmuch ciepłego powietrza) i nie miała czasu rozpaczać z powodu nieobecności mamy, której kamień spadł z serca, kiedy się o tym dowiedziała.

A ja się tak bardzo obawiałam co to będzie, bo w przypadku Krzysia bywało zupełnie inaczej - Krzyś przepłakałby całe dwie godziny, nie dałby się wziąć nikomu na ręce, nie wziąłby do ręki żadnej zabawki, a mama miałaby kaca moralnego przez najbliższy miesiąc. O jakże się cieszę, że Emilia ma większe zaufanie do świata!

piątek, 24 maja 2013

Problemy wychowawcze

Od jakiegoś czasu mam problemy z Krzysiem.

Jest bardzo niegrzeczny, a do tego złośliwy. Nie tylko ignoruje moje prośby i polecenia, ale jeszcze kpi sobie w żywe oczy, pyskuje, a na spokojne tłumaczenia, że tak nie można, że tak nieładnie, tylko intensyfikuje negatywne zachowanie.

Nie pomagają tłumaczenia, prośby, kary, ani krzyki - no nie ma na niego bata!

Zdaję sobie sprawę, że siedmioletni chłopak ma prawo być niegrzecznym i nie oczekuję jakiegoś nierealnego zachowania, ale nie wiem skąd mu się wzięła ta celowa, perfidna złośliwość. No i zaczął być zazdrosny o siostrę i dokucza jej strasznie, tak jak i rodzicom.

Ostatnio tak zalazł za skórę nawet ojcu, że ten w końcu zgodził się ze mną współpracować - do tej pory ilekroć zwracałam uwagę dziecku, tatuś naskakiwał na mnie. Tak - przy dziecku.

Zapewne to podejście ojca przyczyniło się do złego zachowania Potomka, choć pewnie przyczyn jest kilka. I coś trzeba z tym zrobić, bo dziecię przegina pałę.
A o ile na pewne rzeczy mogę przymknąć oko, to nie zaakceptuję złośliwości i dokuczania innym, zwłaszcza najbliższym, bo poza domem Krzyś to wzór do naśladowania.

Przeczytałam ostatnio mądrą książkę Jane Nelsen Positive Discipline i nawet zaczęłam stosować się do pewnych zaleceń, ale w związku z drastycznym pogorszeniem się zachowania dziecka nie wiem czy metody te są z księżyca, czy wręcz przeciwnie, działają, ale żeby mogło być lepiej, musi się najpierw pogorszyć - podobno to typowe. Nie wiem, a jestem bliska załamania. Dobrze, że choć mąż zgodził się współpracować bo nie wiem co bym zrobiła.

Dzisiaj tylko chciałam się pożalić - pewnie będzie kontynuacja, a póki co proszę, trzymajcie kciuki, żeby stosowane metody (o nich kiedy indziej) jednak przyniosły pożądany skutek. A jak ktoś ma jakieś sprawdzone sposoby na wykorzenienie tej złośliwości to poproszę o podanie.

poniedziałek, 20 maja 2013

Berry Cluster i czternaście guziczków

Sweterek dla Emilii skończyłam już chyba miesiąc temu. Akurat zrobiło się gorąco, więc zwlekałam z sesją fotograficzną, żeby dziecka niepotrzebnie nie katować przy trzydziesto-stopniowym upale. A jak się ochłodziło, okazało się, że wbrew moim obawom, sweterek nie wyszedł w sam raz, ale sporo za duży - a wygląda na taki malutki! Miał być na jesień, i będzie!


I w końcu zdjęcia robiłam bez modelki, na dodatek w pochmurny dzień,  bez natchnienia i w pośpiechu co, niestety, widać - na zdjęciu powyżej sweterek wygląda jakby był za wąski w stosunku do rękawów, a same rękawy - różnej szerokości. W rzeczywistości, wcale tak nie jest, wszystkie wymiary są odpowiednie.

Sweterek zrobiony jest z włóczki Dreambaby DK Prints firmy Plymouth Yarn (167m/50gr), którą dostałam na urodziny. Zużyłam nieco ponad dwa motki, 110 gram, co się przekłada na 368 metrów. Robiłam na drutach addi 3.25 mm.


Sweterek robiony jest na okrągło. Dół zdobi motyw Berry Cluster, opis którego znalazłam w książce Nicky Epstein "knitting on the edge". Potem brzegi motywu splatają się w warkocze, na końcu których ujęłam po jednym oczku i w miejscu tym przyszyłam po guziczku. Takimi samymi guziczkami ozdobiłam sam motyw Berry Cluster.


Zapewne przez robienie na okrągło, oczko lewe z jednej strony warkocza jest bardziej widoczne, a z drugiej strony niemal wcale. Nie wiem czy się to wyrówna po praniu, czy już tak zostanie. Jeszcze nigdy nie robiłam warkoczy na okrągło, więc taki efekt to dla mnie niespodzianka. Cóż, człowiek ponoć całe życie się uczy.

Aby łatwiej zakładało się sweterek, zastosowałam zapinanie na ramionach - trochę to widać na pierwszym zdjęciu. Dekolt wykończyłam szydełkiem,oczkami rakowymi.

sobota, 18 maja 2013

Fascynacje

Emilia skończyła dzisiaj jedenaście miesięcy.

Notuję sobie różne drobiazgi, małe osiągnięcia, ale jej rozwój nabiera tempa i często z dnia na dzień zaskakuje mnie kolejnymi osiągnięciami na miarę jedenasto miesięcznej malizny.


Już prawie chodzi. Przemieszcza się przy meblach, spaceruje trzymana za rączki, a dzisiaj przeszła ze mną kilka kroków trzymana tylko za jedną łapkę - tą drugą podpierała się o ścianę. Całkiem nieźle utrzymuje się w pionie, ale jeszcze nie odważyła się ruszyć do przodu jedynie na nóżkach. Jak nie może się czegoś uchwycić, opada na rączki.


Odkrywa ciekawe miejsca w domu. Fascynuje ją toaleta. Oczywiście wkłada rączki do środka i chlapie, ale także spuszcza i podnosi deskę klozetową, obserwuje jak wiruje spuszczana woda i z zapałem godnym lepszej sprawy odwija papier toaletowy.


A wiecie, że ja mam bardzo podobne, czarno-białe zdjęcie, zrobione mniej więcej w tym samym wieku co Emilia? Jak zapewne większość dzieci.


Emilia uwielbia także siebie samą widzianą w lustrze. Stawiam ją w łazienkowej umywalce i pozwalam jej palcować lustro. Chyba jeszcze nie wie, że ta roześmiana dziewczynka w lustrze to ona sama. Kiedy już nacieszy się swoim widokiem, zaczyna eksplorować zawartość półki wokół umywalki i zazwyczaj po chwili zabawa kończy się, bo Mała za bardzo się rządzi.


Szalenie żywiołowo reaguje na widok zdjęć w ramkach. Nie wiem czy poznaje na nich Krzysia, czy tylko nauczyłam ją, powtarzając wielokrotnie, że to Krzyś. Wydaje mi się, że usiłuje wymówić imię swojego brata, albo może tylko słyszę to niewyraźne  "Syś" bo bardzo chcę usłyszeć? Ale Krzyś twierdzi, że też słyszy coś co przypomina jego imię.

Zdecydowanie świetnie wychodzi jej mówienie "bye" i jest to chyba jej pierwsze świadomie mówione słowo poza "mamą". Do tego ślicznie macha rączką ku ogromnemu zadowoleniu wszystkich, którzy dostępują zaszczytu tego wspaniałego pożegnania.

Przy wydawaniu dźwięków będąc, Mała naśladuje dźwięk budzika w mojej komórce. Wskazuje na telefon i z poważną miną obwieszcza "trrr, trrr, trrr". Kiedy tylko rozmawiam przez telefon, usiłuje mi go odebrać. Daję jej do zabawy stary telefon, ale ona chce ten, do którego właśnie mówię. Już jej się udało dodzwonić do kilku osób - nauczka dla mamy - nie dajemy dziecku telefonu do zabawy.


Naśladuje, imituje - w miarę swoich możliwości. Kiedy robię zakupy, wyciąga z mojej ręki kartę debetową/kredytową i przykłada do czytnika. Dostała do zabawy moją starą portonetkę z kartonikami udającymi karty kredytowe, niepotrzebnymi wizytówkami i teraz namiętnie je sobie wyciąga i wkłada.

Uwielbia karmić mamę. Pozwalam jej "na sucho", czyli bez jedzenia, ale Emilii to nie wystarcza i ostatnio wciskała mi do buzi rozgniecione truskawki. Fuj! Z jedzeniem u Emilii problemów nie ma - je wszystko, byle odpowiednio rozdrobnione (poza jedzeniem dla niemowlaków w słoiczkach), ślicznie pije z kubeczka z rurką lub dzióbkiem, chętnie także sięga po mój kubek z herbatą. Pijam gorzką, z odrobiną cytryny - bardzo Emilii smakuje.

Kiedy ją o to poproszę, ślicznie kładzie się na poduszce (z wyjątkiem pory spania), czasem nawet przykrywa się kocykiem, choć to zazwyczaj kończy się zabawą w "Jest Emilka. Nie ma Emilki." - Emilka bawi się wtedy sama ze sobą. Przytula misia - to w moim domu nowość, bo Krzyś raczej nie darzył pluszaków żadnymi ciepłymi uczuciami.


Panienka nauczyła się także złościć, a jakże! W wariancie mniej niebezpiecznym kładzie się na podłodze, obficie zraszając ją łzami, i daje decybelami po uszach, choć, dzięki ułożeniu głowy, fala uderzeniowa zostaje nieco wytłumiona. W wersji bardziej niebezpiecznej (dla samej zainteresowanej), Emilia gwałtownie wygina plecy w łuk rzucając się przy tym do tyłu i lecąc na łeb na to co, co akurat się trafi. Zaliczyła już walniecię głową w ścianę, na szczęście gipsową, więc nie tak twardą, ale było też grzmotnięcie o kafelki u znajomych - na szczęście z niewielkiej wysokości i na strachu (mamy) się skończyło.


Emilia równie chętnie co mamę, naśladuje brata. Ma swoje lalki, ale najchętniej bawi się samochodami Krzysia. Zwłaszcza jednym, który ma przyciski, a kiedy naciśnie jeden, gra skoczna muzyczka, do której Emilia "tańczy" na siedząco, czyli podskakuje na pupie.


Emilia w ogóle lubi muzykę. Chętnie śpiewa z głębi serca i duszy "aaa!", a kiedy akurat odtwarzacz CD milczy, wskazuje na niego paluszkiem i też śpiewa, komunikując, że życzy sobie puszczenia jakiejś płyty.
I w samochodzie śpiewa.
I w kościele - nawet wtedy, kiedy inni już przestali...

Emilia uwielbia spędzać czas na świerzym powietrzu. Bardzo lubi się huśtać, a ma do dyspozycji dwie huśtawki - jedną za domem i jedną przed domem. Bardzo spodobało jej się także zjeżdżanie na zjeżdżalni. A jak mamie się już nie chce, to sama usiłuje skorzystać ze sprzętu. Wcale nie musi przemieszczać się w dół, w górę też dobrze!


Zapewne zapomniałam o kilku tuzinach "osiągnięć" naszej Kruszynki, ale pora robi się późna i nie sprzyjająca pracy twórczej. Pora wyłączyć komputer, przytulić się do jednego słoneczka, zrobić miejsce dla drugiego, które nadciągnie nad ranem, i odpocząć. Dobranoc!

poniedziałek, 13 maja 2013

Jog-A-Thon 2013

W miniony piątek, w szkole Krzysia odbył się doroczny Jog-a-thon. W zeszłym roku, w tym wpisie, podałam nieco informacji o co chodzi, zainteresowanych odsyłam do tamtego wpisu.

W tym roku wybrałyśmy się z Emilią dopingować naszego biegacza. Trafiłyśmy akurat na końcówkę rozgrzewki. Zanim zdążyłam uwiecznić ten jakże ważny element, dzieci podniosły się z trawy i słuchały pani, która coś im tam przypominała - nie słyszałam, bo przed szkołę wystawiono głośniki a płynąca z nich muzyka skutecznie wszystko zagłuszała.


Wszystkie dzieci (dwie pierwsze klasy oraz zerówka), podzielono na cztery grupy - każda zaczynała w innym punkcie bieżni. Każda grupa miała karteczki w innym kolorze - każde okrążenie było zaznaczane markerem na tychże karteczkach.


O 12.45 dzieciaki ruszyły.


Pełne sił, nakręcone głośną, skoczną muzyką, gnały co sił. W miar upływu czasu, tempo spadało i nie pomagało polewanie wodą z węża ogrodowego. Pod koniec, po półgodzinie, dzieciaki ledwie zipały, ale czekała na nie słodka nagroda - lody na patyku.


Pani dyrektor szła, nie biegła, ale chodziła tak z każdą grupą, czyli 5 x 30 minut. Pani wychowawczy ni przebiegła całe pół godziny a na koniec wyglądała lepiej niż jej podopieczni. Ale pani gra w piłkę nożną i widać ma formę

Krzyś poprawił swój zeszłoroczny wynik o jedno okrążenie, co dało mu w sumie 17. Bieganie w trzydziestostopniowym upale wykończyło go i nawet kąpiel w solach relaksujących mamy nie pomogła - nie wiem jakim cudem znalazłam w sobie resztki cierpliwości, żeby wytrzymać ze zmierzłym dzieckiem do wieczora, ale jakoś się udało.

sobota, 11 maja 2013

Chiński Mur (i inne rysunki) by Hultajstwo

Na początku maja, w szkole Krzysia mierzyli i ważyli dzieci. Każde dziecko dostało wydruk z wynikami pomiarów oraz wskaźnikiem BMI. Krzyś aktualnie ma 125 cm wzrostu i waży 23 kg, czyli jest normalnym dzieckiem, dalekim od nadwagi czy otyłości - wiadomo, w USA nadwaga trapi ogromną część społeczeństwa, w tym niestety dzieci.







czwartek, 9 maja 2013

Zdjęcia tego, co aktualnie kwitnie w ogródku

Od miesiąca nie padało. Nawet kiedy było zimno, nie spadła ani kropelka deszczu. Zaczęłam więc regularnie podlewać ogródek, żeby utrzymać zieleń. Zdjęcia poniżej nie prezentują wszystkiego co kwitnie. Trochę trudno robić zdjęcia z Małą, którą aparat fascynuje. A kiedy śpi, nie zawsze jest odpowiednia pora jeśli chodzi o nasłonecznienie. Ale trochę piękna udało się uwiecznić. Miłego oglądania!








wtorek, 7 maja 2013

Ot, taka prosta sprawa - wizyta u fryzjera

Ostatnio nie udaje mi się tak po prostu pójść do fryzjera i podciąć włosy.
Swoje, czy też dziecka.
Nie. Co wizyta w salonie, to przygoda.

Dwa tygodnie temu wybrałam się ze swoją czupryną. Włosy zrobiły się nieco za długie na nadchodzące lato, zostawiłam więc młodsze dziecko z tatą (starsze było w szkole) i pojechałam do najbliższego salonu, żeby czasu niepotrzebnie nie tracić.

Trafiła mi się jakaś mało rozgarnięta fryzjerka, która najpierw nie wiedziała co to znaczy undercut, a to termin-klucz, podany mi w punkcie, gdzie dotąd podcinałam włosy, który niestety mocno oddalony od domu. Trochę się zdziwiłam, bo tego typu terminologia powinna być powszechna a nie ograniczać się do jednego salonu. Szybko okazało się, że druga fryzjerka, która niestety obsługiwała inną klientkę, doskonale wiedziała o co chodzi i tej "mojej" wytłumaczyła jak ma ciąć. Tutaj mocno zawahałam się, bo jak kobiecie trzeba objaśniać jak, to jaki będzie efekt? Potem zimnym się oblałam potem, kiedy w trakcie grzecznościowej rozmowy fryzjerka nie pamiętała do której klasy chodzi jej środkowe dziecko. Nie wydaje mi się rzeczą zbyt skomplikowaną zapamiętanie tak prostego faktu, nawet jeśli ma się tych dzieci troje. Niektórzy mają więcej a udaje im się zapamiętać.

Kobieta cięła i cięła - tak po trzy włoski, a że w kwestii owłosienia nie mam co narzekać, proste podcięcie zajęło jej 80 minut. Normalnie nie trwa to dłużej niż 15-20. Na szczęście kasują od usługi a nie od czasu jej wykonania...

Kiedy trzeba było podciąć włosy Krzysiowi, nie ryzykowałam powtórki z rozrywki, tym bardziej, że zabrałam też z nami Emilię, pojechałam więc do innego salonu, również niezbyt oddalonego od domu.

Tym razem trafiła nam się pani z rzucającymi się w oczy objawami choroby parkinsona. Dane mi było obserwować jak podcinała włoski dziewczynce cztero lub pięcioletniej. Trochę mnie przerażał widok ostrych nożyczek w tych trzęsących się rękach, miałam w duchu nadzieję,  że ta druga fryzjerka skończy szybciej i to do niej trafimy.

Płonne nadzieje...

Nie uciekliśmy, bo po pierwsze ciekawa byłam jak jej pójdzie z dziewuszką, która pracy jej nie ułatwiała, nieustannie kręcąc głową i wiercąc się niemiłosiernie. Efekt był całkiem niezły a do tego dziecko przeżyło i nie doznało nawet jednego zadrapania. Po drugie głupio mi było zachować się tak po wsiocku nietolerancyjnie i żal mi było kobiety. Nie chciałabym za nic być na jej miejscu. Na dodatek była taka sympatyczna, uśmiechnięta, żartowała sobie że wie jak się trzęsie - no jak miałam tak ostentacyjnie wyjść?
Nijak.

Zostaliśmy. W domu mamy maszynkę do obcinania włosów, więc w razie czego było czym się ratować. Poza tym doszłam do wniosku, że jakby efekty jej pracy były opłakane to nikt by jej nie zatrudniał. Daliśmy więc kobiecie szansę z bardzo pozytywnym skutkiem.

Przed obcięciem

Po wizycie u fryzjera

Niestety, radykalne skrócenie włosów nie skróciło czasu, jaki fryzurze poświęca mój siedmiolatek.

Wcześniej bez przerwy poprawiał włoski, odpowiednio układając i uładzając grzywkę, namaczał je rano, żeby nie sterczały. Teraz też je namacza, ale po to, żeby właśnie sterczały.

Przedtem nakładałam dziecku po umyciu włosów odżywkę, bo inaczej ciężko było rozczesać te jego kudły. Teraz nakładam mu piankę, żeby po wyschnięciu nadal sterczały.

Włosy stają mi dęba na głowie, kiedy pomyślę, co to będzie za dziesięć lat!

poniedziałek, 6 maja 2013