środa, 30 czerwca 2021

Saint Perpetua Trail

Na szczycie przylądka Świętej Perpetuy byliśmy po wielokroć. W większości przypadków wjeżdżaliśmy tam samochodem, ponieważ na górę prowadzi asfaltowa droga. W ostatni dzień długiego majowego weekendu samochód zostawiliśmy na parkingu przy centrum informacyjnym (zamkniętym z powodu pandemii) na dole i na szczyt powędrowaliśmy szlakiem Saint Perpetua Trail
Do pokonania w górę mięliśmy 250 metrów, ale że ścieżka prowadzi zakosami, to trasa nie jest zbyt trudna do przebycia. 



Pierwszy odcinek szlaku prowadzi przez oszałamiający soczystością zieleni las przybrzeżny. Potem zaczynają dominować drzewa iglaste, a trasa wznosi się na tyle wysoko, by móc podziwiać coraz piękniejsze widoki z Pacyfikiem w roli głównej. 



Co ciekawe, kiedy się dochodzi do skraju urwiska, wydaje się, że tam w dole jest tylko woda oceanu, a tak naprawdę, do oceanu jest jeszcze kawałeczek, na tyle szeroki, by poprowadzić nim drogę — na mapie widać doskonale to, czego nie widać ze szlaku, czyli drogę międzystanową numer 101. Dopiero będąc na górze i patrząc w bok, widać wijącą się nitkę szosy.



W okolicy przylądka prowadzi w różnych kierunkach kilka szlaków. Mam ochotę się nimi kiedyś przespacerować, ale tym razem wystarczyło nam tylko zdobycie przylądka, bo byliśmy już zmęczeni tego ostatniego dnia (o poprzednich wycieczkach pisałam tutaj i tutaj).




Ale na prośbę Emilii, w drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na plaży. 



Zachmurzyło się i już nie było tak pięknie, jak jeszcze kilka godzin wcześniej, ale na tyle dobrze, by urządzić sobie sesję na stokrotkowej łączce przy parkingu.



czwartek, 24 czerwca 2021

Pracowity weekend, pełen zaplanowanych i nieplanowanych zajęć

Miniony weekend okazał się szalenie pracowity. Plany przewidywały urodzinki Emilii oraz dostawę desek na taras, ale jak to często bywa, wyskoczyły też i sprawy nieplanowane.

Ostatniego dnia roku szkolnego, idąc odebrać Emilię, minęłam na naszej ulicy ekipę przycinającą drzewo. Mieli maszynę, która przerabia gałęzie na wióry i wsypuje je do specjalnego transportera. Zanim doszłam do szkoły, postanowiłam zapytać w drodze powrotnej czy by mi tych wiórów nie podrzucili pod dom. Pan obiecał sprawdzić z szefem czy nie ma już jakichś planów co do tego ładunku, podziękowałam, podałam adres, wróciłam do domu. Dwie godziny później zrzucono mi na podjazd całą furę świeżutkich wiórów klonowo-świerkowych. 



Krzyśka akurat nie było w domu, więc sama złapałam za widły i taczki — na szczęście to nie był ciężki ładunek, tyle że trochę się jednak nakursowałam, bo większość wiórów rozplantowałam za domem. Dodatkowo, zaraz na samym początku wbiłam sobie w stopę gwóźdź, i noga bolała. 

Kiedy jakiś czas temu rozwaliłam starą grządkę, tak ułożyłam deski, by gwoździe wystawały do dołu, nikomu nie zagrażając. Teraz te deski musiałam przenieść w inne miejsce, bo między innym tam, gdzie leżały miały przyjść wióry. Deski wydawały mi się tak spróchniałe, że postanowiłam spróbować je przełamać. Oparłam jeden koniec o brzeg innej,  jeszcze stojącej grządki, i naskoczyłam na deskę w połowie. Wybrałam miejsce dość niefortunnie — od spodu były gwoździe, od góry niewidoczne. Skoczyłam. Deska dotknęła suchej w tym miejscu i twardej jak kamień ziemi, gwóźdź oparł się o tę twardą powierzchnię, przeszedł na drugą stronę deski, przez podeszwę buta — i w moją stopę. 

Ała! 

Pobiegłam do łazienki, ranę oczyściłam, założyłam opatrunek. Krew się lała, ale nie aż tak bardzo. Bolało, no bo jak miało nie boleć w tej sytuacji. Wróciłam jednak do przewożenia wiórów. Kiedy Krzysiek wrócił do domu, to mi pomógł i ja jedynie rozgrabiałam je w miejscu przeznaczenia. 

Nie udało nam się skończyć tej roboty tego dnia, następnego dnia były urodziny Emilii, więc dopiero w sobotę dokończyliśmy. Teraz mam spokój na kilka lat. Latem te części ogrodu, w których nie rośnie trawa, będą zabezpieczone przed utratą wilgoci, a zimą nie będzie się tam robiło błoto.

Wracając do zranionej nogi — wieczorem zadzwoniłam na infolinię z pytaniem, ile mogę odczekać, zanim udam się do przychodni po zastrzyk przeciwko tężcowi. Dowiedziałam się, że mogę to zrobić następnego dnia, więc poszłam spać nieco uspokojona, choć stopa bolała, ale nie tak jak od zaognionej rany, tylko, jak od chodzenia ze zranioną stopą przez cztery godziny, zamiast leżeć z tą nogą uniesioną do góry. Następnego dnia rano zadzwoniłam do przychodni, udało mi się dostać wizytę między dostawą desek a przyjęciem urodzinowym Emilii, ale po kilku minutach pani z rejestracji oddzwoniła z informacją, że sprawdziła moją kartotekę i że dwa lata temu, podczas badań okresowych zaaplikowano mi dawkę odnawiającą przeciwko tężcowi, więc zrezygnowałam z wizyty, ponieważ nadal rana wyglądała dość normalnie i nic się z nią złego nie działo.

Przy urodzinkach Emilii też się nachodziłam, choć oddelegowałam dzieci do części przynoszenia i odnoszenia — ku oburzeniu jednej z mam, no bo jak tak można kazać Solenizantce odnosić brudne talerzyki! Solenizantka wcale oburzona nie była — mimo swoich dziewięciu lat doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że alternatywą było odwołanie całej imprezy. Nadal nie dane mi było dać skaleczonej stopie nieco odpocząć, a wręcz przeciwnie, cały czas nieźle ją forsowałam. Bolało, ale ciągle normalnie i nie wydało mi się, żeby się wdała jakaś infekcja. 

Trzeciego dnia skończyliśmy z Krzyśkiem z wiórami, ale okazało się, że czereśnie trzeba było zebrać do końca, bo już zaczynały przejrzewać. W zeszłym roku zostawiłam je na drzewie, przyszły upały, owoce zaczęły fermentować i strasznie śmierdziało, aż cały sok wysechł na słońcu, ale trochę to potrwało. Ponieważ opryskiwanie przyniosło pożądany skutek i czereśnie w tym roku były piękne, dorodne, pyszne, i bez chorób, szkoda było, żeby ta reszta się zmarnowała. Pojedliśmy tych czereśni tyle, że już więcej nie mogliśmy. A było ich sporo, więc obdarowałam i znajomych, i sąsiadów po jednej stronie, i sąsiadów po drugiej stronie, i jeszcze zostało na tyle, żeby zrobić jakieś przetwory. Choć przetworów z czereśni nie planowałam. Dobrze, że mam urządzenie do drylowania, więc ta część poszła sprawnie. Wszyscy troje mieliśmy przednią zabawę, obsługując urządzenie, a jak zabraliśmy się razem za robotę to mycie, przebieranie, i drylowanie poszło, jak z bicza strzelił. Potem zrobiło się późno, dzieci wysłałam do mycia i spania, a ja kontynuowałam zaprawianie czereśni. Zrobiłam z nich dżemy, ale z całymi owocami (jedynie wydrylowanymi) z przeznaczeniem na placki. Pierwsze pierożki z nadzieniem czereśniowym zniknęły w ciągu jednego popołudnia. Nie mam formy na typowego paja, więc użyłam foremek do robienia pierogów. Część pierożków miała typowy kształt półksiężyca, a część była okrągła — na jeden krążek z nadzieniem położyłam drugi krążek i zalepiłam brzegi. 
Zdjęć zrobić nie zdążyłam.

Obrałam też w ten weekend pierwszą partię czarnych porzeczek i wszystkie porzeczki czerwone i je zamroziłam.



Mam jeszcze zeszłoroczne dżemy z czarnej porzeczki, więc nie planowałam robić żadnych dżemów w tym roku, zwłaszcza że co roku kupuję jesienią i zimą kilka słoiczków na kiermaszu kościelnym. Ale okazało się, że właśnie dojrzało sporo malin, wyciągnęłam więc z zamrażalnika jeszcze nie do końca zamarznięte czerwone porzeczki i zrobiłam dżemy pół na pół z malinami. I kolejne kilka godzin stania na tej bolącej zranionej stopie, ale w niedzielę bolało już zauważalnie mniej, a w poniedziałek już nawet nie kulałam.

Na koniec jeszcze napiszę o pomidorach. Koleżanka przywiozła mi rozsadę w połowie maja.



Nie miałam wyjścia i musiałam w końcu uprzątnąć ziemię po starej skrzynce i zbić nową. Widok sadzonek zmotywował mnie do działania i w ciągu tygodnia pomidory zostały posadzone. 




Inna koleżanka poleciła mi zastosowanie skórek banana jako nawóz, więc pod każdego pomidora wsadziłam trochę skórki od banana. 



Nie wiem, czy to od tych skórek, czy od świeżo naniesionego kompostu, ale pomidory rosną pięknie, i już od jakiegoś czas kwitną.


Strasznie długi ten wpis. W nagrodę dla tych, którzy doczytali do końca, motylek, który przysiadł na jarmużu.



poniedziałek, 21 czerwca 2021

Powtórka z China Creek Loop & Hobbit Trail

Podczas długiego majowego weekendu nad oceanem „zaliczyliśmy” trzy piesze wycieczki. Dwie trasy były nam już znane — wędrowaliśmy nimi wcześniej. 
O pierwszej z nich pisałam tutaj: KLIK. Druga wycieczka, szlakiem China Creek Loop, zazębiła się na krótkim odcinku z tą z dnia poprzedniego — na szlaku Hobbit Trail. Mapka poniżej pokazuje obie trasy oraz ich wspólny odcinek.



Czarna kropka (u dołu) oznacza punkty wyjścia pierwszego dnia a niebieska gwiazdka, punkt wyjścia drugiego dnia. Trasa z gwiazdką, mimo że dłuższa, była łatwiejsza, bo bez zdobywania przybrzeżnych pagórków.




W listopadzie ubiegłego roku wędrowaliśmy szlakiem China Creek w gęstej mgle, zbieraliśmy jagody Huckelberry, i podziwialiśmy dorodne muchomory. Majowy las, rozświetlony promieniami słońca pachnie inaczej. Soczystość zieleni oszałamia. Maj i czerwiec to także czas kwitnienia naturalnie występujących w tych rejonach rododendronów.

Na plaży zabawiliśmy nieco dłużej. Wiało mocno, ale znaleźliśmy ustronny zakątek za klifem, dogodnie wyposażony przez naturę w maleńki potoczek, który zaabsorbował Emilię i Coopera na dość długo. Budowanie tamy to niezmiennie szalenie pasjonująca zabawa!



Ostatni odcinek szlaku prowadzi plażą. Staraliśmy się przejść go jak najszybciej, ale nie było to łatwe, ponieważ szliśmy pod wiatr. Porywisty i dość zimny. 
Mimo to zaliczyliśmy skałki z niewielkimi basenami pływowymi, gdzie dzieci zamykały paluszkami anemony. A na koniec obserwowaliśmy pięknego orła, bielika amerykańskiego, który latał na skraju nadmorskiego lasu, tuż przy plaży.

Bardzo udany spacer — dzieci bawiły się fantastycznie, a dorośli spalili nieco kalorii!



piątek, 18 czerwca 2021

9 świeczek na torcie

Wczoraj skończył się rok szkolny, a dzisiaj Emilia skończyła 9 lat.


Urodzinki świętowaliśmy w ogródku - pogoda dopisała wspaniale. Ciepło, ale nie upalnie. Dzieci cudnie się bawiły a na koniec urządził sobie bitwę balonikami wypełnionymi wodą. Temat wodny przewijał się cały czas, bo wcześniej hamak został zamieniony w łódź płynącą po bardzo wzburzonym Oceanie Trawiastym. Fale były tak ogromne, że wszyscy marynarze wylądowali za burtą.




wtorek, 15 czerwca 2021

Łóżko

W końcu mam łóżko!


No tak, nie pisałam, że łóżka nie mam, a prawda jest taka, że przez dwa i pół miesiąca spałam na materacu na podłodze.

A to dlatego, że pewnego marcowego dnia dojrzałam do decyzji pozbycia się szerokiego na dwa metry łoża, które zajmowało niemal cały pokój. Postanowiłam wymienić je na węższe łóżko a uzyskaną przestrzeń przeznaczyć na kąt do pracy — do tej pory kąt ten znajdował się na skrzyżowaniu wszystkich możliwych szlaków komutacyjnych naszego domu. Niezbyt to było wygodne w przypadku zdalnej pracy i nauki.

Najpierw obdzwoniłam wszystkie lokalne instytucje dobroczynne, oferując im owo łóżko z materacem, komódką i dwiema szafkami nocnymi. Ofertą moją wzgardzono, tylko jedna instytucja łaskawie stwierdziła, że jak im to przywiozę, to ewentualnie wezmą. Ponieważ nie dysponuję ani odpowiednim transportem, ani siłami fizycznymi, by to wszystko wynieść z domu i zapakować na jakikolwiek samochód, dałam ogłoszenie, że chcę to wszystko sprzedać. 

Za darmo nikt nie chciał, za kasę nabywcę znalazłam w ciągu 24 godzin, a po kolejnych 24 mebli już nie było.

Kiedy nabywca był już zaklepany, weszłam na stronę Ikei, by zamówić sobie łóżko a dla Emilii komódkę, bo ta sprzedana właśnie jej służyła. Chciałam jej zamówić białą, pasującą do pozostałych mebli. Okazało się jednak, że Ikea cierpi na syndrom pustych półek (albo raczej magazynów) i to nie tylko w Oregonie, ale w większości stanów. Sprawdziłam dokładnie — tego łóżka i komódki, które chciałam kupić, nie było w marcu w żadnym ze sklepów Ikei na terenie całego USA.

Wykombinowałam więc, że przynajmniej materac sobie kupię, a za jakiś czas, jak już do Ameryki dotrą transporty zza wielkiej wody, dokupię pozostałe meble. Materac zamówiłam, a kiedy przyszło do płacenia, to mi wyskoczyło takie nieładne kuku. Poprzednim razem, kiedy zamawiałam meble z Ikei, za transport płaciło się stałą opłatę 50, a teraz życzą sobie w zależności od wagi i rozmiarów, w związku z czym opłata za transport przewyższała cenę samego materaca. Zrezygnowałam z zakupów w Ikei i postanowiłam spróbować w sklepie lokalnym.

W lokalnym meble robią na zamówienie. Katalog jest, a jakże, wybrałam sobie, co mi odpowiadało, ale potem trzeba było czekać. Dobrze, że Emilkowe rozkładane łóżko ma dwa materace, to sobie jeden pożyczyłam na te 11 tygodni.

Meble dostarczono mi następnego dnia po Krzyśkowym egzaminie w wydziale komunikacji. Łóżko jest wyższe niż to poprzednie i choć już śpię na nim od dwóch tygodni, jeszcze nie do końca przyzwyczaiłam się do tej wysokości. (Emilia nie jest w stanie wdrapać się na nie samodzielnie bez podskakiwania.) Jest natomiast wygodne, ale to kwestia materaca, a nie drewnianej konstrukcji. 

Zdecydowałam się na ciemny brąz, aby mi pasował do biurka i półki na książki — są dokładnie w tym samym odcieniu. To biurko i półka stały wcześniej u Emilii, ale zamieniłyśmy się i teraz ona ma wszystkie meble białe, a ja mam w większości ciemnobrązowe.

Jeszcze nie zdecydowałam czy chcę sobie sprawić nową szafkę nocną. Na razie jej funkcję pełni wiklinowy kosz, w którym trzymam włóczki. Jak znajdę miejsce, w które kosz ten dobrze się wpasuje, to sprawię sobie szafkę — wyższą od kosza, żeby łatwiej się sięgało po wodę czy chusteczki.

sobota, 12 czerwca 2021

Róże

Większość róż mam przed domem, tylko dwie za przy schodkach z tarasu do ogródka. Kwitną już od jakiegoś czasu i wygląda na to, że posłużyło im spryskanie jednym z preparatów, którym spryskałam kilka miesięcy temu drzewka owocowe (na etykiecie było, że róże też się tym specyfikiem spryskuje.)










Woda na różach to od podlewania, bo mamy suszę. Tak porządnie padało ostatni raz w marcu. Co kilka tygodni nieco pada, ale tyle, co kot napłakał i w rezultacie nawet 1 cm ziemi nie jest porządnie mokry. Na razie ograniczeń w zużyciu wody nie ma, więc podlewam, podlewam, podlewam, ale trawnik już nie jest tak soczyście zielony, jak wczesną wiosną.

środa, 9 czerwca 2021

W wydziale komunikacji

Jak już wspominałam, po powrocie z długiego weekendu pod namiotem, wpadliśmy w wir spraw. Pierwszą z nich była wizyta w wydziale komunikacji.
Kiedy zaczęłam uczyć Krzyśka prowadzić samochód, po pierwszych dość udanych próbach na parkingu chciałam z nim jeździć po ulicach, ale mój syn-formalista stwierdził, że tak nie można, że musi mieć permit, czyli pozwolenie. Poprosiłam go, by złożył wniosek o wydanie stosownego dokumentu — online. Trochę zwlekał i odkładał, a kiedy go nieco przycisnęłam, okazało się, że co wchodzi na stronę naszego lokalnego oddziału, to cały czas jest informacja, że nie umawiają żadnych spotkań, a w celu uzyskania pozwolenia trzeba zdać egzamin teoretyczny — egzamin ten zdaje się osobiście w wydziale komunikacji.

Poszliśmy po rozum do głowy i zaczęliśmy sprawdzać możliwość umówienia się na egzamin w pobliskich miejscowościach. Znalazło się coś "za miedzą", ale i tak w dość oddalonym terminie — za niemal dwa miesiące. 

Lepiej za dwa miesiące niż wcale, więc się umówiliśmy. 

Czas zleciał szybciutko i pierwszego czerwca, w Dzień Dziecka (którego nie obchodzimy) zawiozłam dziecię na tenże egzamin. 

Po zapłaceniu i wypełnieniu stosownych formularzy zasiadło Krzysiątko przed maszyną i zabrało się za odpowiadanie na pytania testowe.



Zdał z wynikiem 97%. 

Teraz należało uiścić kolejną opłatę (pierwsza była za egzamin, druga za wydanie pozwolenia), wypełnić kolejne formularze, zrobić zdjęcie do dokumentu. Okazało się, że pani w okienku obchodzi urodziny dokładnie tego samego dnia co Krzysiek, więc rozmowa przyjęła jeszcze milszy obrót (bo panie w wydziale komunikacji są przemiłe) a przy robieniu zdjęcia było sporo śmiechu, bo maszyna zastrajkowała i nie chciała zrobić Krzyśkowi dobrego zdjęcia. Przy pomocy dwóch innych pracowników (w tym naczelnika) udało się sprzęt zmusić do współpracy i zdjęcie zrobić. 

Ze stosownym dokumentem wypuszczamy się za granicę posesji. Przez te kilka miesięcy Krzysiek zdążył sporo zapomnieć, ale szybciutko sobie przypomniał. Stresuje się dziecko jednak strasznie. Zwłaszcza jak mu każę jechać nieco dalej i nieco bardziej ruchliwymi ulicami, choć jeździmy na razie o takich porach, kiedy ruch jest znikomy, a wybieram celowo takie skrzyżowania, gdzie łatwo mu się włączyć do ruchu. Jak się nieco oswoi, zwłaszcza z obsługą sprzęgła, to będę mu poprzeczkę nieco podnosić. 

Wydaje mi się, że nadal nie jestem gotowa psychicznie na ten etap dorastania mojego dziecka, więc w sumie nie wiem, które z nas się bardziej stresuje.

niedziela, 6 czerwca 2021

Heceta Head Lighthouse to Hobbit Beach Trail jeszcze raz


Jak tylko ustawiliśmy namiot, nadmuchaliśmy materac, i przenieśliśmy rzeczy z samochodu do namiotu, wybraliśmy się na pierwszą pieszą wycieczkę: Heceta Head Lighthouse to Hobbit Beach Trail.
Już kiedyś tym szlakiem wędrowaliśmy, w marcu 2020 roku (KLIK). Tym razem trafiła nam się zupełnie inna pogoda — piękna i słoneczna, choć trochę wiało, ale to nic, bo szlak, choć nad samym oceanem, prowadzi lasem. 



Na chwilę zatrzymaliśmy się pod latarnią i zrobiliśmy sobie zdjęcie rodzinne. 



Szlak dochodzi do Hobbit Trail, a potem do plaży Hobbit Beach. Na plaży odpoczęliśmy i posililiśmy się przed drogą powrotną. 

To była najtrudniejsza z trzech wycieczek, ponieważ zdobywaliśmy 172-metrowe wzniesienie dwukrotnie. Widoki warte były jednak tego wysiłku.

czarna kropka = punkt wyjścia
czerwona kropka = latarnia




Porównując zarejestrowane dane statystyczne z obu wycieczek, zauważyłam, że rok temu spaliłam na tej samej trasie więcej kalorii niż w tym roku. 
Różnica wynosi niemal 300 kalorii! 

Podobną relację zanotowałam już wcześniej przy innej trasie. Nawet sobie wyliczyłam, o ile mniej tych kalorii spaliłam w tym samym czasie i na tej samej odległości, ale już nie pamiętam ile to wyniosło kalorii na każdy utracony kilogram. 

Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy z tego, że po schudnięciu, mój organizm potrzebuje aż tyle mniej energii na pokonanie tej samej trasy. To by tłumaczyło, dlaczego w miarę upływu czasu i zmniejszającej się wagi coraz trudniej jest tracić kilogramy przy zachowaniu takich samych ilości przyjmowanych kalorii i przy takim samym wysiłku fizycznym. Z drugiej strony, dobrze jest mieć tego świadomość ponieważ można skorygować plan działania—albo jeść mniej, albo ruszać się więcej.

czwartek, 3 czerwca 2021

Długi weekend za nami

W ostatni majowy poniedziałek obchodzony jest w USA Memorial Day i jest to dzień wolny od pracy i nauki. W tym roku długi weekend z tej okazji przypadł na trzy ostatnie dni miesiąca. 

Odkąd zamieszkałam w Oregonie, czyli prawie od 17 lat, majowa pogoda najpierw daje nadzieję, pobudza apetyt, a kiedy już nadejdzie ten pierwszy od wielu miesięcy długi weekend, daje nam prztyczka w nos. W związku z tym, że w poprzednich latach pogoda nie zachęcała do wyjazdów pod namiot, takiego wyjazdu nie planowałam. 

Jedna z moich koleżanek ma małe RV, czyli taki turystyczny autobusik, więc niestraszne jej oberwania chmury, gradobicia, czy wichury. I ta właśnie koleżanka zarezerwowała miejsce nad oceanem, po czym zaprosiła nas, byśmy z nią pojechali. Wraz z jej córką, zięciem i wnukiem. 

Na dwa tygodnie przed zaczęłam sprawdzać prognozę pogody. Początkowo była delikatnie mówiąc niezbyt ciekawa, ale im bliżej długiego weekendu, tym była lepsza, zaostrzając apetyt na pierwszy w tym sezonie wyjazd pod namiot.



Pogoda dopisała fantastycznie! Wprawdzie mocno wiało, ale za to było słonecznie i nie spadła ani kropelka deszczu — w zasadzie to w ten Memorial Weekend była najładniejsza pogoda od lat. 

Kto nas zna, to domyśla się, że raczej nie spędziliśmy trzech dni wylegując się na plaży, choć nieco czasu na niej spędziliśmy. Za to zaliczyliśmy trzy piesze wycieczki, z których dwie zahaczały o plażę. Ponieważ już byliśmy wcześniej na tym kempingu, odwiedziliśmy stare kąty, a wieczorami piekliśmy kiełbaski i ziemniaki, a potem graliśmy w Rummikub.



Do domu wróciliśmy troszkę opaleni, mocno okopceni, strasznie upoceni, nieco fizycznie zmęczeni, ale szczęśliwi i pełni wrażeń. I natychmiast wpadliśmy w wir codziennych spraw, z którymi nieco łatwiej sobie radzimy po takim zastrzyku energii.

wtorek, 1 czerwca 2021

Okulary

Umówiłam się na wizytę do okulisty, ponieważ od jakiegoś czasu, pracując na komputerze, czytając, czy nawet robiąc na drutach, wszystko mi się rozmazywało. Okulary bez recepty wprawdzie wszystko powiększały, ale cóż z tego, skoro te większe obrazy i tak były niewyraźne, rozmyte.

Okazuje się, że mam astygmatyzm regularny, przypadłość, którą większość z nas nabywa wraz z wiekiem. Okulary na receptę skorygowały problem i ponownie widzę, to co piszę i czytam wyraźnie.

Okulary, dwie pary, mam ładne i się w nich sobie podobam. Zdjęcia w okularach jeszcze się nie dorobiłam. 👀