niedziela, 29 września 2013

Tort urodzinowy w wykonaniu Motylka - pierwsze podejście

Zbliżają się ósme urodziny Hultajstwa. W tym roku postanowiłam ambitnie zrobić tort sama. A to pod wpływem przypadkowo obejrzanego w telewizji programu na temat własnoręcznego dekorowania tortów. Pewnego przedpołudnia, bawiąc się pilotem, Emilia włączyła kanał Live Well. Akurat pani instruowała jak można samemu w domu szpanersko przyozdobić tort. Takie to proste się wydawało w jej wykonaniu! Nieco sobie ułatwiłam zadanie i upiekłam ciasto z torebki, bo zasadniczą częścią do przećwiczenia przed urodzinami było samo przyozdobienie. Krzyś zażyczył sobie Angry Birds. Oto co udało mi się stworzyć:


Ja wprawdzie nie do końca jestem z siebie zadowolona, ale dziecku bardzo się podobało.

Ponieważ, mimo usiłowań, nie udało mi się odnaleźć linka to części audycji, którą widziałam w telewizji, opiszę w skrócie jak wykonać tego typu ozdobę na tort.


  • Potrzebny jest nam rysunek (ja wzięłam stronę z kolorowanki) oraz odpowiedni zapas masy (ja zrobiłam taką na bazie masła, cukru i żółtek) i barwinki do jedzenia
  • Na rysunek nakładamy cienki papier, taki jak do pieczenia, bądź śniadaniowy - musi przebijać rysunek spod spodu. Masą ciemno brązową (u mnie mocno kakaową) zaznaczamy kontury. Nie trzeba mieć fachowej wyciskarki do masy, wystarczy woreczek z lekko ściętym rogiem - należy uważać, żeby nie zrobić za dużej dziurki! Wsadzamy do lodówki, żeby stwardniało.
  • Masą w odpowiednich kolorach wypełniamy poszczególne pola, a kiedy już cały obrazek w ten sposób "pokolorujemy", ponownie wsadzamy do lodówki, tym razem na kilka godzin, bo całość musi dobrze stwardnieć.
  • Oddzielamy od papieru i umieszczamy na torcie.


Jak widać na zdjęciu, wypełnianie ciemną masą nie poszło mi najlepiej - zrobiłam w woreczku za małą dziurkę i czułam się jakbym kolorowała ogromne pole cienkopisem. Ale za to wiem, co poprawić następnym razem. Jeszcze mam ponad miesiąc na ćwiczenie...

piątek, 27 września 2013

Rowerowe "upgrades"

Stare siodełko rowerowe rozsypało się. Dosłownie - pokrowiec podarł się a pianka pod spodem wykruszyła. Ponieważ codziennie jeździmy na rowerach do szkoły, bez siodełka ani rusz. Pojechałam więc do sklepu sportowego i kupiłam nowe, szpanerskie siodełko:


Prawdę powiedziawszy, to wyboru raczej nie było - jeden rodzaj dla pań, jeden dla panów i to wszystko.
Za to w oko wpadł mi śliczny, niewielki, wiklinowy koszyk na kierownicę.


Widywałam takie w czasopismach i telewizji, zaszalałam, i mam taki na własność.
Zapomniałam natomiast kupić dzwonka, więc będę musiała wybrać się do sklepu jeszcze raz.

Zarówno Krzyś, jak i Emilia, bardzo lubią te nasze poranne i popołudniowe przejażdżki rowerowe. Emilia, słysząc słowo "jedziemy", reaguje klepiąc się dłonią po głowie, co oznacza nakładanie kasku rowerowego. Nieważne, czy mamy jechać na rowerze czy samochodem. Kiedy Krzyś znika w szkole, my pedałujemy dalej, usiłując wyśledzić w okolicy pieski i kotki, na których widok Emilia reaguje żywiołowo. Poranki coraz chłodniejsze, ale to akurat nam nie przeszkadza - ubieramy się stosownie. Kiedy jednak pada, nie ma wyjścia i musimy jechać samochodem.

wtorek, 24 września 2013

Na barana

Oto ulubiona ostatnio zabawa moich pociech. Mają taką samą frajdę, zarówno Emilia, jak i Krzyś.





Po angielsku nazywa się to piggyback ride

*          *          *

Wybrałam się wczoraj do odległego o 200 km urzędu w celu załatwienia Bardzo Ważnej Sprawy. Spotkanie miałam wyznaczone na 8.00 rano, wyruszałam więc o 5.30. Niestety, i tak utknęłam w korku i spóźniłam się pół godziny. Na szczęście ileś osób miało się stawić o tej samej porze, dzięki spóźnieniu uniknęłam przepychanek i czekania - zostałam przyjęta natychmiast. W 18 minut od zaparkowania samochodu (i to wcale nie pod samym urzędem), ruszałam w drogę powrotną do domu. Sprawę, na tym etapie, załatwiłam, teraz muszę kilka miesięcy poczekać na ciąg dalszy, ale na długość czasu oczekiwania nie mam wpływu - czas w urzędach płynie według innych standardów niż poza ich murami.

Droga powrotna zajęła mi jedynie dwie godziny. I pewnie uważałabym cały ten czas spędzony za kierownicą za zmarnowany (na dodatek pogoda była fatalna i źle się jechało), gdyby nie to, że przezornie wzięłam iPoda i słuchałam książki.

A tak poza tym, kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że nie mam ochoty wyprowadzać się z mojego niewielkiego (157 tyś. mieszkańców) miasta, zwłaszcza do molocha, w którym mieszka 2,5 miliona ludzi.

piątek, 20 września 2013

Szaleństwo na stopach, czyli skarpetki Nr 12


To już dwunasta para wydzierganych przeze mnie skarpetek. Dla jednych może to niewiele, dla mnie - całkiem sporo, zwłaszcza, że większość z nich, wliczając pierwszą parę sprzed kilku lat, nadal służy mi, grzejąc stopy w zimne dni.


Dysponowałam tylko jednym, 50 gramowym motkiem melanżowej włóczki Regia Flusi Das Socken Monster, i choć na krótkie skarpetki zapewne by jej wystarczyło, jednak na nieco dłuższe, takie jak lubię, z pewnością było jej za mało. Dokupiłam więc motek włóczki czarnej, Premier Yarns Serenity Sock, i połączyłam obie, choć nie wiem jak się to połączenie w praktyce sprawdzi, ponieważ włóczki mają inny skład - dane techniczne na końcu wpisu.

Palce, pięty, i góra skarpet są czarne, reszta natomiast to paski, na przemian czarne i melanżowe, po jednym okrążeniu. Skarpetki robiłam od palców, rzędami skróconymi, według opisu, który można znaleźć na blogu Stowarzyszenie Anonimowych Włóczkoholików tutaj.


Dane techniczne:

włóczka:

  • czarna - 40 gr (170 m) Premier Yarns Serenity Sock: 210 m/50 gr, 50% merino, 25% nylon, 25% bambus
  • melanż - 27 gr (115 m) Regia Flusi Das Socken Monster: 209 m/50 gr, 75% wełna, 25% nylon

druty: addi 2 mm


Melanżowa włóczka w motku wyglądała tak:


środa, 18 września 2013

O dłubanie w nosie, porządkach w szufladach, i chórze kościelnym

Emilia odkryła, że jej nosek posiada dziurki. Wiele czasu poświęca na zbadanie ich otchłani. Bardzo pragnie do czegoś się dokopać, ale ciągle jej się to nie udaje. To dlatego, że bez przerwy ktoś jej w tym przeszkadza i wyciąga narzędzie (palec) z dziurki - najczęściej brat, oburzony takim brakiem manier.


Brat natomiast wcale się nie gniewa, kiedy młodsza siostra pomaga mu wyciągać sztućce ze zmywarki. Bierze do rączki po jednej sztuce i podaje bratu. A jeśli Krzyś akurat wybiegnie z kuchni, to biegnie za nim, aż ten odbierze od niej łyżkę czy widelec. Noże wyciągam natychmiast po otworzeniu zmywarki - nie jestem zainteresowana zmniejszeniem stanu posiadania potomstwa!


W miarę upływu czasu Emilia postanowiła nie ograniczać się li i jedynie do sztućców, i zaczęła wyciągać ze zmywarki inne naczynia i wkładać je do szafki - wszystkie do tej samej szafki i na tę samą półkę.

Emilia w ogóle postanowiła wprowadzić w życie własną koncepcję organizacji szuflad w domu, niekoniecznie zgodną z wizją rodzicielki. Z żelazną konsekwencją wprowadza zmiany wszędzie tam, gdzie tylko jej niewielki wzrost na to pozwala, a na domowników czekają potem ciekawe niespodzianki. Na przykład, otwieram szufladę ze skarpetkami, i znajduję tam wyjściowego buta na obcasie. Jednego.

Tacie, córeczka robi porządki w płytotekach (DVD i CD), jedynie Krzysiowi bałagan wprowadzany przez siostrę w jego zabawkach nie przeszkadza - pewnie dlatego, że i tak gorzej już być nie może - jest więc jedynie nieco inaczej.


Jednym z ulubionych miejsc zabaw Emilii jest łazienka. Osiem szuflad to przejrzenia! Papier toaletowy do odwijania! Cztery ręczniki do ściągania z wieszaków! Zabawki kąpielowe do wrzucania do sedesu! Dywanik jako kocyk! Taka mała łazienka, a tyle możliwości!!!

Ostatnio Emilia uciekła mi po wyciągnięciu z wanny zanim zdążyłam ją powycierać - to stały punkt wieczornego programu. Zachlapała podłogę, a kiedy jej na to zwróciłam uwagę, wyciągnęła z szuflady suchą myjkę, powycierała podłogę, otworzyła szafkę pod umywalką i wyrzuciła myjkę do kosza. Bo wyrzucanie wszystkiego co wpadnie w łapki do kosza to też jedna z tych rzeczy, które moja Sroczka lubi najbardziej.

Inną ulubiony zabawą jest chowanie się - za firankami i zasłonami, a jak dziecko najdzie ochota na zabawę w chowanego z dala od okien, chowa się za swoimi rączkami. Wygląda to tak:

Nie ma Emilki:


Jest Emilka:


Emilka to ruchliwa, pełna energii, ale też i muzykalna dziewczynka. Ostatnio po mszy podeszło do mnie kilka osób z kościelnego chóru stwierdzając, że jak Emilia trochę podrośnie, z pewnością wzmocni skład parafialnego chóru. Mała ma głos jak dzwon, bez trudu dominuje nad ośmio osobowym chórem. I wcale nie chodzi o jakieś wrzaski czy krzyki - słychać, że mała śpiewa. Ale jak tu się gniewać na taką słodką istotkę? No jak?



poniedziałek, 16 września 2013

Jesiennie w ogródku



 Lato dobiega końca. W zeszłym tygodniu było jeszcze upalnie, w tym, temperatura już bardziej wrześniowa. Zabrałam się za jesienne porządki na grządkach, bo w towarzystwie Emilii, tego typu prace zajmują mi o wiele więcej czasu niż kiedyś. Mam nadzieję, że zdążę ze wszystkim zanim się na dobre rozpada. Póki co, nadal cieszą oczy jesienne kwiaty, w tym, moje ulubione astry wieloletnie (na zdjęciach). Ładnie kwitną też róże, ale przed dom nie dotarłam z aparatem. W tym roku wyjątkowo dobrze obrodziły maliny, jagody, porzeczki, a także winogrona. Jako pierwsze dojrzewają te zielone, które w tym roku, jak nigdy dotąd, były duże i bardzo słodkie. Na zdjęcie załapała się ostatnia kiść, a teraz zajadamy się winogronami ciemnymi, które może nie imponują wielkością kiści, natomiast ich ilością z pewnością tak!

Nawet jabłka w tym roku jakby mniej robaczywe, choć ani razu nie pryskane. Ładne, rumiane, aż proszą się, żeby je schrupać, więc starłam ostatnio jedno Emilii - bardzo jej smakowało.


Trochę szkoda lata, choć upały mocno dały się nam we znaki i cieszę się, że już minęły. Krzyś zaczyna wspominać Boże Narodzenie - oczywiście nie może się doczekać świąt!




czwartek, 12 września 2013

Nowy asfalt przed domem

Jeszcze latem nasza ulica przed domem, wraz z kilkoma innymi w dzielnicy, dostała lifting, mający na celu przedłużenie jej życia. Najpierw wszyscy mieszkańcy otrzymali powiadomienia pocztą, z mapkami przedstawiającymi poszczególne fazy operacji, i zaleceniami odnośnie parkowania na ulicy oraz wyjazdu z i dojazdu do domu. Ulica, na której kładli asfalt miała być zamknięta przez kilka godzin a jeśli ktoś chciał mieć możliwość skorzystania z własnego samochodu, musiał go sobie zaparkować przed rozpoczęciem prac na innej ulicy.

Kiedy już nadszedł właściwy dzień, najpierw stary asfalt został porządnie zamieciony. Tak odpucowanej ulicy jeszcze nie mieliśmy odkąd tu zamieszkaliśmy 8 lat temu.


A potem nastąpiła część zasadnicza, czyli wylewanie asfaltu.


Nie kładli takiego zwykłego gęstego, tylko właśnie wylewali taki rzadki, który miał schnąć kilka godzin. Podobno ma to zakonserwować asfalt właściwy pod spodem i przedłużyć jego dobry stan. Zobaczymy czy rzeczywiście tak będzie. Mam nadzieję, że tak, bo każdy lubi mieć ulicę przed domem (i nie tylko przed domem) ładną, bez dziur i pęknięć. Poza tym skręca mnie w środku na myśl, że ciężkie pieniądze podatników można by ot tak sobie zmarnować.
Całą operację obserwował Krzyś a to stojąc na trawniku przed domem, a to w oknie kuchennym, aż w końcu ulokował się na drzewie, z książką, którą czytał w przerwach, kiedy akurat nic się na ulicy nie działo.

Samochód wylewający asfalt musiał obrócić trzy razy, wylewając trzy pasy, aby pokryć ulicę na całej szerokości. Po złączeniach pasów pracownik jechał miotłą wyrównując ewentualne nierówności - mamy dokładnie taką samą do zamiatania przed domem.


Prace na ulicy zapewniły wszystkim dzieciakom w okolicy wspaniałą rozrywkę - wszak nie co dzień trafia się TAKA atrakcja!

poniedziałek, 9 września 2013

Niewypał rozmiarowy, czyli Helena trzecia

Nudą wieje ostatnio w Okruchach, przynajmniej w kwestii robótek ręcznych - nic tylko te Heleny i Heleny! Dzisiaj trzecia, i obiecuję, że chwilowo ostatnia. Chwilowo! Coś mi tam podszeptuje, że come back tego uroczego wzoru nastąpi i to prędzej niż później...


Helena Nr 3 miała stanowić prezent na czwarte urodziny mojej siostrzenicy, ale nie wycelowałam z rozmiarem (tak to jest jak się nie chce robić próbki i obliczeń) i wyszedł mi rozmiar na 6-7 lat zamiast na 4. Stanęłam wobec dylematu co z tym fantem zrobić. Pruć mi było szkoda. Podarować solenizantce o tyle za duży? Zostawić dla Emilki? Myślałam, myślałam i wymyśliłam, że sprawdzę czy może sweterek będzie pasował na córeczkę koleżanki, Zuzię, dla której już od bardzo, bardzo dawna niczego nie zrobiłam.

Wczoraj spotkaliśmy się ze znajomymi, mimo, że było gorąco, Zuzia (6,5 lat) sweterek przymierzyła i ...


Jak bym starała się dopasować rozmiar do wzrostu Zuzi, z pewnością aż tak dobrze bym nie wcelowała!

Helena trzecia powstała z włóczki Wool-Ease Lion Brand (85 gr/180 m; 86% akryl, 10% wełna, 4% wiskoza), z którą już wcześniej miałam do czynienia - włóczka dobrze znosi pranie w pralce a przy wyrobach dla dzieci ma to spore znaczenie.


Sweterek robiłam na drutach 4 mm i wyszło mi na niego 255 gram włóczki (540 m). Przy czym zauważyłam, że włóczka jest cieńsza niż kiedyś, i to nie tylko nieuchwytne wrażenie - miałam resztkę z poprzedniej robótki, więc mogłam porównać. Aż sprawdzałam etykietę, czy przez pomyłkę nie kupiłam innej włóczki, ale nie. Po prostu producent oszczędza - jak chyba wszyscy producenci wszystkiego od jakiegoś czasu. Kiedyś tę włóczkę przerabiałam na drutach 5 mm, teraz sięgnęłam po 4 mm.

Opis wykonania Heleny autorstwa Alison Green można znaleźć tutaj - wprawdzie po angielsku, ale za to za darmo.

sobota, 7 września 2013

Koniec lata pod namiotem

Wakacje zakończyliśmy jeszcze jednym wyjazdem pod namiot.
Razem z polskimi znajomymi wybraliśmy się na kemping na wybrzeżu Sutton Campground. Do plaży było wprawdzie dość daleko (ponad 3 km), ale to oddalenie od wody przekładało się na wyższą temperaturę powietrza w dzień i w nocy. (Tutaj można sobie obejrzeć jak wygląda Sutton Campground.)

Tym razem pojechaliśmy tylko na dwa dni, choć cała reszta towarzystwa biwakowała o jeden dzień dłużej.

Pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe, Krzyś został "sprzedany" - znajomi szli na długi spacer nad ocean i zabrali ze sobą nasze dziecko. Mąż dokończył rozbijać namiot, a wtedy położyłam Emilię spać i mogłam się nacieszyć ciszą, spokojem, i pięknem otaczającej nas przyrody.

Krzysia długi spacer i zabawa na wydmach zmęczyły, ale i poprawiły mu apetyt. Siły mu wróciły bardzo szybko, i wraz z innymi dziećmi zaczął biegać i wrzeszczeć - jednym słowem szaleć na całego. Mąż coś tam go upominał, ale zwróciłam mu uwagę, że to bardzo stosowne miejsce i czas na tego typu zabawę. Gdzieś się te dzieciaki muszą wyszaleć, prawda? No to gdzie, jak nie w lesie?


Wieczorem było też ognisko, pieczone kiełbaski, ziemniaki, i do tego odpowiednie polewki.

W nocy Emilia dała taki koncert, że wszystkich obudziła - mocny akcent na koniec sezonu. Poza tym i ona bawiła się doskonale.


Drugiego dnia, w drodze powrotnej, zatrzymaliśmy się na plaży. Było wyjątkowo ciepło jak na ten zakątek Ameryki Północnej. Tak ciepło, że pozwoliłam Emilii taplać się w wodzie, z czego z rozkoszą skorzystała. A potem wytarzała się w piasku. I tę sekwencję powtórzyła kilkakrotnie. Niestety aparat zostawiłam w samochodzie, czego do tej pory żałuję, bo i Emilia i Krzyś tak wspaniale się bawili, tak radośnie, że żal, że nie zostało to uwiecznione. Trudno.

W tym roku koniec już z wyjazdami pod namiot. Trzy razy z rocznym dzieckiem to wystarczająco dużo. Sprzęt wyczyszczony i schowany na stryszku, gdzie poczeka do przyszłego sezonu. Nam zostają wspomnienia i może jeszcze jakieś ognisko na rozgrzanie jesiennych dni. 

czwartek, 5 września 2013

Miechunka peruwiańska

W ubiegłym roku dostałam kilka sztuk rozsady jakiejś roślinki.
Nie zapamiętałam nazwy. Rosło to sobie, zakwitło, wydało owoce, i wówczas doszłam do wniosku, że coś mi się pomyliło, bo to chyba roślina ozdobna, i nie powinna była znaleźć się w warzywniku. Ale minęło jeszcze trochę czasu, i z ozdobnych kielichów-latarenek wyłoniły się żółte, słodko-cierpkie owoce, mniejsze od pomidorków koktajlowych, ale większe od borówki amerykańskiej.

Owoc Miechunki: zamknięty w kielichu, rozerwany kielich, jadalna jagoda.

Ponieważ ogródek mocno zaniedbałam w ubiegłym sezonie, nie pozbierane owoce zostały na grządce, i nawet wiosenne skopanie im nie zaszkodziło - roślinka wzeszła w tym roku przepięknie i w sporej ilości.

Koleżanka zapytana o nazwę podała mi ją: Ground cherry. Ja z kolei poszukałam tłumaczenia w internecie: Miechunka peruwiańska. Szukałam, bo reszta informacji podanych przez koleżankę, na temat pochodzenia rośliny, nie bardzo pasowała mi do wyglądu i smaku. Napiszę tylko, że dobrze mi nie pasowała, bo miechunka pochodzi z zupełnie innego zakątka ziemi (Ameryka Południowa) niż twierdziła koleżanka (Polska).

Emilii bardzo smakują owoce miechunki - woli je nawet od malin! I dobrze, bo dowiedziałam się, że mają dość sporo witaminy C, 11mg/100g.

Zostawiam część spadów na grządce z nadzieją, że na wiosnę wzejdą sadzonki. Tym razem mam zamiar przesadzić je w inne miejsce, bo w tym roku zostawiłam tam gdzie wyrosły i zaciemniły mi zupełnie marchewkę.

wtorek, 3 września 2013

Witaj szkoło!

Taki okrzyk wydaje z pewnością wielu rodziców. Ja wśród nich - po jedenastu tygodniach w domu z obiema pociechami, rozpoczęcie roku szkolnego powitałam z ulgą i radością.

Powrót do szkoły ucieszył także Krzysia. Już na pół godziny przed wyjściem do szkoły stał przy ulicy i czekał kiedy już pójdziemy.

W czwartek spotkał się ze szkolnym kolegami na pikniku zorganizowanym przez szkołę pod hasłem "Meet your teacher" czyli "Poznaj swojego nauczyciela". Tutaj dany nauczyciel uczy co roku tę samą klasę, np. pierwszą, a tym samym uczeń co roku ma nowego nauczyciela-wychowawcę. Zapewne można znaleźć argumenty za i przeciw takowemu rozwiązaniu, ale skoro tak jest, to jest. Poszliśmy się przedstawić nowej pani, która sprawia wrażenie osoby rozsądnej i takiej, która potrafi sobie poradzić z grupą rozbrykanych drugoklasistów. A umiejętność ta będzie jej bardzo potrzebna, ponieważ w klasie Krzysia jest 37 uczniów. Tak, 37 - nie pomyliłam się podając liczbę. Dla mnie to porażka, obłęd, masakra. O ile nauczyciel nie zapanuje nad grupą, to nie wiem czego się te dzieci nauczą. Mam nadzieję, że Krzyś, ze swoją świetną pamięcią, jakoś sobie poradzi i nie będę musiała go douczać w domu, bo na to nie mam najmniejszej ochoty. Z czytaniem nie ma problemu, ale nie wiem jak to będzie z matematyką. Zobaczymy zapewne już niebawem. Wielkość klas podyktowana brakiem pieniędzy i cięciami w budżecie.


Na pikniku było przyjemnie. Zjedliśmy lody i hot dogi. Krzyś z kolegami biegali jak małe perszingi, Emilia usiłowała dorównać im kroku, ale była bez szans. Dobrze, że jej się nóżki nie poplątały i prawie się nie przewracała. Obyło się bez płaczu i poobcieranych kolan, a nie wszyscy mieli tyle szczęścia.

Dzisiaj poszliśmy do szkoły na piechotę, razem z sąsiadami, jak w ubiegłym roku. Od jutra jeździmy na rowerach.