środa, 28 sierpnia 2013

Helena niebieska

No tak, kwestią czasu było, kiedy powstanie kolejna Helena.
I powstała, tym razem niebieska.


Sweterek ten przeznaczony jest dla córeczki sąsiadki, od której dostaję ubranka dla Emilii. Sama wybrała sobie włóczkę z moich zapasów, nie przeszkadzało jej, że jest to bawełna z odzysku, ze sprutego swetra. Podobał jej się kolor, i rzeczywiście jej córce powinno być w nim do twarzy.

Sweterek jest mocno na wyrost, nie wiem jaki rozmiar mi wyszedł.
Po zważeniu okazało się, że zużyłam 275 gram bawełny.

Opis wykonania Heleny można znaleźć tutaj.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Karateka na paradzie

Zasadniczym powodem dlaczego wybraliśmy się w sobotę na paradę było to, że Krzyś brał w niej udział - szedł ze swoją akademią karate.

  
Tak się napalił na udział w paradzie, że nie dało się go od tego pomysłu odwieźć. Wprawdzie w ostatniej chwili zaczął mieć wątpliwości, ale już go wpisałam na listę a jak się coś deklaruje to trzeba słowa dotrzymać. Nawet jak się ma tylko siedem lat."Siedem i pół!", jak natychmiast poprawiłby mnie Krzyś.

Tata nie był zachwycony pomysłem, ale ja stanowczo odmówiłam wyprawy sama z dziećmi, bojąc się, że jak Emilia tradycyjnie zechce iść "pod prąd" lub "w poprzek", nie dam rady tej mojej słodkiej dwójki sama upilnować.

Już na parkingu wypatrzyliśmy innych karateków w białych gi, znanych nam z widzenia, i za nimi doszliśmy na miejsce zbiórki.

Na początek mała rozgrzewka, uzgodnienie co będą robić oprócz paradowania - wykopy, ciosy, blokady.




A potem ja z Emilią ustawiłyśmy się w strategicznym punkcie zaraz na początku trasy (i bliski końca, bo parada zataczała koło ulicami), a Krzyś i tata wyruszyli w pochodzie kiedy nadeszła ich kolej.


Bardzo długo Emilia była grzeczna, siedziała sobie w wózku pojadając krakersy i wypatrując piesków - to jej ulubione zwierzątka. Potem miałam nieco utrudnione zadanie jako fotograf, bo musiałam ją trzymać na rękach a ta moja Kruszynka waży już 10 kg! A kiedy już nasz rodzinny karateka przedefilował strojąc do nas miny, a do tego baterie w aparacie się wyczerpały, jeszcze chwilę postałyśmy i popatrzyłyśmy, i po godzinie od rozpoczęcia parady zakończyłyśmy występy w charakterze widzów i poszłyśmy się spotkać z chłopakami na parkingu.

sobota, 24 sierpnia 2013

Eugene Celebration Parade 2013 (Parada z okazji święta miasta)

W ten weekend  ma miejsce doroczne święto naszego miasta czyli Eugene Celebration. Część centrum została zamknięta aby mieszkańcy mogli się bawić. Dzisiaj odbyła się też parada, w której maszerowali przedstawiciele 80 lokalnych towarzystw, związków, stowarzyszeń, ugrupowań, klubów, szkół, chórów, orkiestr, teatrów, i wszelkich innych możliwych grup i zrzeszeń.

Poniżej kilka zdjęć, tych najciekawszych, wpadających w oko, choć przyznam, że trudno mi było wybierać wśród niemal setki zdjęć. Byłoby ich jeszcze więcej, ale baterie w końcu padły.


Mężowie tancerek tańca brzucha

Tancerki tańca brzucha


 

Maskotka Oregon Ducks - sportowców University of Oregon (Eugene)



Włodarze miasta




Naturyści


South Eugene High School

Fencing Club

Pojazdy skonstruowane własnoręcznie przez uczniów Willamette High School w Eugene

Orkiestra dęta szkoły Willamette High School 

Tancerki Aloha


czwartek, 22 sierpnia 2013

Kąpiel wieczorna

Moje dzieci rzadko kąpią się razem. Ale kiedy Krzyś zdecyduje się wziąć kąpiel a nie prysznic, a Emilia jeszcze nie śpi, kwestią czasu jest kiedy i tak Mała wyląduje w wannie razem z bratem. Mamy dość płytką, częściowo wpuszczoną w podłogę wannę, i Emilia z łatwością potrafi wgramolić się na jej brzeg, po czym wpada do środka. Namiętnie trenowała tę czynność kiedy brałam rano prysznic, więc musiałam zrezygnować z tej przyjemności. Niby można zamknąć drzwi, ale płacz rocznego dziecka to broń o ogromnej sile rażenia, wobec której Krzyś zawsze ulega i wpuszcza siostrę do łazienki, do mamy.

Kilka dni temu dzieciaki zaliczyły wspólną kąpiel - zabawę miały przednią.
W roli zabawek wystąpił plastikowy kubek i myjka do ciała.




Emilia ostatnio zainteresowała się mydłem. Podpatrzyła, jak go używam, i naśladuje. Niestety, z uporem maniaka usiłuje także mydło jeść. Staram się usuwać mydło z zasięgu jej wzroku i rąk, ale nie zawsze się uda. Na mydle zostają ślady ząbków, i za każdym razem okazuje się, że mydło dziecku bardzo nie smakuje. Ciekawa jestem po którym razie zapamięta, że mydło jest niesmaczne i nie ma co go pchać do buzi.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Kartki dwie

Miały być w tonacji żółto-niebieskiej, ale jak bym nie kombinowała, inne kolory wpadały mi w łapki, więc powstały takie oto dwie karteczki:



O ile się gdzieś nie pomyliłam, to są to kartki numer 19 i 20.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Towarzyski wyjazd pod namiot nad Odell Lake

Już niemal wszyscy znajomi wrócili z zamorskich wakacyjnych wyjazdów do domu - udało nam się skrzyknąć i wybrać razem pod namiot. Ustalić datę oraz miejsce w pięć rodzin to gratka nie lada - nie było łatwo, ale daliśmy radę. Pojechaliśmy nad jezioro Odell Lake. To samo, nad którym swego czasu byliśmy zimą, o czym pisałam tutaj.

Odell Lake, Oregon, USA

Jezioro czyste i piękne. Matka Natura wprawdzie trochę nas straszyła burzami w ciągu dnia, ale na straszeniu się skończyło, burze przeszły bokiem, i to odległym, a noce skrzyły od gwiazd i żaru ogniska.

Burzowe chmury nad Odell Lake

Tylko trochę chłodne te noce były. 5 stopni - w skali Celsjusza!
W dzień na szczęście było nieco cieplej.

Tym razem nie było żadnych pieszych czy samochodowych wycieczek (poza przejażdżkami do pompy po wodę). Tym razem życie obozowe skupiło się wokół ogniska i stołu.

Dzieciaki, poza najmłodszą trójką, ganiały od rana do wieczora, a to po lesie, a to nad wodę, albo bawiły się w dodatkowym namiocie nazwanym"klubem".

Hultajstwo

Biegając po lesie, któreś dziecko rozdeptało gniazdo os. Większość uniknęła bliskiego kontaktu z żądłami, poza nieszczęsną dwójką - w tym, niestety, i Krzysiem, który został użądlony, na szczęście tylko raz, w nogę. Noga spuchła mu straszliwie, co zauważyłam dopiero wieczorem, ponieważ w trakcie zabawy, Krzyś nie odczuwał bólu, a że biegał w długich spodniach, niczego nie było widać. Wieczorem, przed wejściem do śpiwora, kazałam mu zmienić brudne gacie na czystą piżamę, i wówczas opuchlizna rzuciła mi się w oczy. Nie dało się nie zauważyć - wyglądało to strasznie. Opuchlizna zeszła dopiero po kilku dniach okładów, ale że nie było żadnych innych symptomów, nie panikowałam i do lekarza, ani na pogotowie, nie pognałam.

Ponieważ zabraliśmy ze sobą kanu, mąż zabrał kolejno wszystkie dzieciaki na przejażdżki.

W kanu na Odell Lake

Niestety wiał dość mocny wiatr, i fale groziły wywróceniem kanu, więc wycieczki były krótkie i chyba nie zaspokoiły apetytów, ani dzieciaków, ani Kapitana. Wieczorami, oczywiście, wiatr ustawał, wychodziło słońce i można było cieszyć oczy przepięknymi zachodami słońca, tylko że było to czas pichcenia kolacji, zaganiania dzieci do mycia (symbolicznego), a potem do spania.

Zachód słońca nad Odell Lake

piątek, 16 sierpnia 2013

Trochę wody dla ochłody, czyli na golaska w basenie

Lato, jak zwykle, mamy skwarne. Zwłaszcza lipiec dopiekł nam do żywego, zsyłając nam na przemian fale gorące (28-32C) i jeszcze gorętsze (33-37C). Dopiero ostatni dzień lipca przyniósł nieco wytchnienia. Przez cały miesiąc nie spadła nawet kropelka wody - to dość rzadkie, nawet u nas. W minionym stuleciu tylko 6 razy trafiały się lipce bez choćby symbolicznych opadów.

Wysmażone, spocone ciała szukały ochłody w basenie, w którym woda, mimo, że dość głęboka jak na ogródkowe warunki, nagrzewała się tak mocno, że wydawało się, że jest ciepła jak w wannie.


Krzyś najchętniej pławił się w towarzystwie, rodziców bądź kolegów. Samotne pluskanie się nie sprawiało mu żadnej frajdy. Jeszcze ro czy dwa lata temu panikował, jeśli choć kropla wody zmoczyła mu twarz. W tym roku, po kilku miesiącach nauki pływania, dokazuje niczym wydra! Nurkowanie, fikołki, skoki, i co tam udało mu się jeszcze wymyślić.

Emilia, kiedy tylko, zobaczy brata w wodzie, rwie się do kąpieli, sama wchodzi po drabince, i gdyby nie zatrzymać jej w porę, wpadłaby do basenu w ubraniu. W zaciszu ogrodzonego ogródka, kąpie się na golaska, najchętniej na "żabkę", czyli na brzuszku. Trochę to kłopotliwe dla rodziców, bo albo trzeba się schylać (a wtedy bolą plecy), albo klęknąć na dnie basenu, i przemieszczać się na kolanach, co, na dłuższą metę, też nie jest super wygodne. Ale czego się nie robi dla dzieci?


Sierpień, póki co, nie jest aż tak gorący, tak do 31 stopni, ale za to sporo parnych dni, co powoduje, że i te "chłodniejsze" dni ciężko znieść.

Dni kąpieli w basenie powoli dobiegają końca. Basen zaczął przeciekać, i przewiduję, że już niebawem cała woda wsiąknie w trawnik. Koniec lata i tak nadchodzi nieubłaganie - 3 września początek roku szkolnego u nas.

środa, 14 sierpnia 2013

Złapać kurę

Nasi sąsiedzi zatęsknili za wiejskim życiem i sprawili sobie stadko kur oraz dwa indyki.
Od dwóch tygodni budzimy się więc i słyszymy gdakanie kur.
Samo gdakanie mi nie przeszkadza, nawet o świcie, ale przez kilka dni sąsiedzi mieli też koguta, który piał od świtu do zmroku - niemal bez przerwy. Pewnego dnia leżąc w łóżku chciałam przeczekać drania, ale kiedy licząc kogucie wezwania do pobudki doszłam do trzynastki, wstałam i zamknęłam okno. Sąsiedzi, nie czekając aż ktoś się na nich poskarży do odpowiednich władz, skrócili kogucika o głowę.

Teraz znowu słychać tylko indyki i kury.
I jedne i drugie bardzo podobają się moim dzieciom.


Emilia wystaje przy dziurze w płocie obserwując bacznie drób i już nauczyła się mówić "ko ko".
Krzyś, razem z synem sąsiadów, zabawiają się łapiąc kury. Dziwne, ale sąsiedzi nie mają nic przeciwko zabawie chłopców. Kurom, jak dotąd, to nie zaszkodziło - znoszą więcej jajek niż sąsiedzi potrafią przejeść, więc i my załapujemy się na świerze jajka.

Co jakiś czas jedna z kur (ta na zdjęciu powyżej) przychodziła do nas w odwiedziny. Płot jej w tym nie przeszkadzał. Zadaniem Krzysia było wówczas kurę złapać i przerzucić na podwórko sąsiadów. Raz powiedziałam mu, żeby zaczekał to zrobię mu z tą kurą zdjęcie. Zanim wyszłam z aparatem z domu, przyniósł ją do środka i dał do pogłaskania Emilii.


Kiedy zapytałam, czy nie boi się, że go ta kura podziobie, dał mi wykład na temat jak się łapie kury, żeby nie podziobały. Niby miastowe dziecko, a jak sprytnie sobie z drobiem radzi!

Niestety, wizyty sąsiedzkie kur skończyły się - sąsiad wybudował dla kur kojec, zamknięty również od góry siatką, więc o ile ich nikt nie wypuści, muszą siedzieć w kurzym mamrze.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Szczotko, szczotko, hej szczoteczko...

Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda,
Tak się zaczyna wielka przygoda.
Myję zęby, bo wiem dobrze o tym,
Kto ich nie myje, ten ma kłopoty.


[...]


Bo to bardzo ważna rzecz,
żeby zdrowe zęby mieć!
(Fasolki: "Myj zęby")

czwartek, 8 sierpnia 2013

W śpiworze

Jadąc pod namiot mocno obawiałam się o spanie Emilii w śpiworze.
Tata kupił jej śliczny różowy, dla małych dziewczynek - i do tego ciepły, dość znanej firmy. Ale czy te zalety przekonają naszą małą Pyzunię do spania w nim? Bo Emilia zazwyczaj preferuje pozycje nie krępujące jej swobody - nawet podczas nocnego odpoczynku! Zaraz po zaśnięciu Kruszynka zagarnia sporą część łóżka:


Po jakimś czasie przewraca się na brzuch, nóżki podciąga pod siebie i wypina kuperek do góry.


Obie pozycje ciężkie do przyjęcia w kokonie śpiwora.

Ułożyłam Emilię na rozpiętym śpiworze, i dopiero kiedy zasnęła, zapięłam oba suwaki, z tym że jeden nie do końca.


Podstęp udał się połowicznie. Po mniej więcej godzinie Emilia zdołała się wykopać ze śpiwora, więc musiałam procedurę powtórzyć. I tak przez całą noc. Może bym tak nie cudowała, ale rączki Małej były zimne jak lód, więc raczej nie było jej za gorąco.

Pierwszej nocy Emilia budziła się 3-4 razy, czyli była to jedna z typowych lepszych nocy. Drugiej nocy budziła nas co godzinę - jak w typową gorszą noc. Spanie pod namiotem nie przeszkadzało jej, poza tym, że z braku ciemnych zasłon, ranek nastał dla niej wcześniej niż w zaciemnionym pokoju i urządziła nam wczesną pobudkę - pierwszego dnia o 5.50, drugiego o 6.40.

Gorzej było ze spaniem w ciągu dnia - Emilia żywiołowo reagowała na odgłosy wydawane przez ptaki - te wszystkie krakania i ćwierkania zdawały się być na wyciągnięcie ręki, dużo bliżej i głośniejsze niż w domu.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Devils Churn & Spouting Horn

Na oregońskim wybrzeżu poranki przeważnie bywają mgliste, wilgotne, i dość ponure. Dopiero koło południa, a częściej koło pierwszej lub drugiej popołudniu, słońce osusza mgły i zaczyna być przyjemnie. Nie inaczej było podczas naszego ostatniego pobytu nad oceanem. Nie stanowiło to dla nas zaskoczenia, garderobę mieliśmy przygotowaną odpowiednią i tylko zdjęcia robione przed południem nie są zbyt piękne, ale cóż, nic na to nie da się poradzić.

Kolejną atrakcją w pobliżu kempingu, którą postanowiliśmy zobaczyć była Diabelska Maselnica, czyli Devils Churn. Ponieważ moje zdjęcie nie pokazuje dobrze tego miejsca, proponuję zerknąć tutaj - to zdjęcie na Wikipedii.

 Devils Churn, Cape Perpetua Scenic Area, Oregon, USA
Na przestrzeni tysięcy lat, fale wydrążyły w bazaltowym nabrzeżu wąskie długie wcięcie. Prawdopodobnie najpierw była to jaskinia, której sklepienie z czasem zawaliło się. Podczas przypływów, fale nie tylko kotłują się groźnie w wąwozie, ale wyrzucają wysoko w górę fontanny wody. Tablice ostrzegają, że miejsce to jest dość niebezpieczne. My byliśmy tam w czasie odpływu i do tego bardzo uważaliśmy - udało nam się nie wpaść i diabeł z nas masła nie mógł zrobić.

Od Diabelskiej Maselnicy prowadzi kilka wyasfaltowanych ścieżek, które można przebyć spacerówką z dzieckiem, choć teren wznosi się i opada, więc trzeba w pchanie włożyć trochę wysiłku. Ze względu na Emilię wróciliśmy na biwak, a dopiero po obiedzie wybraliśmy się do Visitors Center a stamtąd na spacer do kolejnej atrakcji, Spouting Horn.

Kilka lat temu trafiliśmy na otwarcie centrum, ciasteczka pamiętam do dzisiaj. Krzyś jest już na tyle duży, że zainteresowały go ekspozycje, zwłaszcza, że, jak w wielu amerykańskich miejscach tego typu, większość rzeczy można wziąć do ręki a nie tylko obejrzeć. Najbardziej spodobała mu się skrzynka z otworami, w które wkładał ręce i miał zgadnąć jakich to przedmiotów, związanych z tematyką morską, dotyka. Potem mógł podnieść wieczko i sprawdzić czy miał rację.

Moją uwagę przyciągnął stół, na którym zebrano w wazonikach aktualnie kwitnące okazy, które można napotkać w okolicy, lub takie, które mają w tej chwili owoce. Przy każdej roślince była informacja czy to roślinka tutejsza, czy sprowadzona, czy jadalna, czy trująca. Niespodziankę okazała się informacja, że jagody rośliny, o której myślałam, że jest trująca, jest są jak najbardziej jadalne. A te czerwone kuleczki, które bardzo podobały się Emilce, i których nie pozwoliłam jej wkładać do buzi, okazały się jednak szkodliwe. Jak mi powiedział pracownik centrum - nie trujące, ale wywołujące dolegliwości żołądkowe.

Spacer do Spouting Horn przebiegł podobnie jak wycieczka na Cape Perpetua. Krzyś gnał do przodu, Emilia zmierzała w przez siebie obranym kierunku pchając spacerówkę. Kierunek nie zawsze zgadzał się z tym obranym przez resztę rodziny za to było głównie z górki, więc ja występowałam w charakterze głównego hamulcowego.

Spouting Horn, Cape Perpetua Scenic Area, Oregon, USA

Dotarliśmy na miejsce. Spouting Horn to fontanna zasilana morską wodą.
Im wyższy stan wody, tym gejzer bardziej okazały. Ponieważ my trafiliśmy na porę między odpływem a przypływem, niewiele zobaczyliśmy. W centrum sprawdziłam sobie godziny przypływów i wieczorem pojechałam tam jeszcze raz żeby obejrzeć owo cudo na własne oczy.

Ciekawe. Jak wylatuje woda to tak fajnie fuka. A sama woda wygląda bardziej jak para, taka jaką kiedyś dawały lokomotywy. Znalazłam na uTube filmik - tutaj można go sobie obejrzeć.



Ja też nagrałam podobny, ale jeszcze nie opanowałam przenoszenia nagrań z kamery na komputer.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Cape Perpetua

Na szczyt przylądka Cape Perpetua, wznoszący się 240 mnpm można wejść na nogach szlakiem St. Perpetua Trail, ale można też wjechać tam samochodem. W przeszłości wchodziliśmy na szczyt na własnych nogach ale także woziliśmy się autem. Nawet już kiedyś pisałam o naszych odwiedzinach w tym miejscu, na poprzednim blogu -  tutaj link.

Tym razem ambitnie postanowiliśmy podreperować nieco kondycję (a jeśli chodzi o Krzysia - pozbyć dziecko nadmiaru rozsadzającej go energii), i zapakowawszy Emilię do nosidełka, ruszyliśmy w górę na nogach. Mimo, że to niecałe 2 km, to jednak ostro pod górę i szybko dostaliśmy zadyszki. Na dodatek było dość parno, więc ze mnie pot lał się strumieniami. Jak było do przewidzenia, Krzyś biegł pod górę jakby spacerował po płaskim.

Tak mniej więcej w połowie drogi Emilia zaczęła protestować. Wyjęta z nosidełka trochę szła z mamą za rączkę. Szła dość chętnie, choć niekoniecznie w obranym przez rodziców kierunku. No bo niby dlaczego w tym kierunku (w górę) a nie na przykład w bok? A w bok przepaść. A tak w ogóle to po co iść, jak można sobie usiąść na środku szlaku i rysować w piachu paluszkami?

Rodzice nie bardzo chcieli ustąpić, dziecko coraz bardziej protestowało, aż w końcu tak się rozdarło, że pozwoliłam Małej trochę pobabrać się w piachu a w tym czasie odbyliśmy z mężem krótką naradę. Tata wrócił na dół po samochód, ja powolutku doszłam z dziećmi na szczyt - nie zajęło to długo, bo byliśmy niemal u celu.

Na górze, główną atrakcję stanowi widok na oregońskie wybrzeże - w pogodny dzień można podziwiać nawet 110 km linii brzegowej! A pogoda trafiła nam się śliczna, widoczki zostały odpowiednio uwiecznione.

Cape Perpetua Scenic Area, Oregon, USA

Kolejna atrakcja to kamienna budowla (schron?), z której, podczas drugiej wojny światowej amerykańscy żołnierze wypatrywali japońskich łodzi podwodnych.

Cape Perpetua Shelter observation point, Cape Perpetua Scenic Area, Oregon, USA

Krzyś usiłował wejść na dach budowli, potem przerzucił się na okienko.


Emilia oczywiście usiłowała robić to co starszy brat.


Tam więc poczekaliśmy na tatę. Jak tylko zaczęliśmy odwrót, zaczęły się problemy - Emilia ponownie miała odrębne plany i poglądy na tę sprawę. Udało nam się dotrzeć do samochodu i problemy się skończyły.

Następnego dnia uwieczniłam wzniesienie przylądka z dołu.

Cape Perpetua Scenic Area, Oregon, USA

Nawet ja nie jestem w stanie wypatrzeć na nim kamiennego schronu - wojskowi inżynierowie spisali się widać jak należy, dobrze go ukrywając.

Jeśli ktoś ma ochotę poczytać nieco więcdej na temat Cape Perpetua to podaję link - niestety tekst jest wyłącznie po angielsku.