Ostatniego dnia długiego weekendu zdobyliśmy Humbug Mountain. Masyw wznosi się wprost z oceanu a szczyt znajduje się na wysokości 550 metrów nad poziomem morza. Ponieważ startowaliśmy z poziomu parkingu a nie fal, mieliśmy do zdobycia o 10 metrów mniej.
Zajechaliśmy na parking nieco po dziesiątej a tam nikogo, żadnego innego samochodu, tylko my.
Po chwili zajechał jednak samochód osobowy i wysiadło z niego trzech dość podejrzanie wyglądających osobników. Zdecydowanie nie piechurów i nie himalaistów. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko przerwa na papieroska, ale ruszyli w stronę szlaku zaraz za nami. Noooooo, przyznam, że się nieco przestraszyłam. Zatrzymałam się przy mapie, że niby ją tak dogłębnie studiuję, choć nie bardzo było co bo szlak jeden. Ale chciałam, żeby nas panowie wyprzedzili. Potem zamarudziliśmy przy zwalonym pniu robiąc zdjęcia.
Tam, gdzie ścieżka się rozdzielała, panowie poszli w prawo, więc my w lewo. W lewo dochodzi się do pobliskiego pola namiotowego. Potem doszłam do wniosku, że może poszli za potrzebą. Ale zanim doznałam olśnienia, ruszyliśmy żwawo w górę. Kiedy już wiedziałam, że raczej za nami nie pędzą, zaczęłam się zastanawiać, czy po powrocie na parking zastanę tam swój samochód. Aż w końcu pomyślałam, że martwić się będę potem i postanowiłam cieszyć się pięknem natury.
Już kiedyś pokonałam tę trasę, z Krzysiem, 14 lat temu, jeszcze zanim pojawiła się na świecie Emilia. Z tego co pamiętam nie poszło mi wówczas za dobrze, teraz było lepiej. Ścieżka idzie ostro pod górę, ale po drodze jest kilka ławeczek, więc można przycupnąć dla złapania oddechu. Chmury były nisko, tak nisko, że częściowo wędrowaliśmy w chmurach, trochę nas zmoczyło, ale bardziej byliśmy mokrzy od potu.
Kilka lat temu wycięto część lasu przesłaniającą widok ze szczytu. Teraz, przy ładnej pogodzie, można podziwiać piękną panoramę. Na szczyt dotarliśmy za wcześnie, dopiero podczas schodzenia na dół przejaśniło się, a kiedy dotarliśmy do samochodu to po deszczowych chmurach zostały jedynie białe obłoki na horyzoncie.
Dopiero schodząc w dół spotkaliśmy innych piechurów. Oni mieli lepsze widoki, ale przyszło im gramolić się pod górę w upale.
W samochodzie przebraliśmy się w suche, nieprzepocone ubrania i pojechaliśmy na obiad do pobliskiego Port Orford. Zaparkowałam przy miejskim parku z widokiem na Humbug Mountain.
W pobliskiej restauracji powiedziano nam, że miejsce zwolni się najszybciej za pół godziny, więc poszliśmy na plażę, gdzie zabawiliśmy ponad godzinę. (Tutaj kilka zdjęć z tego samego miejsca sprzed ośmiu lat.)
W końcu ssanie w żołądku przegnało nas z plaży. Do tego czasu w restauracji przeluźniło się.
Po obiedzie jeszcze zatrzymaliśmy się na lody a potem już prosto do domu.