poniedziałek, 18 marca 2024

Marcowa wycieczka do wodospadu Trestle Creek Falls

Od kilku tygodni chodziła za mną wycieczka do wodospadu Trestle Creek Falls. Ciągle coś stało na przeszkodzie – przeważnie niesprzyjająca pogoda, bo kto chciałby brodzić po kolana w błocie? Jak już nie padało i nieco przeschło, dzieci się pochorowały. W końcu udało się! Słonko uśmiechnęło się do nas promiennie i zawitało na kilka dni z wczesnoletnią wizytą. Od piątku temperatura dochodzi w ciągu dnia do 20 C więc w sobotę pojechaliśmy. Wprawdzie był dom do ogarnięcia i prace ogrodowe, ale wiadomo, robota nie zając, nie ucieknie. 
Nie chciałam czekać ani jednego dnia dłużej, bo przecież nigdy nie wiadomo czy coś nie wypadnie. Poza tym pomyślałam, że więcej ludzi będzie ogarniać dom i obejście w sobotę, więc na szlaku będzie mniej tłoczno. 

Trestle Creek Falls

Wodospad ten już raz odwiedziliśmy, cztery lata temu. Zależało mi, żeby pojechać jak jeszcze w potokach górskich jest więcej wody, czyli teraz. 
Dojazd samochodem zajmuje godzinę. Na miejscu okazało się, że w zacienionych miejscach leży jeszcze śnieg. Niedużo, ale jednak. Do tego od wody wiało chłodem po moich gołych łydkach. Kurtek nie zabraliśmy, więc narzuciliśmy sobie ostrzejsze tempo i po pięciu minutach już nie trzęśliśmy się z zimna. Po kolejnych piętnastu pościągaliśmy bluzy i wędrowaliśmy z krótkim rękawem. 


Z początku Emilia trochę narzekała na palec u stopy – dokucza jej wrastający paznokieć a wizytę u lekarza mamy dopiero w czwartek. Domowe sposoby okazały się nieskuteczne. Pytałam przed wyjazdem czy da radę – stwierdziła, że tak. Na miejscu okazało się, że chyba trzeba będzie helikopter wzywać na pomoc, ale kiedy dziecko znalazło sobie coś ciekawego to cudownie ból minął jak ręką odjął i śmigała jak kozica. Takie cudowne i nagłe ozdrowienie dało obfotografowywanie flory telefonem komórkowym. Przez chwilę groziło nam, że trzeba będzie w lesie zanocować, bo przecież każdy listeczek musiał zostać uwieczniony, ale na szczęście po chwili Emilia doszła do wniosku, że jednak nie musi robić pięciu zdjęć każdej roślince na szlaku i zaczęliśmy się przemieszczać w kierunku wodospadu. 


Ochom i achom nie było końca. Jakie piękne niebo! I ma taki soczysty kolor jak latem! A nie taki blady zimowy! I ani jednej chmurki na niebie! I tak ciepło! I tak zielono! A jak pięknie pachnie dopiero co ścięte drzewo! Drzewo nie było ścięte, ale przecięte – zwaliło się tarasując szlak, więc służby leśne wycięły kawałek pnia szerokości ścieżki. Musiały to uczynić dopiero co, bo rzeczywiście pachniało bardzo intensywnie. 


I tak doszliśmy sobie do wodospadu. Wody sporo, spada z hukiem, rozpryskuje się mgiełką, a do tego ze ścian kanionu kapie woda na głowę – nie ma gdzie się schować! Nawet pod nawisami skalnymi kapie! Śmigus-dyngus zafundowany przez Naturę!


Największą atrakcję stanowi przejście za ścianą wody – właśnie tak prowadzi szlak, a ponieważ ściany kanionu są bardzo strome, nie ma innej drogi. 


Sprawiłam sobie kije do chodzenia. Dostałam na urodziny kartę podarunkową, zamówiłam, i przyszły dzień wcześniej. Bardzo dobrze mi się z nimi wędrowało i nawet załapały się na fotkę, ponieważ chciałam koleżance pokazać jaki wspaniały prezent od niej dostałam. 


Pomimo częstych przystanków, wędrówka nie trwała długo, niecałe trzy godziny. Nie zmęczyliśmy się za bardzo, a przystawaliśmy ze względu na atrakcje – każdy strumyk, każdy mostek, huba, kwiatki, mech. Cieszy mnie, że uzależniona od elektroniki Emilia, odstawiona od ekranu, tak żywiołowo reaguje na kontakt z przyrodą. W planach są kolejne wycieczki, oby pogoda dopisała! Marcowe lato ma się skończyć za kilka dni i w następny weekend ma już padać. To też dobrze, bo podleje w ogródku przesadzone wczoraj roślinki.



poniedziałek, 11 marca 2024

Dzieciowato

Licealny sezon szachowy za nami. Reprezentacja liceum, a w jej szeregach Krzysiek, zajęła pierwsze miejsce w swojej lidze i zakwalifikowała się do zawodów na poziomie stanowym – impreza odbyła się 1-2 marca, tym razem na północy Oregonu, więc wyjazd był dwudniowy, z nocowaniem w hotelu. 

Ostatecznie liceum Krzyśka uplasowało się na czwartym miejscu, i choć to poza podium to jest to dość dobry wynik – czwarte miejsce w stanie Oregon. 

Dodatkowej satysfakcji mojemu synowi dostarczył fakt, że pobili reprezentację drugiego lokalnego liceum, z którym współzawodniczą od lat. 

Licealne rozgrywki szachowe za nami ale w kwietniu syn wybiera się jeszcze na turniej Organizowany przez Oregońską Szkolną Federację Szachową. (Wyjazd organizowany przez szkołę.)


Impreza goni imprezę i zaraz po powrocie z szachów odbyło się oficjalne zakończenie sezonu pływackiego, z wręczaniem nagród, dyplomów, pożegnaniami, i nominacjami na kapitanów drużyn. Krzysiek dostał nagrodę dla najbardziej wartościowego zawodnika a głosowali pływacy, więc to wyróżnienie otrzymał od koleżanek i kolegów. Był bardzo zaskoczony! (Tabliczka z tych szklanych, z wygrawerowanym napisem - bardzo ciężko było zrobić zdjęcie bez swojego odbicia.)


Krzysiek wrócił do domu z plikiem dyplomów i nagród – dla mnie też był to bardzo miły wieczór bo który rodzic nie byłby dumny na moim miejscu!

Emilia unika jak może zawodów i występów publicznych, ale i na nią przyszła kolej by pochwalić się swoimi umiejętnościami. Instytucja, w ramach której aktualnie pobiera lekcje gry na fortepianie, organizuje kilka razy w roku popis i właśnie wczoraj miał miejsce wiosenny recital  czyli taki mini koncert młodych pianistów – w auli Wydziału Muzyki i Tańca naszego lokalnego uniwerku. Co ciekawe, fortepian w tej auli to jeden z ulubionych instrumentów mojej córki. Emilia miała okazję pograć na nim przed konkursem sonationowym w październiku ubiegłego roku, kiedy to ówczesna nauczycielka zabrała ją na obchód budynku i Emilia poćwiczyła na kilku różnych instrumwentach. 

Nie wiedziałam czy w ogóle dotrzemy na ten popis bo Emilia przeziębiła się potwornie i tylko dzięki medykamentom była w stanie zwlec się z łóżka. 
Na szczęście grała utwory na tyle krótkie, że zmieściły się pomiędzy wysmarkiwaniem nosa.
 
 

Tak w ogóle to od ponad tygodnia chorujemy sobie, nawet już nie na zmianę, ale niemal razem. Krzysiek przyjechał z turnieju szachowego z infekcją ucha, Emilia najpierw narzekała na ból brzucha i nudności a dzień przed występem dostała gorączki, a teraz ma klasyczne przeziębienie. A mnie właśnie zaczyna zbierać – pobolewa ucho, drapie w gardle, kicham. A tak bardzo chciałoby się nam pojechać na jakąś wycieczkę w góry!

niedziela, 3 marca 2024

Nie z każdego drzewa można zrobić flet


Wprawdzie nie z każdego drzewa można zrobić flet, ale za to z każdej włóczki można zrobić sweter. Że grubymi nićmi szyte stwierdzenie? Każdemu czasem zdarzy się zrobić z igły widły... 

W marcowej odsłonie zabawy Rękodzieło i przysłowia albo...2 Splocik zaproponowała przysłowie i powiedzenie:
  • Przysłowie: Nie z każdego drzewa można zrobić flet.
  • Cytat: Kobiety przypominają krawcowe: "szyją grubymi nićmi", "haftują", a czasem "robią z igły - widły". - Magdalena Samozwaniec


Mam nadzieję, że mój granatowy kardigan da się podciągnąć pod jedno lub drugie, a może nawet i pod oba. 


Kardigan zrobiony na grubych drutach (5 mm) – nie mam szóstek z odpowiednio długą żyłką więc robiłam luźniej niż normalnie. 


Połączyłam dwie włóczki. Dość gruby moher Troitsk Yarn Лада, kupiony ponad 15 lat temu oraz Bernat Dainty Fleurette, włóczkę jeszcze bardziej leciwą, kupioną mniej więcej w tym samym czasie co moher, ale na jakiejś garażowej wyprzedaży. Kilka lat temu zrobiłam z niej jeden sweter. Włóczki zostało, ale za mało na kolejny sweter. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, czy w połączeniu z tym moherem wystarczy. W razie jakby zabrakło, miałam plan B, ale nie musiałam się do niego uciekać. Nie tylko wystarczyło, ale jeszcze trochę zostało.

Przyznam, że do swetra podeszłam całkowicie nieprofesjonalnie. Zamiast zrobić próbkę i przeliczyć oczka, zrobiłam na szydełku łańcuszek, dopasowałam jego długość przy szyi – tak mniej więcej, jak wydawało mi się, że powinno być, rozdzieliłam liczbę oczek na tył, rękawy i zaczątki przodu i poleciałam z robotą. Trochę mi się zapomniało jak narzucamy oczka przy raglanie i narzucałam je po obu stronach markera, ale bez oczka między nimi. Wyszło, jakby w tych miejscach był poprzeczny szew. Najpierw zrzedła mi mina, ale prucie raczej nie wchodziło w grę. Ponieważ dzianina nie pruła się a oczka narzucałam w ten sam sposób i ten niby szew (jak fastryga) utworzył się na całej długości raglanu, więc już go tak zostawiłam. Niech będzie, że tak miało być, taki fantazyjny dodatek do tych wszystkich oczek prawych. Pokazałabym na zdjęciu, ale jeszcze nie opanowałam robienia dobrych jakościowo zbliżeń granatowej dzianiny.


Jak już wspomniałam, kardigan robiłam od góry, bezszwowo, nawet plisa jest w jednym, długim kawałku. Udało się wymodelować ładnie zaokrąglone przody. Guzików nie ma bo i nie było ich w planie. Zamiast tego muszę się obejrzeć za większą broszką (ta na zdjęciu poniżej wydaje mi się za delikatna), ale i taki otwarty, dość dobrze się spisuje. 


Kardigan powstał w rekordowym tempie dwóch tygodni, ale po pierwszym wyjściu przedłużyłam rękawy – lubię jak są nieco dłuższe i można w nich schować zmarznięte dłonie. A sweter jest z tych grubszych, cieplejszych. Trochę podgryza, ale tylko odrobinkę. W zasadzie to nadal nie mogę uwierzyć, że ta partyzantka dała taki wspaniały efekt. Kardigan jest...jak szyty na miarę! Bardzo jestem z niego zadowolona i mimo podgryzania, przepadam za nim.

Włóczka czekała na to przeobrażenie długie lata. Wprawdzie nie w postaci rozpoczętego, a nie ukończonego udziergu, ale zdecydowanie w postaci zaplanowanego, ale nie rozpoczętego projektu, czyli tak inna wersja UFO. Dlatego wydaje mi się, że kardigan nadaje się do zgłoszenia także do marcowej edycji zabawy u Renaty Coś prostego:





niedziela, 25 lutego 2024

Wiosenna wizyta mrówek

Obudziły się mrówki, czyli wiosna! 
Wczoraj wybudzone z zimowego snu mrówki wpadły do nas z wizytą. 
Co roku urządzają sobie zwiad, wychodząc ze szpary przy framudze szafy wnękowej na kurtki, wędrują wzdłuż cokoliku do drzwi do sypialni Emilii, zapuszczają się wzdłuż ściany aż do kolejnej szafy wnękowej. 
W tym roku zatrzymały się na porzuconym na środku pokoju opakowaniu po batoniku. Emilia to straszna bałaganiara (jej brat z resztą też) a ja od jakiegoś czasu nie chodzę i nie sprzątam po niej, bo jest już stanowczo za duża, żeby mama za nią sprzątała. Mrówki dokonały tego, czego moje prośby nie były w stanie osiągnąć - wysprzątana podłoga w mgnieniu oka! Rozłożyłam środek na mrówki i dzisiaj nie ma już po nich śladu. Ale wrócą, to pewne. Zawsze wracają, kiedy ma nastąpić diametralna zmiana pogody.

To, że wiosna widać i bez odwiedzin mrówek. Najpierw nieśmiało obwieściły jej nadejście żółte krokusy.



Tych żółtych mam zaledwie kilka i to w takim nierzucającym się w oczy zakątku — nie udało mi się ich złapać w pełnym rozkwicie. 

Potem zakwitły ciemierniki. 



Jak tylko zobaczyłam, że zaczynają kwitnąć, zmobilizowałam się i przygotowałam nową rabatkę, na którą przesadziłam ciemierniki, przy okazji rozsadzając je. Do tej pory rosły sobie na stanowisku dość oddalonym od letniego nawadniania i ten brak wody nie bardzo im służył. Przeniosłam je w miejsce gdzie łatwo je będzie podlewać, ale najpierw musiałam pozbyć się rosnącej tam trawy. 



Mam w planach nieco szerszą rabatkę, ale to zrywanie darni jest dość męczące, więc pozbywam się jej powoli. Najpierw przygotowałam pas na tyle szeroki, by przesadzić nań ciemierniki. Wczoraj zerwałam kolejny pas i przesadziłam w to miejsce piwonie, które już zaczynają puszczać pędy. W miarę możliwości poszerzę tę rabatkę — mam jeszcze kilka roślinek, które chciałabym przenieść w to miejsce.


Kamelia już od jakiegoś czasu była w pąkach, ale nie obiecywałam sobie zbyt wiele, ponieważ co roku w porze jej kwitnienia przychodzą gwałtowne ulewne deszcze niszcząc delikatne kwiaty. W tym roku najpierw potarmosiły krzak gałęzie dębu, które złamały się pod ciężarem lodu (w styczniu). Na szczęście gałęzie oparły się o ogrodzenie kompostownika i zniszczenia nie były zbyt duże. W końcu kamelia zakwitła! Sporo kwiatów i dość ładnych, nieponiszczonych przez deszcz.


Krokusy fioletowe i białe zawsze kwitną później niż te żółte. W końcu nadszedł ich czas. Kwitną przepięknie, całymi kępkami, ponieważ ładnie się już rozmnożyły. Muszę je nieco rozsadzić w tym roku, żeby cebulki miały więcej miejsca.



Powoli zaczynają kwitnąć żonkile. Kilka dni temu zrobiłam zdjęcie pierwszego samotnego rozwiniętego żonkila — cała reszta schowana była w pąkach. 


Dzisiaj zerwałam kilka do wazonu, do towarzystwa przyniesionych ze spaceru bazi.


Wystarczyło kilka słonecznych dni, by forsycja obsypała się kwiatami.



W ubiegłym roku pisałam o nowej rabatce pod kuchennym oknem. Zlikwidowałam trawnik, posadziłam wiosenne kwiaty, które dość ładnie wzeszły. 


Jako pierwsze zakwitły przebiśniegi, pojedyncze, bo tak je posadziłam. 
Z czasem namnożą się i zaczną kwitnąć kępami. 


Dzisiaj zauważyłam, że niebieskie hiacynty zaczynają kwitnąć, ale jeszcze nie rozwinęły się na tyle, by robić im zdjęcia. Ciekawa jestem czy tulipany zakwitną w tym roku, czy muszę jeszcze poczekać. Dla przypomnienia poniżej historyczne zdjęcia sprzed roku.




Jeszcze jesienią zaczęłam wprowadzać w życie kolejny projekt ogródkowy. Wzdłuż chodnika z ulicy do domu zlikwidowałam pas trawnika i ułożyłam w jego miejsce ozdobne płyty kamienne.


Kiedyś kamienie te wyłożone były wokół słupa z koszem do koszykówki, ale ponieważ już go od jakiegoś czasu nie mamy, znalazłam dla nich nowe zastosowanie. Pomiędzy płytami posadziłam skalniaki, a zimą zaczęłam wypełniać luki mchem przeniesionym z innych miejsc. Chwilowo nie prezentuje się to szczególnie pięknie, ale mam nadzieję, że z czasem zacznie wyglądać tak, jak sobie to wyobraziłam. Mam też nadzieję, że za jakiś czas mech obrośnie kamienie i ładnie to będzie wyglądać. Zobaczymy. Przesadzanie mchu to taki mój mały eksperyment ogrodniczy. Przenoszę go z miejsc, gdzie lepiej by go nie było, bo można się na nim poślizgnąć — na przykład. Jak kiedyś pozbędę się kolejnego pasa trawy wzdłuż tych kamieni, przesadzę tam dzwonki.

niedziela, 18 lutego 2024

Bransoletki

Licealny sezon pływacki za nami. 

W tym roku reprezentacja liceum syna nie wypadła aż tak dobrze, jak rok temu na zwodach okręgowych. Krzysiek był mocno załamany, mimo że uzyskał dwa życiowe wyniki – jeden na 50 m kraulem, drugi na 100 m motylkiem. Dopiero kiedy trenerzy z klubu przysłali maila gratulując mu wyników, dotarło do niego, że, mimo że nie przeszedł do kolejnego etapu w lidze licealnej, to jednak uzyskał wyniki, które kwalifikują go do zawodów stanowych, w których do tej pory nie mógł uczestniczyć. 

Jako kapitan drużyny postanowił każdemu członkowi (oraz trenerkom) podarować upominek. W piątkowy wieczór, w pierwszy dzień zawodów okręgowych wymyślił, że dla wszystkich zrobi bransoletki – takie same, różniące się jedynie imieniem. 


Jak łatwo się domyślić, syn wymyślił, ale bez pomocy mamy plan nie zostałby zrealizowany. Pojechaliśmy do sklepu, pomogłam wybrać koraliki, a potem nizaliśmy razem przez dwie godziny. Głowa tego dnia bolała mnie straszliwie i miałam ochotę cisnąć koraliki w kąt, ale czego się nie robi dla dziecka. Nawet jak ono ma już 18 lat. W połowie dołączyła do nas Emilia więc udało nam się skończyć około dziesiątej w nocy. To znaczy ja skończyłam wysławszy uprzednio dzieci do łóżek – Krzysiek musiał się wyspać przed drugim dniem zawodów. 



Rano wstał, pojechał na basen i okazało się, że zapomniał o jednej osobie. Dobrze, że ja miałam na basen dojechać już po rozgrzewce, więc zdążyłam jeszcze dorobić tę jedną brakującą bransoletkę. W sumie było ich 24. Wszystkim bardzo się spodobały. 



Ponieważ koralików zostało sporo, Emilia też zrobiła sobie bransoletkę, choć bez swojego imienia, a potem jeszcze jedną, dla koleżanki (Kennedy).

Bransoletki zgłaszam do lutowej odsłony zabawy u Splocika Rękodzieło i przysłowia albo... 2.

W zasadzie to chyba dobrze się wpisują w oba zaproponowane w tym miesiącu przysłowia:

1. Kto nie kończy roboty, nie jest lepszy od tego, kto jej nie zaczyna.
2. Kochające serce zawsze jest młode.

Bransoletki zgłaszam także do zabawy Coś prostego u Renaty.


W ramach zabawy w lutym wykonujemy prace związane z miłością, obdarowywaniem kogoś bliskiego lub dalszego. Bransoletki wykonane z najczystszej miłości do mojego dziecka a z jego strony, dla ludzi, których darzy sporą sympatią.


Kiedy Splocik i Renata opublikowały lutowe zadania byłam w kropce – nic nie przychodziło mi do głowy, nie miałam żadnego gotowca, żadnych planów, zupełnie nic co by się nadało. Pomysł syna rozwiązał ten problem. (Aczkolwiek, wolałabym, żeby nie wyskoczył z tym pomysłem tak na ostatnią chwilę...)



niedziela, 11 lutego 2024

Weekend na świeżym powietrzu

W zeszły weekend udało nam się spędzić rodzinnie czas na łonie natury i w sobotę i w niedzielę. Było wprawdzie dość chłodno, ale w sobotę pięknie świeciło słońce więc wybraliśmy się na spacer do pobliskiego parku Golden Gardens Ponds. 




Golder Gardens Ponds to miejsce dość często przez nas odwiedzane, położone niedaleko a spacer wokół stawów nie wymaga wysiłku więc świetnie nadaje się na te dni, kiedy forma fizyczna zniżkuje. Tego dnia trzeba nam było zażyć świeżego powietrza, ale bez wyczynów. Zabraliśmy ze sobą koleżankę z wnukiem. Podczas spaceru wspomniałam, że następnego dnia jedziemy na wycieczkę nad ocean i tak wyszło, że koleżanka z wnukiem dołączyli do nas. Tym razem zabrali ze sobą psa – Quinn od czasu do czasu pojawia się na zdjęciach w Okruchach, bo co jakiś czas wędrujemy sobie z koleżanką i jej psem.



Tak więc w niedzielę pojechaliśmy nad ocean na Szlak Amandy. 


To ten sam szlak, którym spacerowaliśmy w lipcu z Krzyśkiem. Emilia zapytała, czy możemy tam pojechać. W lipcu wolała zostać u koleżanki, ale widać ten most wiszący strasznie ją intrygował i chciała go zobaczyć na własne oczy. 
Tym razem pod mostem płynęła woda, choć niewiele. W lipcu koryto strumienia było całkowicie suche. 


Trasa nie jest zbyt długa, ale wędruje się wciąż w dół lub w górę więc nogi się męczą, tętno przyśpiesza, zaczyna brakować tchu. Zwłaszcza jeden odcinek dał nam popalić, zarówno w lipcu, jak i teraz. Po powrocie wszystkich nas bolały mięśnie, nie tylko mnie. 


W połowie drogi szlak przecina strumień. To dobre miejsce na postój, kanapki i baraszkowanie w wodzie, bo Emilii i wnukowi koleżanki nie przeszkadzało zimno – buty całkowicie im przemokły, bo nawet te wodoodporne nie są odporne na wlewającą się wodę od góry. Najważniejsze, że byli zadowoleni, nie narzekali i nie pochorowali się. 

Kiedy dotarliśmy do mostu, pies bał się przejść po rozhuśtanej przez dzieci kładce, ale w końcu dał się namówić. 

Tylko z powodu zbliżającego się zmierzchu i groźby wędrowania przez las po ciemku udało nam się namówić dzieciaki do rozpoczęcia drogi powrotnej. Bardzo chcieli zatrzymać się plaży i zobaczyć zachód słońca. Na plażę dotarliśmy jeszcze za dnia, ale słońce schowało się za chmurami i zachodu niedane nam było podziwiać. Za to był kolejny strumień, w którym można było brodzić i zamoczyć spodnie, bo nurt był bardziej wartki, a i sam strumień głębszy. 


Na sam koniec zatrzymaliśmy się na wspólny posiłek w kanapkarni. 
Zanim zjedliśmy zapadła noc.