niedziela, 13 lipca 2025

Lassen: Jedna noc nad jeziorem Butte Lake

Wakacje zaczęliśmy od biwaku nad jeziorem Butte Lake - jedna noc w północno wschodniej części parku.


Cały dzień w samochodzie nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych jednak jakoś przetrwaliśmy. Za połową drogi zaczęło padać, ale okazało się, że był to jedyny deszcz podczas całego wyjazdu, Przejaśniło się zanim dotarliśmy na pole namiotowe. Na miejscu łatwo było dostrzec ślady po nawałnicy, oj musiało nieźle lać! 

Szybko rozbiliśmy namiot ale z samochodu wyciągnęliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy ponieważ wiedzieliśmy, że rano pakujemy się i jedziemy dalej.

Jak już spanie mieliśmy przygotowane, wyruszyliśmy na rekonesans. Najpierw znalazłam gdzie rozpoczyna się zaplanowany na dzień następny szlak, potem obejrzeliśmy jezioro Butte Lake i przeszliśmy się do dwóch pobliskich jeziorek Bathtub Lake i No Name Lake.




Dzieci bardzo chciały rozpalić ognisko. Z ogromnym trudem w końcu im się to udało. Drewno było bardzo mokre i pierwsze próby spełzły na niczym. Jak już gazetowy płomień nieco podsuszył gałązki to zaczęły się palić na tyle, że udało się usmażyć kiełbaski.

Spać poszliśmy wcześnie zmęczeni podróżą ale gotowi wyruszyć z rana na szlak. 

piątek, 11 lipca 2025

Wakacje 2025: Lassen Volcanic National Park


Wróciliśmy z wakacji szczęśliwi i pełni wrażeń. W tym roku wybraliśmy się do parku narodowego Lassen w północnej Kalifornii, oddalonego o siedem godzin jazdy samochodem.

Sześć nocy spędziliśmy pod namiotem a na koniec zafundowałam nam odrobinę luksusu w AirB§B - w "małym domku" całkiem nieźle wyposażonym choć i tak najważniejszy był ciepły prysznic.

Wyjazd był z tych co to się dużo chodzi raz pod górę a raz w dół (przewędrowaliśmy 66 kilometrów), kąpie w jeziorze, kolację smaży się nad ogniskiem, a jak z materaca ujdzie powietrze nad ranem to się ma powód do żartów.





Tak się złożyło, że do tej pory nie opisałam zeszłorocznych wakacji, a szkoda, bo także były bardzo udane. Mam nadzieję zorganizować się lepiej w tym roku i uwiecznić tutaj nasze wspomnienia.


sobota, 28 czerwca 2025

Piaskowy letni kardigan

Kiedy starsze dziecko zapytało co chcę na urodziny, nie bardzo wiedziałam co odpowiedzieć, zapytałam więc młodsze dziecko, które stwierdziło - to co najbardziej lubisz. 

- A co ja najbardziej lubię? 

- Książki i włóczki!

Znalazłam włóczkę Dropsa, która mi się spodobała ale nie mogłam się zdecydować który kolor, piaskowy czy granatowy, Posłałam linka synowi z prośbą by wybrał. Kiedy przeysłka dotarła. okazało się, że dostałam oba kolory.

Na pierwszy ogień poszła piaskowa, na letni sweterek:


Włóczka Bomull-Lin to 53% bawełny i 47% lnu, wspaniała mieszanka na letnie wyroby. Jedyne zastrzeżenie jakie mam to mogłaby być nieco cieńsza.


Kardigan robiłam bezszwowo. od góry, posiłkując się notatkami z uprzednio wykonanych swetrów, druty 3.75 mm.

Bardzo się polubiliśmy z nowym udziergiem - pasuje mi do wielu letnich ubrań i dobrze się nosi, mimo że nei układa się tak dobrze jak wełna.


Wyszło mi dziesięć 50-gramowych motków a że miałam dwanaście to zostały mi dwa. Wczoraj zaczęłam kardigan z granatowej i chyba wkomponuję tę piaskową.




Piaskowy letni kardigan chciałam zgłosić do dwóch zabaw, u Splocika i u Renaty, ale waham się. Jednym z warunków w obu zabawach są odwiedziny u innych uczestników i pozostawienie komentarza. Nie wywiązuję się już od jakiegoś czasu z powodu braku czasu i doszłam do wniosku, że to nie w porządku.

Czytających ten wpis zachęcam jednak do odwiedzin SplocikaRękodzieło i przysłowia albo... 3.



Przysłowie i w cytat, które Splocik zaproponowała w czerwcu:

  • przysłowie: Doświadczenie to miano, którym każdy określa swoje błędy.
  • cytat: "Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślny wiatr. Podróżuj, śnij, odkrywaj". - Mark Twain

Link do zabawy Coś prostego u Renaty.



poniedziałek, 23 czerwca 2025

Rujada 2025


Pierwszy biwak tego lata zaliczony. Ponieważ wypadł tuż po urodzinach Emilii, pojechaliśmy w jedno z jej ulubionych miejsc, czyli na pole namiotowe Rujada

Pierwszego dnia pogoda była jeszcze bardzo ładna. Emilia wskoczyła do wody, grałyśmy w badmintona, frisbee, w gry planszowe i karty a potem długo siedzieliśmy przy ognisku. 



Niestety następnego dnia rano rozpadało się i to porządnie - żadne tam kapuśniaczki czy mżawki a porządne oberwanie chmury trwające z kilkoma bardzo krótkimi przerwami dwa dni.

Kiedy na chwilę przestało padać, przeszliśmy się nieco szlakiem Swordfern - godzinny spacer lasem przy polu biwakowym.





Tuż po powrocie, rozpadało się ponownie. Kiedy chwilę padało nieco mniej intensywnie, grzaliśmy się przy ognisku, schowani pod parasolem. 


Nad stołem rozstawiliśmy daszek, ale z założenia to chyba bardziej miał on zacieniać niż chronić przed deszczem - kapało nam do talerzy choć przynajmniej nie lało się ciurkiem. 

Namiot wytrzymał ponad dwudziestoczterogodzinną nawałnicę, ale trzeciego dnia rano woda zaczęła się skraplać na wewnętrznej stronie tropiku i z pewnością wkrótce zaczęło by nam kapać na śpiwory. Tego dnia Krzysiek i tak musiał wrócić do domu bo zapisał się na seminarium następnego poranka. Pierwotnie miałyśmy zostać z Emilią jeszcze jedną noc, ale ponieważ było nie dość że mokro to jeszcze zimno, postanowiłam, że wracamy do domu. I tak byliśmy ostatnimi, którzy się ostali na przekór żywiołom.

Na szczęście dzieci potraktowały niepogodę jak wspaniałą przygodę. Mieli książki więc czytali schowani w śpiworach. Zrobiliśmy miejsce na środku namiotu i graliśmy w gry. A na koniec dzieci dostały najzwyklejszej głupawki, takiej jakiej dzieci jeszcze czasem doświadczają kiedy nie ma zasięgu i nie działa elektronika. Mimo zimna i deszczu, wyjazd udał się. Mam jednak nadzieję, że reszta wakacyjnych wyjazdów będzie suchsza.


środa, 18 czerwca 2025

13


Urodziny Emilii. Od dzisiaj - trzynastolatka!




niedziela, 15 czerwca 2025

Memorial Weekend 2025: Humbug Mountain & Plaża w Port Orford

Ostatniego dnia długiego weekendu zdobyliśmy Humbug Mountain. Masyw wznosi się wprost z oceanu a szczyt znajduje się na wysokości 550 metrów nad poziomem morza. Ponieważ startowaliśmy z poziomu parkingu a nie fal, mieliśmy do zdobycia o 10 metrów mniej. 

Zajechaliśmy na parking nieco po dziesiątej a tam nikogo, żadnego innego samochodu, tylko my. 


Po chwili zajechał jednak samochód osobowy i wysiadło z niego trzech dość podejrzanie wyglądających osobników. Zdecydowanie nie piechurów i nie himalaistów. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko przerwa na papieroska, ale ruszyli w stronę szlaku zaraz za nami. Noooooo, przyznam, że się nieco przestraszyłam. Zatrzymałam się przy mapie, że niby ją tak dogłębnie studiuję, choć  nie bardzo było co bo szlak jeden. Ale chciałam, żeby nas panowie wyprzedzili. Potem zamarudziliśmy przy zwalonym pniu robiąc zdjęcia. 


Tam, gdzie ścieżka się rozdzielała, panowie poszli w prawo, więc my w lewo. W lewo dochodzi się do pobliskiego pola namiotowego. Potem doszłam do wniosku, że może poszli za potrzebą. Ale zanim doznałam olśnienia, ruszyliśmy żwawo w górę. Kiedy już wiedziałam, że raczej za nami nie pędzą, zaczęłam się zastanawiać, czy po powrocie na parking zastanę tam swój samochód. Aż w końcu pomyślałam, że martwić się będę potem i postanowiłam cieszyć się pięknem natury.







Już kiedyś pokonałam tę trasę, z Krzysiem, 14 lat temu, jeszcze zanim pojawiła się na świecie Emilia. Z tego co pamiętam nie poszło mi wówczas za dobrze, teraz było lepiej. Ścieżka idzie ostro pod górę, ale po drodze jest kilka ławeczek, więc można przycupnąć dla złapania oddechu. Chmury były nisko, tak nisko, że częściowo wędrowaliśmy w chmurach, trochę nas zmoczyło, ale bardziej byliśmy mokrzy od potu. 

Kilka lat temu wycięto część lasu przesłaniającą widok ze szczytu. Teraz, przy ładnej pogodzie, można podziwiać piękną panoramę. Na szczyt dotarliśmy za wcześnie, dopiero podczas schodzenia na dół przejaśniło się, a kiedy dotarliśmy do samochodu to po deszczowych chmurach zostały jedynie białe obłoki na horyzoncie.


Dopiero schodząc w dół spotkaliśmy innych piechurów. Oni mieli lepsze widoki, ale przyszło im gramolić się pod górę w upale. 

W samochodzie przebraliśmy się w suche, nieprzepocone ubrania i pojechaliśmy na obiad do pobliskiego Port Orford. Zaparkowałam przy miejskim parku z widokiem na Humbug Mountain. 


W pobliskiej restauracji powiedziano nam, że miejsce zwolni się najszybciej za pół godziny, więc poszliśmy na plażę, gdzie zabawiliśmy ponad godzinę. (Tutaj kilka zdjęć z tego samego miejsca sprzed ośmiu lat.)




W końcu ssanie w żołądku przegnało nas z plaży. Do tego czasu w restauracji przeluźniło się.

Po obiedzie jeszcze zatrzymaliśmy się na lody a potem już prosto do domu.

niedziela, 8 czerwca 2025

Memorial Weekend 2025: Cape Sebastian

Przylądek Sebastian - już sama nazwa przywołuje na myśl obrazy wczesnych hiszpańskich odkrywców i długich podróży. W 1603 roku hiszpański nawigator Sebastian Vizcaino nadał przylądkowi nazwę na cześć Świętego Sebastiana. 

Park ma dwa parkingi, oba wysoko, ponad 60 m.n.p.m., oba z widokami powalającymi na kolana. Z punktu widokowego na parkingu południowym widać aż 70 km na północ - z górą Humbug Mountain (o której będzie następnym razem). Patrząc na południe, w stronę Kalifornii, przy dobrej pogodzie, widać prawie 80 kilometrów. 

Widok z Cape Sebastian na północ


Większą część parku pokrywa głęboki las świerkowy, a na niższe poziomy przylądka prowadzą dwa szlaki - jeden w stronę południową, drugi na północ. Szlak schodzący do zatoki po stronie południowej stanowił cel naszej podróży. 

Przy szlaku napotkaliśmy moc kwitnących dzikich irysów i innych roślin, których nazw nie znam.






Trasa schodzi mocno w dół, na szczęście zakosami. Myśl o tym, że trzeba będzie wracać po górę odsuwałam od siebie podziwiając widoki. 



Kilka ostatnich metrów jest tak stromych, że trzeba je pokonać korzystając z liny - na szczęście umocowanej tam na stałe. Na dole, na plaży w zatoczce było poza nami tylko kilka osób.



Odpoczęliśmy, posililiśmy się, słonko nam nieco przygrzało, ale chmury na horyzoncie tak nieciekawie wyglądały, jak by na burzę się zbierało. Ruszyliśmy w górę, do samochodu. Gdybym szła sama, wlokłabym się bez końca co i rusz odpoczywając. Emilia słuchała audiobuka i narzuciła takie tempo, że droga powrotna zajęła nam o wiele mniej czasu niż przewidywałam. Ale za to ubrania można było wykręcać - takie były mokre od potu. 

Nie wyglądało na to, że rozpada się w najbliższej przyszłości. Chmury gdzieś tam czaiły się ale dość daleko. Za wcześnie było na powrót na kwaterę więc podjechaliśmy na drugi parking. Postanowiliśmy, że dojdziemy szlakiem wiodącym na północ jedynie do punku widokowego - mniej więcej w połowie, i jeśli chodzi o dystans i o różnicę wysokości. 

Szlak północny nie cieszy się taką popularnością jak szlak południowy. Miejscami ścieżka było całkiem zarośnięta, i do punktu widokowego przyszło nam przedzierać się przez chaszcze sięgające pasa.




Powrót znowu pod górę. Oj dostałam wycisk tego dnia!

Wróciliśmy na kwaterę wziąć prysznic a potem wrzuciliśmy coś na ząb i pojechaliśmy na plażę w Gold Beach.


Wieczorem na plaży nieosłoniętej żadnym przylądkiem hulał dość zimny wiatr. Mimo to Emilia postanowiła wykąpać się - na tej wysokości geograficznej woda w Pacyfiku jest zimniejsza niż w Bałtyku. A jak Emilia coś sobie postanowi to nie ma odwołania - zanurzyła się całkowicie, z czubkiem głowy włącznie. Krzysio w tym czasie budował konstrukcję z drewna wyrzuconego przez fale na plażę.

Deszcz przyszedł wieczorem, kiedy już wróciliśmy na kwaterę, i przyniósł ze sobą piękną tęczę.