![]() |
widok z Cinder Cone na Lassen Peak |
![]() |
widok z Cinder Cone na pola lawy i Butte Lake |
![]() |
syn przy wewnętrznym obrzeżu |
![]() |
widok na Painted Dunes i Lassen Peak |
![]() |
widok z Cinder Cone na Lassen Peak |
![]() |
widok z Cinder Cone na pola lawy i Butte Lake |
![]() |
syn przy wewnętrznym obrzeżu |
![]() |
widok na Painted Dunes i Lassen Peak |
Wakacje zaczęliśmy od biwaku nad jeziorem Butte Lake - jedna noc w północno wschodniej części parku.
Cały dzień w samochodzie nie należy do rzeczy najprzyjemniejszych jednak jakoś przetrwaliśmy. Za połową drogi zaczęło padać, ale okazało się, że był to jedyny deszcz podczas całego wyjazdu, Przejaśniło się zanim dotarliśmy na pole namiotowe. Na miejscu łatwo było dostrzec ślady po nawałnicy, oj musiało nieźle lać!
Szybko rozbiliśmy namiot ale z samochodu wyciągnęliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy ponieważ wiedzieliśmy, że rano pakujemy się i jedziemy dalej.
Jak już spanie mieliśmy przygotowane, wyruszyliśmy na rekonesans. Najpierw znalazłam gdzie rozpoczyna się zaplanowany na dzień następny szlak, potem obejrzeliśmy jezioro Butte Lake i przeszliśmy się do dwóch pobliskich jeziorek Bathtub Lake i No Name Lake.
Dzieci bardzo chciały rozpalić ognisko. Z ogromnym trudem w końcu im się to udało. Drewno było bardzo mokre i pierwsze próby spełzły na niczym. Jak już gazetowy płomień nieco podsuszył gałązki to zaczęły się palić na tyle, że udało się usmażyć kiełbaski.
Spać poszliśmy wcześnie zmęczeni podróżą ale gotowi wyruszyć z rana na szlak.
Wróciliśmy z wakacji szczęśliwi i pełni wrażeń. W tym roku wybraliśmy się do parku narodowego Lassen w północnej Kalifornii, oddalonego o siedem godzin jazdy samochodem.
Sześć nocy spędziliśmy pod namiotem a na koniec zafundowałam nam odrobinę luksusu w AirB§B - w "małym domku" całkiem nieźle wyposażonym choć i tak najważniejszy był ciepły prysznic.
Wyjazd był z tych co to się dużo chodzi raz pod górę a raz w dół (przewędrowaliśmy 66 kilometrów), kąpie w jeziorze, kolację smaży się nad ogniskiem, a jak z materaca ujdzie powietrze nad ranem to się ma powód do żartów.
- A co ja najbardziej lubię?
- Książki i włóczki!
Znalazłam włóczkę Dropsa, która mi się spodobała ale nie mogłam się zdecydować który kolor, piaskowy czy granatowy, Posłałam linka synowi z prośbą by wybrał. Kiedy przeysłka dotarła. okazało się, że dostałam oba kolory.
Na pierwszy ogień poszła piaskowa, na letni sweterek:
Kardigan robiłam bezszwowo. od góry, posiłkując się notatkami z uprzednio wykonanych swetrów, druty 3.75 mm.
Bardzo się polubiliśmy z nowym udziergiem - pasuje mi do wielu letnich ubrań i dobrze się nosi, mimo że nei układa się tak dobrze jak wełna.
Piaskowy letni kardigan chciałam zgłosić do dwóch zabaw, u Splocika i u Renaty, ale waham się. Jednym z warunków w obu zabawach są odwiedziny u innych uczestników i pozostawienie komentarza. Nie wywiązuję się już od jakiegoś czasu z powodu braku czasu i doszłam do wniosku, że to nie w porządku.
Czytających ten wpis zachęcam jednak do odwiedzin Splocika, Rękodzieło i przysłowia albo... 3.
Przysłowie i w cytat, które Splocik zaproponowała w czerwcu:
Pierwszy biwak tego lata zaliczony. Ponieważ wypadł tuż po urodzinach Emilii, pojechaliśmy w jedno z jej ulubionych miejsc, czyli na pole namiotowe Rujada.
Pierwszego dnia pogoda była jeszcze bardzo ładna. Emilia wskoczyła do wody, grałyśmy w badmintona, frisbee, w gry planszowe i karty a potem długo siedzieliśmy przy ognisku.
Niestety następnego dnia rano rozpadało się i to porządnie - żadne tam kapuśniaczki czy mżawki a porządne oberwanie chmury trwające z kilkoma bardzo krótkimi przerwami dwa dni.
Kiedy na chwilę przestało padać, przeszliśmy się nieco szlakiem Swordfern - godzinny spacer lasem przy polu biwakowym.
Tuż po powrocie, rozpadało się ponownie. Kiedy chwilę padało nieco mniej intensywnie, grzaliśmy się przy ognisku, schowani pod parasolem.
Nad stołem rozstawiliśmy daszek, ale z założenia to chyba bardziej miał on zacieniać niż chronić przed deszczem - kapało nam do talerzy choć przynajmniej nie lało się ciurkiem.
Namiot wytrzymał ponad dwudziestoczterogodzinną nawałnicę, ale trzeciego dnia rano woda zaczęła się skraplać na wewnętrznej stronie tropiku i z pewnością wkrótce zaczęło by nam kapać na śpiwory. Tego dnia Krzysiek i tak musiał wrócić do domu bo zapisał się na seminarium następnego poranka. Pierwotnie miałyśmy zostać z Emilią jeszcze jedną noc, ale ponieważ było nie dość że mokro to jeszcze zimno, postanowiłam, że wracamy do domu. I tak byliśmy ostatnimi, którzy się ostali na przekór żywiołom.
Na szczęście dzieci potraktowały niepogodę jak wspaniałą przygodę. Mieli książki więc czytali schowani w śpiworach. Zrobiliśmy miejsce na środku namiotu i graliśmy w gry. A na koniec dzieci dostały najzwyklejszej głupawki, takiej jakiej dzieci jeszcze czasem doświadczają kiedy nie ma zasięgu i nie działa elektronika. Mimo zimna i deszczu, wyjazd udał się. Mam jednak nadzieję, że reszta wakacyjnych wyjazdów będzie suchsza.
Ostatniego dnia długiego weekendu zdobyliśmy Humbug Mountain. Masyw wznosi się wprost z oceanu a szczyt znajduje się na wysokości 550 metrów nad poziomem morza. Ponieważ startowaliśmy z poziomu parkingu a nie fal, mieliśmy do zdobycia o 10 metrów mniej.
Zajechaliśmy na parking nieco po dziesiątej a tam nikogo, żadnego innego samochodu, tylko my.
Po chwili zajechał jednak samochód osobowy i wysiadło z niego trzech dość podejrzanie wyglądających osobników. Zdecydowanie nie piechurów i nie himalaistów. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko przerwa na papieroska, ale ruszyli w stronę szlaku zaraz za nami. Noooooo, przyznam, że się nieco przestraszyłam. Zatrzymałam się przy mapie, że niby ją tak dogłębnie studiuję, choć nie bardzo było co bo szlak jeden. Ale chciałam, żeby nas panowie wyprzedzili. Potem zamarudziliśmy przy zwalonym pniu robiąc zdjęcia.
Tam, gdzie ścieżka się rozdzielała, panowie poszli w prawo, więc my w lewo. W lewo dochodzi się do pobliskiego pola namiotowego. Potem doszłam do wniosku, że może poszli za potrzebą. Ale zanim doznałam olśnienia, ruszyliśmy żwawo w górę. Kiedy już wiedziałam, że raczej za nami nie pędzą, zaczęłam się zastanawiać, czy po powrocie na parking zastanę tam swój samochód. Aż w końcu pomyślałam, że martwić się będę potem i postanowiłam cieszyć się pięknem natury.
Już kiedyś pokonałam tę trasę, z Krzysiem, 14 lat temu, jeszcze zanim pojawiła się na świecie Emilia. Z tego co pamiętam nie poszło mi wówczas za dobrze, teraz było lepiej. Ścieżka idzie ostro pod górę, ale po drodze jest kilka ławeczek, więc można przycupnąć dla złapania oddechu. Chmury były nisko, tak nisko, że częściowo wędrowaliśmy w chmurach, trochę nas zmoczyło, ale bardziej byliśmy mokrzy od potu.
Kilka lat temu wycięto część lasu przesłaniającą widok ze szczytu. Teraz, przy ładnej pogodzie, można podziwiać piękną panoramę. Na szczyt dotarliśmy za wcześnie, dopiero podczas schodzenia na dół przejaśniło się, a kiedy dotarliśmy do samochodu to po deszczowych chmurach zostały jedynie białe obłoki na horyzoncie.
Dopiero schodząc w dół spotkaliśmy innych piechurów. Oni mieli lepsze widoki, ale przyszło im gramolić się pod górę w upale.
W samochodzie przebraliśmy się w suche, nieprzepocone ubrania i pojechaliśmy na obiad do pobliskiego Port Orford. Zaparkowałam przy miejskim parku z widokiem na Humbug Mountain.
W pobliskiej restauracji powiedziano nam, że miejsce zwolni się najszybciej za pół godziny, więc poszliśmy na plażę, gdzie zabawiliśmy ponad godzinę. (Tutaj kilka zdjęć z tego samego miejsca sprzed ośmiu lat.)
W końcu ssanie w żołądku przegnało nas z plaży. Do tego czasu w restauracji przeluźniło się.
Po obiedzie jeszcze zatrzymaliśmy się na lody a potem już prosto do domu.