wtorek, 29 października 2013

Kłopoty z zachowaniem

Okresy lepszego i gorszego zachowania Krzysia przeplatają się przypominając sinusoidę. Z tym, że dolne odchyły coraz głębsze - jak Młody wpada w ciąg złego zachowania, to jest coraz gorzej, i coraz więcej wysiłku i nerwów kosztuje mnie przywołanie go do porządku, czyli do w miarę akceptowalnego zachowania.

Właśnie zaliczyliśmy kolejne dołowanie - mam nadzieję, że czas przeszły jest tu odpowiednio zastosowany, i że najgorsze już za nami i wychodzimy na prostą. Nie chodzi mi o zwykłe bycie niegrzecznym i cudów nie oczekuję po swoim dziecku, ale na chamstwo, bezczelność i brak szacunku wobec rodziców nie pozwolę. A właśnie w tych dziedzinach postanowił ostatnio wykazać się Krzyś.

I wykazał się - popisał się, że ho ho! Włosy dęba stanęły rodzicom na głowie, i nawet tata, który zazwyczaj przyjmuje postawę ślepego i głuchego (nie zauważa problemu, więc problemu nie ma) doszedł do wniosku, że syn przegiął pałę.

Teorii przyczyn takiego zachowania pojawiło się kilka, ale moim zdaniem żadna z nich nie ma tutaj zastosowania. Tak czy siak, nie można było pozwolić na dalsze takie zachowanie. Standardowo przeszliśmy przez tłumaczenia, wyjaśnienia itp., które Młody puścił mimo uszu i jeszcze wykpił rodziców, więc sięgnęliśmy po większy kaliber. Mimo ostrzeżeń, że w przypadku dalszego takiego zachowania będzie musiał ponieść określone konsekwencje, Krzyś nadal nie wierzył, że rodzice nie żartują i jeszcze bardziej zaczął przeginać. No i doigrał się.

Tata nie zabrał go na basen w czwartek. - Spłynęło jak po kaczce.
Nie poszedł na bal przebierańców w piątek. - Zły był bardzo i postanowił "pokazać nam" za to.
Nie zawieźliśmy go na karate w sobotę. - Coś zaczęło docierać do dziecka.
Za karę nie będzie obchodził Halloween. - Zachowanie zaczęło się nieco poprawiać.

Ale zaledwie nieco. Ponieważ uparciuch nie odpuszcza, rozważam możliwość zawieszenia zajęć z karate na pewien czas - skoro łagodniejsze środki perswazji nie docierają, trzeba sięgnąć po coś bardziej dotkliwego. Ale wolałabym tego nie robić, bo jestem zadowolona z tych zajęć. Póki co, porozmawiałam z Sensei i wyjaśniłam o co chodzi. Mimo zdumienia, że Krzyś może się tak nieładnie zachowywać, wykazał on pełne zrozumienie co do moich planów - moje dziecko nie jest pierwsze w historii akademii, z którym rodzice mają podobne problemy. Z pewnością nie jest też dzieckiem ostatnim. W takich wypadkach współpracują z rodzicami, żeby dziecko wyszło na prostą.

Krzyś poczuł się bardzo dotknięty tym posunięciem. Mam nadzieję, że w końcu zrozumie, że musi skończyć z chamskimi i lekceważącymi odzywkami oraz złośliwościami - nie każę mu się domyślać o co mi chodzi tylko powtarzam i powtarzam. I po polsku i po angielsku, żeby nie było wątpliwości. Ale strasznie uparty ten mój syn.

Cała ta sytuacja szalenie wyczerpuje mnie emocjonalnie. Mam nadzieję, że jednak wkrótce się polepszy - trzymajcie za nas kciuki!

niedziela, 27 października 2013

Piękna jesień

Po deszczowym i zimnym wrześniu, październik przyniósł nam przepiękną, słoneczną, ciepłą jesień. Poranki wprawdzie bywają mgliste i niemiłe, ale popołudnia do przedwczoraj wyzłacały promienie słońca, a drzewa oszałamiały barwami liści.


Nasz dąb zaczął już zrzucać liście, a my chwyciliśmy za grabie. Każda sterta liści to wspaniała zabawa dla obojga dzieci. Roznoszą zgrabione pracowicie liście, ale niech się bawią - cieszy mnie, że potrafią znaleźć radość w takich zwyczajnych rzeczach.


Porządki w ogródku już zrobione, w tym roku jesteśmy na bieżąco. Dopiero jak przyjdą przymrozki trzeba będzie znowu powyrzucać to, co padnie, głównie nasturcje, które, póki co, nadal pięknie kwitną. A pierwsze przymrozki już nadchodzą - zapowiedziane w prognozie pogody.

piątek, 25 października 2013

"No fer"

Emilia podchwyciła ostatnio jakże często wypowiadane przez starszego brata słowa "No fair!" Tyle, że w jej wykonaniu brzmi to "No fer", a ostatnie "r" to ledwie słychać. Chodzi sobie po domu i powtarza "No fer". A ja uważam, że to naprawdę nie fair, że moja mała Sroczka tak szybko opanowała wchodzenie na krzesła, a z krzesła kuchennego to już małe miki, żeby wleźć na stół.


Już dziecko nie chce siedzieć w swoim wysokim krzesełku do karmienia, teraz bryka na normalnych krzesłach. Właśnie bryka, bo o spokojnym siedzeniu, lub choćby staniu, nie ma owy. Oczywiście udało się jej już spaść, mimo, że pilnowana była przez dwie osoby.

Ponadto podrosła na tyle, żeby po wspięciu się na paluszki zdołać złapać za klamkę i otworzyć sobie drzwi. Zamknięte, więc niedostępne, do tej pory części domu, stanęły nagle przed dziecięciem otworem! Emilia nie posiada się z radości, ja zastanawiam się dlaczego nie założyliśmy więcej klamek z zamykaniem na klucz - da się je otworzyć z obu stron tylko trzeba wiedzieć jak albo mieć akrylowe paznokcie. Zamków brak, po przejściu przez pomieszczenie żywiołu w postaci Emilii, sprzątania na resztę dnia. Albo i dłużej.

Emilia niestrudzenie przeprowadza selekcję w zastawie kuchennej. Plastikowej miseczki wprawdzie nie da się tak łatwo potłuc, ale wylać całą zupę sobie na głowę, obryzgując przy tym ścianę, swoje krzesło, sąsiadujące krzesło, stół i podłogę - żaden problem! Oblewanie się czy też wylewanie na siebie cieczy wszelakich to jedno z ulubionych zajęć Emilii.

Przedwczoraj asystowała tacie w myciu elewacji domu. Aby nie wkładała rączek w wiaderku ze środkiem czyszczącym z chlorem, tata nalał jej do małego wiaderka wody i wrócił do pracy. Po chwili Mała była już cała mokra - na szczęście było tego dnia dość ciepło, ale i tak po zrobieniu kilku zdjęć położyłam kres tej jakże ciekawej zabawie i przebrałam Emilię w suche rzeczy. Moja interwencja spotkała się ze zdecydowanym i bardzo głośnym sprzeciwem córeczki, ale na jej protesty już się uodporniłam.


Emilia ciągle jeszcze ma katar po przeziębieniu, które właśnie kończy się nam wszystkim - poza Krzysiem, którego jakimś cudem tym razem ominęło. Reszta rodziny zaliczyła potworny katar, i był to w zasadzie jedyny symptom. Złego humoru, jako czynnika wtórnego, nie zaliczam do objawów chorobowych, choć zmierzła Emilia nieźle dała mi popalić. Na dodatek zaczyna jej się przestawiać pora spania w ciągu dnia, kolidując mi z odbieraniem starszego dziecka ze szkoły. A jak Emilia wstanie o 5 po południu, to do 10 wieczorem nie śpi. A ja nie mam czasu już na nic, bo kiedy śpi po południu, odrabiam z Krzysiem zadanie domowe - nie trzeba mu w niczym pomagać, tylko zaganiać a potem pilnować, żeby usiedział przy stole aż skończy. Ale o Krzysiu będzie innym razem, bo ostatnio też daje popalić rodzicom.

Ale dzisiaj Emilia zasnęła o normalnej porze, starsze dziecko w szkole, więc dorwałam się do komputera!

niedziela, 20 października 2013

Kick-a-thon

Wczoraj, w akademii karate, do której uczęszcza Krzyś, miał miejsce doroczny kick-a-thon.
Polega on na tym, że przez godzinę uczniowie, nauczyciele, ochotnicy wykonują różne kopnięcia, a sponsorzy wpłacają na rzecz akademii zdeklarowaną za każde kopnięcie kwotę. Z zebranych pieniędzy są potem fundowane stypendia dla tych dzieci, których rodzice nie są w stanie uiścić co miesięcznej opłaty.

Od kilku tygodni część każdego treningu poświęcano ćwiczeniom do kick-a-thonu, bo takie kopanie przez godzinę to wszak spory wysiłek i bez uprzedniego treningu osiągnięcia byłyby marne.
k
W końcu nadszedł wielki dzień. Krzyś wprawdzie nie miał swojego własnego sponsora, ale za to dostał dorosłego do liczenia wykopów, i wcale to nie był tata, który wybrał się z synem na imprezę (ja zostałam z przeziębioną Emilią w domu). I muszę przyznać, że kiedy chłopaki wrócili do domu i pokazali mi zapisany na kartce wynik Hultajstwa, byłam mocno zaskoczona.

2456

Właśnie 2456 kopnięć wykonał Krzyś w ciągu godziny. Podobno pot lał się z niego strumykami, a jeszcze godzinę po powrocie do domu był czerwoniutki na twarzy. Dzisiaj, natomiast, obudził się z pierwszymi w swoim życiu zakwasami. I stwierdził, że mu się to podoba!

(Tutaj podaję linka do Best Martial Arts Institute na Facebooku. Jeśli ktoś ma ochotę pooglądać zdjęcia. Niebawem z pewnością pojawią się fotki z kick-a-thomu.)

środa, 16 października 2013

Rękawiczki dla Emilii, szalik dla Krzysia

Zimne poranki, prawie przymrozki, a my nadal jeździmy co rano do szkoły na rowerach. Aby nam nie marzły głowy, ręce i szyje opatulamy się mniej (Krzyś i Emilia ) lub bardziej (ja) chętnie. Szybki przegląd szuflady z czapkami, szalikami i rękawiczkami wykazał, że trzeba uzupełnić pewne akcesoria.

Po pierwsze, szalik dla Krzysia. Nie dlatego, że nie ma, ale te co ma nagle okazały się w oczach syna zbyt dziecinne, odpowiednie bardziej dla Emilii niż dla poważnego drugoklasisty.

Na szczęście miałam motek włóczki Lion Brand Microspun (100% akryl, 154 m/70 gr), tej samej, z której dwa lata temu zrobiłam Krzysiowi tę czapkę. Czapka nadal cieszy się względami syna, więc teraz dorobiłam do kompletu szalik. Przy okazji pasuje do drugiej czerwonej czapki Angry Birds.

Szalik zrobiłam (na drutach 3.25 mm) bardzo prostym, ale ładnie prezentującym się ściegiem dwustronnym. Liczba oczek podzielna przez 3: P, P, L - i powtarzamy zarówno w rzędach parzystych jak i nieparzystych. Wzór ten tak bardzo mi się spodobał, że rozmyślam jak by go jeszcze zastosować, pewnie w jakimś swetrze, tylko dla kogo - dla córki, dla syna, czy dla siebie?


Nie wiem ile centymetrów długości ma szalik, ale na zdjęciu widać, że wyszedł akurat taki jak trzeba, ani za długi, ani za krótki. Zużyłam na niego cały motek czyli 70 gram włóczki.

Po zrobieniu ostatnich skarpetek (tych), zostało mi trochę melanżowej włóczki i tak mnie wzięło na zrobienie z niej rękawiczek dla Emilii. Projekt z tych całkowicie zbędnych i bezsensownych bo Emilia rękawiczek nosić nie chce, nawet jak jej grabieją z zimna paluszki. Nawet założyć jej rękawiczki na rączki to wyczyn nie lada! Ale naszła mnie ochota na maluśkie rękawiczki i są.


Na łapkach córeczki zdjęcia nie udało mi się zrobić.

Rękawiczki robiłam od czubka, rzędami skróconymi, na drutach 2 mm. Potem kombinowałam z palcem i wyszło całkiem nieźle. Nawet dobrze pasują na ręce Emilii - z tego co udało mi się zauważyć w ciągu tych pięciu sekund, zanim zdążyła je ściągnąć. Zużyłam 16 gram (67 m) włóczki Regia Flusi Das Socken Monster (75% wełna, 25% nylon).

Miałabym ochotę zrobić jeszcze więcej takich maleńkich rękawiczek bo słodko wyglądają, ale chyba dam sobie spokój. Poczekam, może Emilii się odwidzi i zacznie je jednak nosić to wtedy szybko coś wydziergam.

poniedziałek, 14 października 2013

Rwanie zęba

Trzy lata temu dentysta założył Krzysiowi koronkę na dolną czwórkę - pisałam o tym tutaj. Dzisiaj rano pożegnaliśmy się i z zębem i z koronką.

W zeszłym tygodniu Krzyś poszedł na czyszczenie zębów i okazało się, że z zębem zaczyna się coś dziać. Jeszcze nie było ropy, ale zaczynało się zapalenie, więc nie czekałam, aż zacznie boleć tylko umówiłam się na pierwszy wolny termin, czyli dzisiaj rano. Trochę szkoda, że nie było nic wolnego po szkole - dopiero za 6 tygodni!

Krzyś był dzielny, mężnie zniósł ukłucie znieczulenia miejscowego a przyrządów dentystycznych nie bał się nigdy. Emilia też współpracowała, choć nie obeszło się bez obchodu całego gabinetu, dość sporego z resztą.

Zęba (wraz z koronką) dostaliśmy na wynos - w specjalnym pudełeczku w kształcie... zęba. Wygląda na to, że w nocy odwiedzi nas wróżka Zębuszka.

Znieczulenie miejscowe przestało działać jak wychodziliśmy od dentysty i do Krzysia dotarło, że to jednak boli. Popłakało się dziecko, więc obiecałam mu, że jednak do szkoły dziś nie pójdzie. Od razu zrobiło mu się lepiej! A jak dostał w domu środek przeciw bólowy, to ból przeszedł zanim środek ten doleciał do żołądka!

Ale jak sobie synuś zaplanował, że będzie oglądał telewizję albo grał na komputerze to się przeliczył. Trochę czytał (po polsku i po angielsku), trochę porozwiązywał zadań z matematyki, a teraz rysuje. W pewnym momencie zaczął trochę rozrabiać, ale polecenie "Wkładaj buty i idziemy do szkoły!" natychmiast wpłynęło zbawiennie na jego zachowanie.

sobota, 12 października 2013

Na farmie

Wczorajszy piątek był dniem wolnym od zajęć szkolnych (z powodu łatania dziury w budżecie), więc jak co roku o tej porze, wybraliśmy się na jedną z pobliskich farm. Głównym celem był zakup dyni - Halloween nadchodzi, dom trzeba stosownie przyozdobić na zewnątrz i w środku.

Poza dyniami kupiłam jeszcze jabłka, gruszki, ziemniaki, cebulę i suszone śliwki - smaczne a w tym roku dodatkowo tańsze niż w sklepe.

Zakupy zapakowałam do samochodu i oddaliśmy się części rekreacyjnej.


Atrakcja pierwsza - zwierzęta. Osioł, kucyk, kury, koguty, indyki, króliki, a przede wszystkim kozy, do których kojca można było wejść w tym roku, i które można było do woli karmić i głaskać. A że na farmie byliśmy dość wcześnie, nie musieliśmy się rozpychać łokciami i cały inwentarz mieliśmy niemal na własność.


Atrakcja druga - labirynty, jeden ułożony z kostek słomy, drugi na polu kukurydzy. Ponieważ byliśmy ze znajomymi, dzieci było w sumie ośmioro, i poza Emilią, wszystkie poszalały zwłaszcza w słomie. W tem labirynt wkomponowano zjeżdżalnie z rur kanalizacyjnych i ten prymitywny plac zabaw co roku kasuje wszystkie wyszukane zjeżdżalnie i drabinki dostępne w mieście. A im więcej słomy we włosach i na ubraniu, tym lepiej!


Na polu kukurydzy było błotniście. Dzieci momentalnie zniknęły nam, dorosłym, z oczu, poza Emilią, która za to po kilku krokach potknęła się i efektownie upadła w błotko. Na to, że wrócimy wypaprani od stóp do głów byłam przygotowana i dlatego ubrani byliśmy w niezbyt eleganckie, mocno podniszczone rzeczy, których nie szkoda utytłać w błocie. Dzieci miały też gumowce, z których Krzyś zrobił użytek skacząc po kałużach ile sił mu w nogach starczyło ku wyraźnie widocznej zazdrości tych dzieci, które gumowców nie miały, i którym rodzice taplać się w błotnistych kałużach nie pozwolili.


Atrakcja trzecia - spacer na pole z dyniami. Spacer ze specjalnym wózkiem, na którym przywozi się wybrane na polu dynie. W tamtą stronę starsze dzieciaki na zmianę ciągnęły wózek, na którym siedziała reszta ferajny - nawet Emilia załapała się na przejażdżkę w objęciach brata!


Pogoda dopisała na miarę pory roku - nie padało, czasem nawet na chwilę wyjrzało słońce i było cieplej niż się spodziewałam. Cztery godziny hasania na świeżym powietrzu mocno nas zmęczyły, ale pozostawiły wspaniałe wspomnienia. 

środa, 9 października 2013

Emilia

Emilia zapamiętała już, że przedszkole, to takie miejsce, w którym mama ją zostawia i idzie sobie. Trzeciego dnia wyraziła protest - rozwrzeszczała się i rozpłakała, że słychać ją było na ulicy. Nie powiem, że się tego nie spodziewałam. Mam nadzieję, że w końcu załapie, że jednak mama po nią przychodzi, więc nie jest tak źle.
Aby mnie uspokoić, pani przysłała mi na komórkę zdjęcie Emilii bawiącej się na polu - bez łez, ale ze smoczkiem-pocieszycielem.
No i nadal nie chce nic jeść w przedszkolu - ostatnio na lunch zjadła jeden kawałek makaronu. Dobrze, że choć porządne śniadanie spałaszowała tego dnia.

Emilia ma wprawdzie lalki, jedną nawet tuli i uspakaja, kiedy ta płacze, ale zdecydowanie częściej bawi się zabawkami brata, samochodami (brum, brum) i pistoletami.


Ten na zdjęciu szczególnie jej się podoba, bo przyciskając spust efekty świetlne mogą konkurować z niejedną dyskoteką, a ogłuszające dźwięki szalenie podobają się mojej córeczce. Nie jestem pewna czy ten entuzjazm podziela tata, zwłaszcza o 6.30 rano.

   Emilia w ogóle podbiera bratu wszystko co się da, nie tylko zabawki, ale nawet plecak szkolny. Uwielbia też w tym plecaku grzebać, a kiedy dogrzebie się do opakowania na drugie śniadanie, wyjada resztki, o ile jakieś są.

To już norma, że bardziej interesują ją książki Krzysia, mimo niewielu ilustracji, niż te przeznaczone dla dzieci w jej wieku. Dobrze, że chociaż delikatnie się z nimi obchodzi, choć niestety dorwała moją książkę i ozdobiła ją swoimi gryzmołami. Nauczka, żeby żadnych pisadeł nie zostawiać w zasięgu rączek Małej. Krzysia tak nie ciągnęło do pisania po wszystkim, więc to nowość w naszym domu. Tak samo jak popisane ołówkiem czy długopisem szafki kuchenne.


Wspomniana wcześniej lalka ma swój własny fotelik samochodowy, z zapinanymi pasami - zatrzaski tego typu (klik klik)  fascynują Emilię - bez problemu sama je zapina, ale ma za słabe paluszki, żeby odpiąć - do tego potrzebna jest mama.


Mała opanowuje coraz to nowe umiejętności: chodzenie do tyłu, wirowanie, wchodzenie na łóżko brata, schodzenie ze wszystkich łóżek, kanap i foteli, a dzisiaj rano dwa razy wgramoliła się na krzesło w kuchni - to osiągnięcie akurat mnie nie za bardzo cieszy.


Każdego dnia zdarzają się sytuacje, kiedy Emilia zaskakuje nas, bądź rozśmiesza do łez. Kiedyś powiedziałam, że idziemy się myć, ale coś mnie zatrzymało w kuchni. Kiedy doszłam do łazienki, Emilia stała już pod drzwiami trzymając wanienkę, którą najpierw przytaszczyła z sypialni, gdzie ją trzymam bo w łazience nie ma miejsca.

Kiedy wyrzuca coś do kosza, podnosi nogę usiłując wepchnąć stopą kosz głębiej pod zlew - uświadomiła mi, że to ja tak robię, nie schylam się i nie popycham kosza ręką, ale właśnie stopą. Kosz ma przykrywkę, którą blokuje zlew, i żeby ją podnieść na tyle, żeby cokolwiek wrzucić do środka, trzeba go najpierw trochę wysunąć. A potem wsunąć, żeby zamknąć drzwiczki.



Nauczyłam ją też pokazywać rączkami "jeszcze/więcej", tak, jak uczą tego dzieci w wielu przedszkolach. Szybciutko załapała i bardzo się cieszy, kiedy może pokazać, że chce jeszcze więcej czegoś tam.

Usiłuje coś tam mówić, ale niewiele z tego przypomina słowa, które dałoby się zidentyfikować. Ostatnio jak nakręcona powtarzała "bye babe" ku uciesze wszystkich wokół, bo rzecz miała miejsce w sklepie. Wesoło bywa z tą naszą Sroczką, tylko nie w nocy - nadal budzi mnie 6 razy co noc, a czasem nawet jeszcze więcej. W tej kwestii pogorszyło się, niestety.

Przez jakiś tydzień ślicznie dawała sobie umyć zęby, albo sama to nawet robiła, a potem jej przeszło i teraz nie ma mocnych, nie da się Emilii umyć ząbków. 

poniedziałek, 7 października 2013

Krzyś

Minął miesiąc od wakacji i ustabilizował nam się nowy rytm życia. Krzyś przywykł do odrabiania lekcji, już nie trzeba tak z nim walczyć aby poświęcił te 5 minut na odrobienie zadania domowego. W tym roku oprócz matematyki, dostaje w poniedziałek pakiet, na odrobienie którego ma czas do piątku. Zazwyczaj oddaje go we wtorek. Miał już też pierwsze dyktando - ani jednego błędu, ale było bardzo proste. Pod względem akademickim, szkoła nadal nie stanowi dla Krzysia żadnego wyzwania, pewnego dnia wręcz stwierdził, że się w szkole nudzi. Ponieważ zbliżał się termin spotkania nauczyciela z rodzicami, na którym nie mogłam być, wybrałam się do pani wychowawczyni w innym terminie. Długo zastanawiałam się, czy powiedzieć jej o tym czy nie, w końcu dobrałam odpowiednio słowa i wyraziłam swoje zatroskanie faktem, że dziecko nudzi się na zajęciach, i że w wyniku tej nudy może zacząć sprawiać kłopoty na lekcjach. Pani stwierdziła, że póki co jest bardzo grzeczny, jako jeden z pierwszych został self-managerem (nagroda za właściwe zachowanie i wywiązywanie się z obowiązków szkolnych, wiążąca się z różnymi przywilejami). Ja odwzajemniłam się stwierdzeniem, że mam nadzieję, że zachowanie mojego dziecka nie ulegnie pogorszeniu bo i tak pani ma ciężką pracę z tak liczną grupą dzieci. Nie chciałam, żeby moja rozmowa wypadła jako krytyka sposobu nauczania, bo obawiam się, że nie przyniosłoby to oczekiwanego przeze mnie efektu, mogłoby natomiast źle odbić się na moim dziecku. Ale chyba poszło dobrze. W dodatku, tego samego dnia po szkole Krzyś pochwalił się, że dostał tego dnia trudniejszy zestaw zadań z matematyki niż reszta dzieci.


Po miesiącu zajęć szkoła otrzymała także zgodę władz oświatowych na zatrudnienie dodatkowego nauczyciela, więc klasa Krzysia będzie nieco mniej przeładowana, choć, niestety, nadal będzie to jakieś 30 dzieci - lepsze to niż 38.

Przynajmniej w szkolnej bibliotece ambicje mojego dziecka zostały zaspokojone - w końcu pozwolono mu wybierać książki oznakowane na pomarańczowo i czerwono,  czyli takie, które mają więcej tekstu a mniej obrazków, i na przeczytanie których trzeba poświęcić 3 godziny a nie 10 minut. Krzyś bardzo zadowolony! Sam znalazł sobie serię, która go bardzo zaciekawiła i w samą porę - zbiegło się w to w czasie z oddaniem ostatniej książki z serii Magic Tree House.

Sześć godzin bycia grzecznym, wykonywania posłusznie poleceń i uważania to wymagające zadanie dla mojego dziecka, który musi odreagować po opuszczeniu murów szkoły - przez godzinę tak wariuje, że niemal widać, jak pozbywa się zapasu nagromadzonej energii. Najczęściej zostajemy więc w ogródku i pozwalam mu się wybiegać i wykrzyczeć, bo i tak nic do niego nie dociera. Jak już dziecko dojdzie do siebie, nawet uszy mu się przetykają i wyostrza się słuch - w każdym razie w końcu słyszy co do niego mówię i nawet właściwie reaguje.


W szkole wszystko w porządku, w związku z tym spokojnie możemy szaleć z zajęciami pozaszkolnymi.

W tym roku zajęcia z pływania są trochę dłuższe, 45 minutowe dwa razy w tygodniu - Krzyś jest już w bardziej zaawansowanej grupie Precompetitive Training. Trzy kwadranse ciągłego pływania to znaczny wysiłek - po pierwszych zajęciach dziecko ledwo dotarło do domu o własnych siłach, ale pewnie z czasem nabierze krzepy.

Karate trzy razy w tygodniu, tyle że tylko raz 90 minut a dwa razy po 45. Też dostają wycisk, ale to dobrze, bo w szkole zajęcia z WF to raptem dwa razy po 30 minut na tydzień. Gdzieś się ten chłopak musi wyżyć i poćwiczyć mięśnie.

W tym roku mamy natomiast więcej religii, bo druga klasa to czas na przygotowanie się do pierwszej komusi świętej. Poza zajęciami w niedzielę (dwa razy w miesiącu), dodatkowa lekcja co środę, na której ma też być obecny rodzic. W naszym przypadku wiąże się to z obecnością Emilii, która przeszkadza wszystkim, ale nie mam jej z kim zostawić. Jakoś przetrwamy ten rok.


piątek, 4 października 2013

Kamizelki dwie - dla Niej i dla Niego

Dzisiaj moi siostrzeńcy kończą cztery lata. Bliźniaki, Eliza i Mikołaj. Co roku coś dla nich dziergałam z tej okazji, w tym roku zamiast sweterków, zrobiłam kamizelki.


Obie z tej samej włóczki Lion Brand Wool-Ease Solids, o składzie: 85% akryl, 10% wełna, 5% wiskoza; w motku 85 gr jest 180 m.

Kamizelkę dla Mikołaja zrobiłam taką samą jak kilka lat temu dla Krzysia (tamtą można sobie obejrzeć tutaj) - model przetestowany gruntownie i sprawdzony w noszeniu i praniu - służy mojemu dziecku już trzy lata.


Obie kamizelki różnią się jedynie szerokością pasów o jedno oczko - stąd nieco inny ich układ względem środka kamizelki. Model pochodzi z książki Debbie Bliss "Essential Baby". Na tę kamizelkę zużyłam 119 gr (254 m) włóczki, dziergając na drutach 4 mm i 5 mm.


Kamizelka dla Elizy to również sprawdzony przeze mnie model Little Sisters Dress Tory Froseth - rok temu zrobiłam właśnie taką kamizelkę dla Emilii - nadal jej z resztą służy.


Na tę kamizelkę zużyłam 125 gr (265 m) włóczki, druty 4 mm. Myślę, że na razie będzie to raczej tunika, a dopiero jak Eliza podrośnie, tunika zamieni się w kamizelkę.


Emilii kamizelka dla starszej kuzynki spodobała się szalenie - tak bardzo, że tak długo szarpała za nią, aż udało jej się zrzucić wieszak, na którym wisiała kamizelka - stąd ta nierówność u dołu kamizelki. A potem Emilia zapozowała.


Jak widać, na mojej rocznej córeczce to raczej sukienka.

I jeszcze jedno zdjęcie, żeby pokazać jak obecnie wygląda kamizelka Krzysia - ta, którą zrobiłam mu trzy lata temu. Zdjęcie zrobione dwa tygodnie temu.


Mam nadzieję, że dobrze się będą czuły dzieci w nowych kamizelkach, i że będą im dobrze i długo służyć.

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin Maluchy!

wtorek, 1 października 2013

Wszystko co dobre kiedyś się kończy

Dobrze mi w domu z dziećmi, bez pracy zarobkowej, oj dobrze... I wiadomo było, że prędzej czy później musi się ta idylla skończyć. No i skończyła się.

Pod koniec września zadzwoniono do mnie z pracy żądając mojego powrotu. Ponieważ moja potrzeba siedzenia w domu i zajmowania się potomstwem nie została w pełni zaspokojona, nie ukrywałam tego w pracy, starając się wynegocjować jak najmniej godzin, które musiałabym spędzić za biurkiem.
I udało się. Na razie w siedzibie firmy mam być dwa razy w tygodniu i to zaledwie przez kilka godzin. Resztę czasu mogę przepracować kiedy chcę i gdzie chcę.
W związku z tym Emilia będzie spędzała w przedszkolu dwa przedpołudnia, po cztery godziny.

Dzisiaj był ten pierwszy raz.

Od kilku lat na mojej ulicy, dokładnie trzy domy od naszego, małżeństwo prowadzi domowe przedszkole, a właściwie to żłobko-przedszkole dla dzieci w wieku od 6 miesięcy do 6 lat. Z właścicielką rozmawiałam wstępnie już w lipcu, teraz uzgodniłyśmy konkrety, a przy okazji Emilia miała okazję zapoznać się i oswoić nieco z nowym miejscem. Kiedy zostawiałam jądzisiaj rano, nie płakała. Podobno była dzielna prawie cały czas, tylko kiedy pani zmieniała jej pieluchę, dotarło do Małej, że to nie mama, co wywołało łzy. Także kiedy dzieci wychodziły do ogrodu i po powrocie  Emilia była przekonana, że już idzie do domu. No i nie chciała za bardzo jeść.

Za to miała prawdziwego żywego kota do głaskania, rysowała i malowała, bacznie przyglądała się innym dzieciom i jak się bawią.

Zobaczymy jak będzie następnym razem, kiedy pewnie będzie pamiętała, że została tam bez mamy. Ale nie ma co martwić się na zapas. Na wszelki wypadek trzymajcie w czwartek mocno kciuki za Emilię!

A jeśli chodzi o mój powrót do pracy to przebiegł bezboleśnie - jakbym miała tydzień przerwy a nie 15 miesięcy. I bardzo miło wraca się do pracy, kiedy wszyscy witają cię tak serdecznie, bardzo miło...