poniedziałek, 29 lipca 2019

Czapka? Latem?

Kto przy zdrowych zmysłach dzierga czapkę latem, kiedy temperatura na zewnątrz oscyluje w okolicach trzydziestu stopni? A zdarza się niektórym zapaleńcom. (Proszę zauważyć, że wcale się nie upieram przy przynależności do tych o zdrowych zmysłach...)


Moja czapka powstała na przełomie maja i czerwca. Po okresie zimowo-przedwiosennej robótkowej stagnacji bardzo mi się chciało szybkiego ukończenia jakiejś robótki i padło na czapkę. Kolejną z resztek, połączenie bardzo grubej szaro-turkusowej z dwiema jeszcze innymi (kremową i beżową), przerabianymi w trzy nitki by dorównać grubością tej pierwszej włóczce.
Druty 8 mm.


Czapka robiona według opisu ze styczniowego wyzwania Jeden Motek na blogu Otulove. Kolejna czapka niby według tego samego wzoru, a jednak zupełnie inna od poprzedniczek. Podoba mi się taka zabawa z różnoraką interpretacją jednego wzoru i pewnie podobnych czapek jeszcze trochę powstanie bo resztek na takie niewielkie projekty - dostatek. Lęgną się jakoś tak same, jak króliki.

piątek, 26 lipca 2019

Na meczu baseballu

Wybraliśmy się na mecz baseballu.

boisko - przed meczem

Nie, żebyśmy byli jakimiś wielkimi czy nawet niewielkimi fanami (tylko Krzyś z naszej trójki co nieco wiedział o co w tym wszystkim chodzi i nas doszkalał), ale dostaliśmy bilety, no to poszliśmy.

A było to tak. Wiosną, w szkole Krzysia miało miejsce wyzwanie czytelnicze - pisałam o tym tutaj. A na początku lipca przyszedł pocztą list z dwoma biletami na mecz lokalnej drużyny baseballawej Eugene Emeralds. W liście podane były daty meczy, na które można się było wybrać. Ponieważ w minioną środę wypadał ostatni z tych dni a że Krzyś chciał mecz obejrzeć, dokupiłam trzeci bilet i wybraliśmy się we troje.

rozgrzewka

Nigdy nie interesowałam się baseballem, jedynie za szczenięcych lat rozgrywaliśmy podwórkowe mecze palanta - powiedzmy, że z grubsza przypominało to baseball.

Już na parkingu zaskoczyła mnie ogromna ilość dzieci - od osesków po nastolatki. Nie wiedziałam, że mecz baseballa to ogromny piknik, na który przychodzą całe rodziny. Na długo przed rozpoczęciem meczu zaczęło się wielkie żarcie, które trwało nieprzerwanie przez cały czas naszego pobytu na obiekcie. Niemal wszyscy co jakiś czas opuszczali swoje miejsca by po chwili powrócić z nowym zapasem przekąsek. Co jakiś czas odbywały się też na boisku różne konkursy, choć nie wiem na jakiej zasadzie wybierano do nich uczestników, od 1 do 3 osób. Co jakiś czas losowano także nagrody wśród kibiców - na przykład cały rząd X w sekcji Y dostaje dzisiaj kupony do lokalnej restauracji fast food.

Najwięcej emocji wzbudzała jednak maskotka drużyny, Sluggo:


Sluggo paradował wzdłuż boiska przed cały czas, sam, bądź w towarzystwie Gekko i Yeti.


Sam mecz, moim zdaniem, był nudny. Co jakiś czas coś się działo, ale trwało to chwilę, a wypełniony nudą czas pomiędzy trwał wieki całe. Większość dzieci, o ile nie pałaszowała kolejnych hot dogów, nachos, corn dogów albo lodów, nudziła się straszliwie. Na normalnym pikniku można pobiegać, na trybunach raczej nie. Ale Emilia wymyśliła sobie zjeżdżanie po poręczy. Dorośli schodzący bądź wchodzący grzecznie czekali aż zjedzie do końca i zejdzie z metalowej poręczy. Wszyscy miło się uśmiechali i taka właśnie radosna atmosfera panowała podczas meczu. Po jakimś czasie podeszła do Emilii dziewczynka, tak ze trzy lata młodsza, i poprosiła, żeby Emilia nauczyła ją zjeżdżać po poręczy. Podczas pierwszych zjazdów dziewczynkę ubezpieczała babcia, a potem już asekuracja nie była potrzebna.

Mecz ciągnął się jak flaki z olejem, dwie godziny zajęło rozegranie czterech zmian a jest ich w sumie chyba 8 czy 9. W końcu Krzyś stwierdził, że już ma dość i możemy wracać. W drodze na parking zrobiłam telefonem zdjęcie wieczornego nieba.


Cieszę się bardzo, że moje dziecko gra w piłkę nożną i koszykówkę a nie w baseball...

wtorek, 23 lipca 2019

Lipcowy wyjazd pod namiot

Lipcowy wyjazd pod namiot nad Crescent Lake należał do tych bardziej udanych. Temperatura w ciągu dnia nie przekraczała 27 st C, więc było przyjemnie ciepło, ale nie za gorąco.



Wprawdzie w piątek i w sobotę w ciągu dnia dość mocno wiało, ale wieczorami wiatr ustawał, a w niedzielę zaczęło wiać dopiero po obiedzie, więc i kąpieli w jeziorze udało się zaznać.


Jak to nad jeziorem, najważniejsza jest woda, kąpiele, zabawa na plaży.
W tym roku zabraliśmy ze sobą pistolety na wodę i dzieci zrobiły z nich wspaniały użytek.


Zabraliśmy też saperkę, więc było sporo kopania, budowania tamy na strumyku, aż w końcu Emilia z o rok starszym kolegą, zakopali w piachu Krzysia.



Na plaży odbywały się też rozgrywki piłki nożnej, pomiędzy namiotami grało się w kule oraz badmintona, a kiedy księżyc zastąpił na niebie słońce, wraz z komarami pojawiały się gry planszowe.

Na ognisku smażyły się kiełbaski, w popiele ziemniaki, i jeszcze długo w noc toczyły się Polaków rozmowy przy płomieniach.



niedziela, 21 lipca 2019

czwartek, 18 lipca 2019

Powojnik bordowy



Powojnik bordowy zakwita z początkiem lata.


Służy mu miejsce, na które go przesadziłam kilka lat temu - rozrósł się bardzo, obsypał kwiatami.


Poprowadziłam sznurek od podpórki do daszku altanki z nadzieją, że z czasem pędy powojnika skorzystają z zaproszenia i powędrują we wskazane miejsce, wzdłuż dachu. Może z czasem spotkają się z jaśminem.



poniedziałek, 15 lipca 2019

"Supercalifragilisticexpialidocious"

Pewnego lipcowego poranka, wpadła do naszego ogródka z niezapowiedzianą wizytą rodzinka szopów praczy - mama z czwórką pociech.

Strasznie zaciekawił je mój kompostownik. 

Żeby to tak zaglądały do tej części, do której na bieżąco wyrzucam odpadki kuchenne, chwasty, i inne śmieci ogrodowe to byłoby zrozumiałe - szukają jedzenia. 


Ale szopy urzędowały z tej drugiej strony kompostownika, gdzie zalega resztka ziemi, której nie zdążyłam przenieść na grządki. Żadnych resztek jedzenia, zupełnie nic co nadawałoby się do spałaszowania.

Emilia zrobiła zwierzakom zdjęcia tabletem a mi udało się wykombinować jak je przenieść na komputer. 

Rozdzielczość nie najlepsza, dlatego zamieszczam malutkie - na powiększonych, rozmazanych, i tak niewiele więcej widać.



Od prawie miesiąca zastanawiałam się jakie zdjęcia dodać do utworów, które Emilia zagrała na czerwcowym popisie. 

Szopy, pojawiając się w ogródku i pozując do zdjęć, rozwiązały mi problem z jednym z zagranych przez córkę utworów: "Supercalifragilisticexpialidocious" z filmu "Mary Poppins." 

Została mi jeszcze jedna melodia, do której muszę znaleźć odpowiednie zdjęcia, co, mam nadzieję, nastąpi przed kolejnym popisem.




piątek, 12 lipca 2019

Kentucky Falls

Szlak Kentucky Falls Trail zaczyna się tuż przy parkingu, a ścieżka prowadzi przez majestatyczny starodrzew.


Po niecałym kilometrze dochodzimy do górnego wodospadu, Upper Kentucky Falls. Najpierw go słychać, potem zaczyna nieco widać spomiędzy drzew, aż w końcu wyłania się w swej całej okazałości.


 


Minąwszy Upper Kentucky Falls, szlak biegnie w dół, wzdłuż strumienia Kentucky Creek.


Skoro jest strumień, to koniecznie musi być mostek.



Ścieżka prowadzi cały czas w dół a różnica poziomów wynosi 237 metrów.
W drodze powrotnej idzie się więc pod górę, ale trasa nie jest szczególnie trudna. Szlak poprowadzono zakosami, i ani ja ani Emilia nie miałyśmy problemu z jej pokonaniem. Choć pod koniec Emilia była już nieco zmęczona, ale w obie strony trasa mierzy nieco ponad 7 kilometrów, więc dodając do tego konieczność wdrapania się pod górę, miała prawo opaść z sił.

Na samym dole, z platformy widokowej, można podziwiać dolny, opadający 30-metrową kaskadą wodospad, Lower Kentucky Falls. Pierwsze zdjęcie zrobiłam zanim doszliśmy do platformy widokowej, drugie już z platformy.



W drodze powrotnej, w pobliżu mostu, dzieci wypatrzyły jeszcze dzikie maliny, które spałaszowaliśmy z ogromną przyjemnością. Jeszcze raz przeszliśmy obok górnego wodospadu, przez wspaniały stary las i wróciliśmy do samochodu.


Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, poza naszym, na parkingu był jeszcze tylko jeden samochód, a na całej trasie w dół nie spotkaliśmy nikogo. Dopiero w drodze powrotnej zaczęliśmy mijać się z innymi turystami, a po dotarciu do samochodu okazało się, że parking zapełniony jest do ostatniego miejsca, czyli że miejsce popularne mimo że schowane na końcu świata. A może właśnie dlatego?

Dla tych, którzy dzielnie doczytali do końca - nagroda. Filmik ze zdjęciami z wycieczki z podkładem muzycznym w wykonaniu Emili:


wtorek, 9 lipca 2019

Olilia


Trzy miesiące zabrało mi wydzierganie tej chusty. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie skomplikowana - wręcz przeciwnie, prosta w konstrukcji, z fantastycznie rozpisanym opisem. Po prostu przedwiośnie i wiosna nie sprzyjały mi jeśli chodzi o dzierganie. Cierpiałam na zanik energii i entuzjazmu, jak to często zdarza się po zimie.


Ale jak już się z tego marazmu otrząsnęłam, pokończyłam ciągnące się od miesięcy robótki, i nawet udało mi się je uwiecznić na zdjęciach. (Podczas tej sesji, spust migawki naciskały małe paluszki Emilii.)  Potem jeszcze te zdjęcia musiały swoje odczekać, ale właśnie nadeszła pora by pochwalić się moją wersją chusty Olilia Hani Maciejewskiej.


Zrobiłam ją z czarnej włóczki ze starego sprutego swetra, który stylowo zbyt mocno odbiegał już od tego co się obecnie nosi. Wydaje mi się, że ta włóczka to "Czterdziestka" ale pewności nie mam bo minęło już z piętnaście lat odkąd miałam etykietę w rękach. Dla kontrastu dodałam czerwoną "Jelli Beenz". Tę czarną wyrobiłam do ostatniego centymetra, tej czerwonej została odrobinka.


Przerabiałam podwójną nitką (czarną) na dużo grubszych drutach, więc zmniejszyłam ilość powtórek raportu z paskami aby nie wyszyła mi monstrualna chusta, którą można by opatulić słonia. Choć na tak wielką chustę zabrakło by mi włóczki. Decyzję, na którym powtórzeniu zakończyć podjęłam "na czuja" i mocno się zdziwiłam, kiedy okazało się, że wszystko zagrało wprost idealnie - i ilość włóczki i rozmiar.


Garść informacji:
  • włóczka czarna: Czterdziestka (Arelan SA), 60% akryl, 40% wełna, 300 m/100 gr, zużycie 320 gr
  • włóczka czerwona: Jelli Beenz (Plymouth Yarns), 60% akryl, 40% wełna, 300 m/100 gr, zużycie 100 gr
  • druty 6 mm
  • wzór Olilia by Hanna Maciejewska

niedziela, 7 lipca 2019

Fajerwerki piękną nocą

W czwartek 4 lipca obchodziliśmy Święto Niepodległości USA.
Wprawdzie nie grilowaliśmy, choć to tutejsza tradycja, ale za to uszczęśliwiłam dzieci kupując zestaw fajerwerków.

Już od trzech tygodni sąsiedzi dopytywali się jakie mamy plany na ten dzień, bo odkąd obie córki z wnuczkami wyprowadziły się dość daleko, czują się samotni w takie szczególne dni. Też kupili zestaw fajerwerków, dwa razy większy od naszego, i wszystkie te sztuczne ognie odpalaliśmy przez ponad godzinę w świąteczny wieczór.

Radości było co niemiara a sąsiedzi cieszyli się niemal tak bardzo jak moje dzieci. No to chyba na koniec roku też kupimy fajerwerki.

Uwieczniłam te wybuchy radości na zdjęciach, z niektórych zmontowałam filmik. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się jakie zdjęcia dodać do nagrań Emilii z czerwcowego popisu. Wydaje mi się, że zdjęcia fajerwerków pasują do utworu "Bella Notte" z filmu "Lady and the Trump". Zapraszam do oglądania i posłuchania jak grała w czerwcu moja córka:


czwartek, 4 lipca 2019

Samochód miejski nad przepaścią

Wycieczkę do wodospadów Kentucky Falls miałam w planach już dawno.
A że Whittaker Creek, nad którym to potokiem biwakowaliśmy, leży na trasie do tychże wodospadów, drugiego dnia wybraliśmy się na wycieczkę tamże.

Odległość niewielka, niecałe 25 kilometrów, ale droga cały czas prowadzi albo ostro pod górę, albo ostro z góry, do tego mocno się wijąc, jak to górskie drogi mają w zwyczaju.



A jak nie pod górę albo z góry, to górskim grzbietem. A po obu stronach przepaść. Do tego raz asfalt, raz żwir, tak pół na pół. No i wąsko, wąziutko! Jazda w dół, po żwirze i na zakrętach okazała się dla mnie mocno stresująca.
Na szczęście jadąc tam nie mijaliśmy się z żadnym innym samochodem.



Niemal godzinę zajęło nam przebycie tych 25 kilometrów. Bałam się, że mi się samochód rozsypie, a jak nie cały, to hamulce nie wytrzymają, bo jak to pilotująca mnie koleżanka stwierdziła "Van to jednak samochód miejski, nie terenowy." Dodatkowo ten mój samochód miejski ma już 15 lat i 117 tysięcy mil (188 tysięcy km) na liczniku. Ale dojechaliśmy na miejsce, i z powrotem, a potem jeszcze i do domu - jak widać. I nie zgubiliśmy się, o co łatwo, bo drogi kiepsko opisane. Żadnych tam strzałek, tablic informacyjnych czy innych oznakowań. Na każdym rozjeździe korzystałam z wcześniej wydrukowanych wskazówek, zerowałam licznik i odmierzałam dokładnie odległość do kolejnego rozjazdu.


Bezdroża i szlaki w Oregonie zazwyczaj są dość kiepsko oznakowane. Często zdarza się, że turyści gubią się, zazwyczaj nieopatrznie zbytnio ufając nawigacji GPS a wyłączając przy tym zdrowy rozsądek. Trzeba bardzo uważać.
Na szczęście można sobie wcześniej znaleźć i wydrukować bardzo dokładne wskazówki.

Jadąc do wodospadów zauważyłam piękno mijanych krajobrazów, zwróciłam też uwagę na dogodne do zatrzymania się miejsce, ale całą uwagę poświęciłam mocnemu trzymaniu kierownicy. Dopiero w drodze powrotnej wyluzowałam odrobinkę i zatrzymałam się by zrobić zdjęcia. Na szczęście w miejscu, z którego roztacza się zapierający dech widok, droga jest nieco szersza i postój nie grozi, że ktoś nam wjedzie w bagażnik.

Samochód miejski i bezdroża Oregonu

Ale dzieciom nie pozwoliłam wysiąść z samochodu. Może aż tak dobrze tego na zdjęciach nie widać, ale zbocze stromizną przyprawia o zawrót głowy. Gdyby coś się stało, trzeba by najpierw jechać ponad godzinę do miejsca z zasięgiem, z którego można by wezwać pomoc. Dobrze, że dzieci zmęczone były wcześniejszym wędrowaniem szlakiem i wyjątkowo zgodnie zastosowały się do polecenia pozostania w samochodzie.


Jazda tą trasą dostarczyła mi tylu emocji, że zasługuje na odrębny wpis.
A wodospady będą następnym razem.

poniedziałek, 1 lipca 2019

Whittaker Creek Recreation Area

Ostatnim weekendem czerwca otworzyliśmy sezon biwakowy. Wyruszyliśmy pod namiot w piątek rano. Nasz cel , Whittaker Creek Recreation Area, położony jest bardzo blisko, ok. 45 minut jazdy samochodem.

Pole namiotowe położone nad potokiem Whittaker Creek jest nieduże, 31 miejsc usytuowanych wzdłuż dwóch pętli, każda po jednej stronie potoku. Wybraliśmy miejsce na pętli za rzeczką, tuż za mostkiem, więc dzieci miały blisko do wody, pozostając w zasięgu głosu.

Na potoku jest też niewielka tama, zatrzymująca wodę, która rozlewając się, tworzy kąpielisko. Ale podczas naszego pobytu tama ta była zdemontowana. Nie wiem czy została zlikwidowana na stałe, by nie utrudniać migracji łososi, czy tylko okresowo. Na filmiku promującym miejsce - jest. W miniony weekend tamy nie było, został jedynie betonowy próg, którego niewielka kaskada nie stanowi żadnej przeszkody dla ryb, jest natomiast szalenie atrakcyjna dla dzieci.

Zabawę dzieciaków w wodzie można obserwować z mostku łączącego oba brzegi.


Whittaker Creek Recreation Area stanowi też cel wycieczek szkolnych. W szóstej klasie, Krzyś wraz z innymi uczniami najpierw hodowali ikrę w klasie, a kiedy nadszedł właściwy czas, przyjechali właśnie w to miejsce by wypuścić do strumienia narybek.




W upalne dni, poza orzeźwiającym chłodem wody, wytchnienia daje cień drzew roztaczających baldachim swych koron nad korytem.


Oficjalnie wyznaczone kąpielisko pozbawione jest głębokiego cienia, ale rodzice mogą się usadowić w zacienionych zakątkach pilnując pociech brykających w płytkiej, leniwie płynącej w tym miejscu wodzie.


Moje dzieci nieprzerwanie budowały różne tamy, mosty łączące kłody powalonych drzew, bądź łapały raki, które wieczorem wypuszczały z powrotem do strumienia.

W ten weekend towarzyszył im pies Quinn, zaadoptowany przez koleżankę miesiąc temu.


Obecność psiaka dopełniła miary szczęścia.

Pogoda też dopisała nam niesamowicie, było ciepło, ale nie upalnie.
Dzieci spędziły niemal całe trzy dni w wodzie, ale wybraliśmy się też na wycieczkę.

Do domu wróciliśmy zmęczeni ale zadowoleni. Kiedy opuszczaliśmy miejsce Emilia płakała z żalu, że już trzeba wracać.