Oto ulubiona ostatnio zabawa moich pociech. Mają taką samą frajdę, zarówno Emilia, jak i Krzyś.
Po angielsku nazywa się to piggyback ride.
* * *
Wybrałam się wczoraj do odległego o 200 km urzędu w celu załatwienia Bardzo Ważnej Sprawy. Spotkanie miałam wyznaczone na 8.00 rano, wyruszałam więc o 5.30. Niestety, i tak utknęłam w korku i spóźniłam się pół godziny. Na szczęście ileś osób miało się stawić o tej samej porze, dzięki spóźnieniu uniknęłam przepychanek i czekania - zostałam przyjęta natychmiast. W 18 minut od zaparkowania samochodu (i to wcale nie pod samym urzędem), ruszałam w drogę powrotną do domu. Sprawę, na tym etapie, załatwiłam, teraz muszę kilka miesięcy poczekać na ciąg dalszy, ale na długość czasu oczekiwania nie mam wpływu - czas w urzędach płynie według innych standardów niż poza ich murami.
Droga powrotna zajęła mi jedynie dwie godziny. I pewnie uważałabym cały ten czas spędzony za kierownicą za zmarnowany (na dodatek pogoda była fatalna i źle się jechało), gdyby nie to, że przezornie wzięłam iPoda i słuchałam książki.
A tak poza tym, kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że nie mam ochoty wyprowadzać się z mojego niewielkiego (157 tyś. mieszkańców) miasta, zwłaszcza do molocha, w którym mieszka 2,5 miliona ludzi.
2 komentarze:
Motylku, fajne jest to, ze pomimo roznicy wieku Krzys ma dobry kontakt z Kryszynka.
Musze Ci sie przyznac, ze ja rowniez mam podobne odczucia co do mieszkania w duzym miescie. Lubie to moje przedmiescie i kazda wyprawa do centrum Chicago przyprawia mnie o bol glowy.
Pozdrawiam serdecznie:)
Ataner - Oczywiście, że dochodzi też do zatargów między moimi dziećmi, ale na ogół dość dobrze się ze sobą dogadują. A wiesz, że znam osobę, która uważa, że centrum Chicago jest PIęKNE??? Cóż, ludzie miewają różne upodobania...
Motylek
Prześlij komentarz