Kilka dni temu musiałam wybrać się na umówioną wcześniej wizytę u dentysty.
Mąż miał być w domu - i był. Wrócił z delegacji dzień wcześniej. Tylko, że o 22.55 oświadczył, że musi jechać bo źle wyszły jakieś tam pomiary a e-mail z poprawnymi ma być wysłany do szóstej rano, że jedzie ponaprawiać, i że do południa dnia następnego wróci. Tylko, że ja miałam wizytę na 8.30 rano.
Zaskoczenie. Lekka panika. Złość.
Szybko jednak opanowałam się, przebiegłam w myślach listę osób, które mogłabym poprosić o pomoc. Zerknęłam na zegarek - za dwie jedenasta. W porządku, Ania nigdy nie chodzi spać tak wcześnie, to dzwonię.
Trochę koleżankę przestaszyłam, bo jednak telefony o tej porze raczej nie przynoszą radosnych wiadomości, ale zaczęłam od tego, że nic złego się nie stało, po czym przystąpiłam do wyjaśniania. Dobrze mi się wydawało, że akurat następnego dnia nie pracowała. I zgodziła się popilnować Emilii.
Rano z kolei poprosiłam sąsiadkę, żeby zaprowadziła Krzysia do szkoły razem ze swoim synem (musiałam wyjechać z domu zanim szkoła otworzy swoje podwoje), odprowadziłam dziecko do sąsiadów (ku radości obu chłopców) i pojechałam z Emilią do Ani.
Przyznam, że bardzo się bałam jak zareaguje Mała, bo zostawiłam ją z kimś poza mężem tylko raz, w grudniu, i do tego na króciutko. Ale nie było źle. Jak zajęła się zabawkami, wymknęłam się cichutko. A po powrocie dowiedziałam się, że Emilka była dzielna i wcale nie płakała. Bawiła się zabawkami, zwiedzała dom znajomych (szalenie spodobał jej się nadmuch ciepłego powietrza) i nie miała czasu rozpaczać z powodu nieobecności mamy, której kamień spadł z serca, kiedy się o tym dowiedziała.
A ja się tak bardzo obawiałam co to będzie, bo w przypadku Krzysia bywało zupełnie inaczej - Krzyś przepłakałby całe dwie godziny, nie dałby się wziąć nikomu na ręce, nie wziąłby do ręki żadnej zabawki, a mama miałaby kaca moralnego przez najbliższy miesiąc. O jakże się cieszę, że Emilia ma większe zaufanie do świata!
Mąż miał być w domu - i był. Wrócił z delegacji dzień wcześniej. Tylko, że o 22.55 oświadczył, że musi jechać bo źle wyszły jakieś tam pomiary a e-mail z poprawnymi ma być wysłany do szóstej rano, że jedzie ponaprawiać, i że do południa dnia następnego wróci. Tylko, że ja miałam wizytę na 8.30 rano.
Zaskoczenie. Lekka panika. Złość.
Szybko jednak opanowałam się, przebiegłam w myślach listę osób, które mogłabym poprosić o pomoc. Zerknęłam na zegarek - za dwie jedenasta. W porządku, Ania nigdy nie chodzi spać tak wcześnie, to dzwonię.
Trochę koleżankę przestaszyłam, bo jednak telefony o tej porze raczej nie przynoszą radosnych wiadomości, ale zaczęłam od tego, że nic złego się nie stało, po czym przystąpiłam do wyjaśniania. Dobrze mi się wydawało, że akurat następnego dnia nie pracowała. I zgodziła się popilnować Emilii.
Rano z kolei poprosiłam sąsiadkę, żeby zaprowadziła Krzysia do szkoły razem ze swoim synem (musiałam wyjechać z domu zanim szkoła otworzy swoje podwoje), odprowadziłam dziecko do sąsiadów (ku radości obu chłopców) i pojechałam z Emilią do Ani.
Przyznam, że bardzo się bałam jak zareaguje Mała, bo zostawiłam ją z kimś poza mężem tylko raz, w grudniu, i do tego na króciutko. Ale nie było źle. Jak zajęła się zabawkami, wymknęłam się cichutko. A po powrocie dowiedziałam się, że Emilka była dzielna i wcale nie płakała. Bawiła się zabawkami, zwiedzała dom znajomych (szalenie spodobał jej się nadmuch ciepłego powietrza) i nie miała czasu rozpaczać z powodu nieobecności mamy, której kamień spadł z serca, kiedy się o tym dowiedziała.
A ja się tak bardzo obawiałam co to będzie, bo w przypadku Krzysia bywało zupełnie inaczej - Krzyś przepłakałby całe dwie godziny, nie dałby się wziąć nikomu na ręce, nie wziąłby do ręki żadnej zabawki, a mama miałaby kaca moralnego przez najbliższy miesiąc. O jakże się cieszę, że Emilia ma większe zaufanie do świata!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz