Jeszcze dwa tygodnie temu pogoda nas rozpieszczała letnim ciepełkiem, ale im bliżej było do długiego weekendu (z okazji Memorial Day), tym chłodniej się robiło i mokro. I z planów wyjazdowych, planów wielkich, z rozmachem, wyszło NIC.
No, prawie nic. Pod namiot na cztery dni nie pojechaliśmy, ale w sobotę wybraliśmy się nad ocean.
Prognoza pogody głosiła, że będzie to naładniejszy (najsuchszy i najcieplejszy) dzień przedłużonego weekendu - prognoza sprawdziła się.
Kiedy dotarliśmy na plażę Heceta we Florencji było jeszcze pochmurno i wiał dość chłodny wiatr. Ale my byliśmy na takie warunki przygotowani, ubrani na cebulkę i w wiatrówkach, więc rozbiliśmy nasz mały kramik wśród naniesionego przez fale na piasek drewna i zabraliśmy się za plażowanie.
Chłopaki pognali nad wodę a ewentualne odmrożenie kończyn dolnych młodszemu nie przyszło do głowy, starszego nie odstraszyło. Na początku uważali, żeby się nie pochlapać, ale w końcu przyszła większa fala i Krzyś, uciekając przed nią, potknął się i cały wpadł do wody, więc już nie było po co uważać i zabawa zaczęła się na całego.
Ja zajęłam się robieniem babek z piasku, Emilia ich rozwalaniem.
Potem panowie wrócili i zaczęło się tradycyjne kopanie dołów.
Tutaj nastąpił mały kryzys jeśli chodzi o zachowanie Krzysia, który chyba samemu sobie musiał udowodnić kto tu rządzi i najpierw przestał kopać i rozkazał tacie "Ty kop!" Na co tata odpowiedział "Sam sobie kop!" i rzucił łopatkę a Krzyś się obraził i rzucił piachem we mnie i Emilię, którą akurat karmiłam bananem. Potem jeszcze trochę nudził i marudził, ale puszczony samopas po plaży chyba zapomniał, że miał reszcie rodziny popsuć sielankę. Poza tym znalazł sobie kolegę do skakania przez fale i dość fajnie się razem bawili pławiąc się w lodowatej wodzie niemal dwie godziny. O dziwo, Krzyś się wcale nie rozchorował po tych szaleństwach, ale humory mu wymroziło i znowu było miło.
W miarę upływu czasu chmury znikały i robiło się coraz cieplej, a my pozbywaliśmy się kolejnych warstw. W końcu odważyłam się nawet ściągnąć skarpetki i ostatni sweter.
Pobiegałam z Krzysiem po wydmach (w ramach gimnastyki ud), pospacerowałam z Emilią po płaskiej plaży. Emilii dość dobrze raczkowało się też po piasku, którego wcale nie usiłowała jeść, czym mnie zadziwiła. Oczywiście ucięła sobie też drzemkę ukołysana przez szum fal.
Wszyscy też troszkę opaliliśmy się. W drodze nad ocean spała Emilia, w drodze powrotnej natomiast - Krzyś, wymęczony do cna brykaniem w wodzie.
A już w nocy zaczęło padać i tak padało z małymi przerwami przez cały weekend. W zasadzie to dalej pada, ale podobno to już ostatnia fala i ma się znowu wypogodzić. Wyjazd pod namiot nadal planujemy. Może uda się za drugim podejściem.
No, prawie nic. Pod namiot na cztery dni nie pojechaliśmy, ale w sobotę wybraliśmy się nad ocean.
Prognoza pogody głosiła, że będzie to naładniejszy (najsuchszy i najcieplejszy) dzień przedłużonego weekendu - prognoza sprawdziła się.
Kiedy dotarliśmy na plażę Heceta we Florencji było jeszcze pochmurno i wiał dość chłodny wiatr. Ale my byliśmy na takie warunki przygotowani, ubrani na cebulkę i w wiatrówkach, więc rozbiliśmy nasz mały kramik wśród naniesionego przez fale na piasek drewna i zabraliśmy się za plażowanie.
Chłopaki pognali nad wodę a ewentualne odmrożenie kończyn dolnych młodszemu nie przyszło do głowy, starszego nie odstraszyło. Na początku uważali, żeby się nie pochlapać, ale w końcu przyszła większa fala i Krzyś, uciekając przed nią, potknął się i cały wpadł do wody, więc już nie było po co uważać i zabawa zaczęła się na całego.
Ja zajęłam się robieniem babek z piasku, Emilia ich rozwalaniem.
Potem panowie wrócili i zaczęło się tradycyjne kopanie dołów.
Tutaj nastąpił mały kryzys jeśli chodzi o zachowanie Krzysia, który chyba samemu sobie musiał udowodnić kto tu rządzi i najpierw przestał kopać i rozkazał tacie "Ty kop!" Na co tata odpowiedział "Sam sobie kop!" i rzucił łopatkę a Krzyś się obraził i rzucił piachem we mnie i Emilię, którą akurat karmiłam bananem. Potem jeszcze trochę nudził i marudził, ale puszczony samopas po plaży chyba zapomniał, że miał reszcie rodziny popsuć sielankę. Poza tym znalazł sobie kolegę do skakania przez fale i dość fajnie się razem bawili pławiąc się w lodowatej wodzie niemal dwie godziny. O dziwo, Krzyś się wcale nie rozchorował po tych szaleństwach, ale humory mu wymroziło i znowu było miło.
W miarę upływu czasu chmury znikały i robiło się coraz cieplej, a my pozbywaliśmy się kolejnych warstw. W końcu odważyłam się nawet ściągnąć skarpetki i ostatni sweter.
Pobiegałam z Krzysiem po wydmach (w ramach gimnastyki ud), pospacerowałam z Emilią po płaskiej plaży. Emilii dość dobrze raczkowało się też po piasku, którego wcale nie usiłowała jeść, czym mnie zadziwiła. Oczywiście ucięła sobie też drzemkę ukołysana przez szum fal.
Wszyscy też troszkę opaliliśmy się. W drodze nad ocean spała Emilia, w drodze powrotnej natomiast - Krzyś, wymęczony do cna brykaniem w wodzie.
A już w nocy zaczęło padać i tak padało z małymi przerwami przez cały weekend. W zasadzie to dalej pada, ale podobno to już ostatnia fala i ma się znowu wypogodzić. Wyjazd pod namiot nadal planujemy. Może uda się za drugim podejściem.
2 komentarze:
Ale tam pięknie, super widoki i fajne dzieciaki, a Krzysiowi pewnie niedługo przejdzie
cudowne widoki :)
Prześlij komentarz