wtorek, 2 września 2014

Angielskie wakacje - w podróży

Bardzo długo nie widziałam się z bratem. Siedem lat.

Rok temu postanowiłam wybrać się do Niego w odwiedziny i zabrałam się za przygotowania - obywatelstwo, paszport. W końcu kupiłam bilety lotnicze i z końcem lipca, razem z dziećmi, ruszyłam w podróż daleką, przez osiem stref czasowych.

Wyprawa udała się, czas spędzony z rodziną był czasem dobrze spędzonym, a wspomnienia tych chwil pozostaną z nami na zawsze. Nie zawsze było różowo, nie ominęły mnie wszelkie kłopoty czy troski (one nie uznają wakacji ani urlopów!) ale wszak życie to nie bajka. Summa summarum było super.

Będę sobie w Okruchach smakować te wspomnienia, powoli, niespiesznie, po odrobince.

Dzisiaj napiszę o podróży tam, i z powrotem.

Tam

Aby dotrzeć od nas (Oregon) tam (południe Anglii), trzeba lecieć samolotem, i to nie jednym, a co najmniej dwoma.

Pierwszy lot, dwugodzinny, do Los Angeles, Emilia przespała, Krzysiek grał w gry na tablecie.

W Los Angeles mieliśmy 5 godzin do kolejnego lotu, więc czasu wystarczyło na wszystko. Bez pośpiechu dotarliśmy na właściwy terminal, przeszliśmy wszystkie kontrole i odprawy, posililiśmy się. A potem znaleźliśmy sobie ustronny zakątek, gdzie dzieci mogły się wybiegać i wyszaleć.

Kiedy wsiadaliśmy na pokład drugiego samolotu, dzieci już nie miały sił na rozrabianie. Emilia szybko zasnęła i przespała niemal cały, trwający ponad 10 godzin lot. Krzysiek najpierw oglądał filmy, potem grał, a ostatnie 4 godziny przespał.

I kiedy uznałam, że tak mi bezproblemowo podróż minęła, na lotnisku Heathrow okazało się, że nasze walizki zostały w Los Angeles. A że linie lotnicze British Airways mają tylko jeden lot na dobę z LA do Londynu, wiadomo było, że nasze rzeczy dotrą najszybciej po upływie 24 godzin.

Zdenerwowałam się bardzo, bo przy sobie miałam zapasowe ubrania tylko dla Emilii, a wszyscy byliśmy, powiedzmy, że niezbyt czyści i pachnący.

Najważniejsze, że mimo zwłoki spowodowanej najpierw oczekiwaniem, aż się nasze walizki pojawią na ślimaku, a potem składaniem reklamacji i załatwianiem formalności, brat czekał na nas. Jeszcze tylko niecałe 2 godziny jazdy samochodem i dotarliśmy do celu naszej podróży.

Z powrotem

Anglia pożegnała nas deszczem. Wyjechaliśmy z odpowiednim zapasem czasowym, więc bez nerwów i zbędnego pośpiechu dojechaliśmy na lotnisko, nadaliśmy bagaż, załatwiliśmy odprawy i jeszcze zostało nam czasu na pobieganie po terminalu.

Niestety w tę stronę Emilia nie miała ochoty na spanie - podczas trwającego 11 godzin lotu przespała raptem 3 godziny.

Kiedy po wystartowaniu zasnęła pierwszy raz, po zaledwie godzinie obudziła ją stewardessa, prostując fotel bo akurat podawano posiłek. Emilia jeść nie chciała, ale już nie zasnęła przez następne 6 godzin. Dopiero pod koniec lotu przedrzemała 2 godziny, ale był to sen bardzo niespokojny, coś dziecko niepokoiło - płakała.

8 godzin z dwulatkiem, w ograniczonej przestrzeni samolotu to zdecydowanie średnia przyjemność.

Starałam się jak mogłam zabawiać dziecko, żeby zbytnio nie uprzykrzyć podróży innym pasażerom. Było to dość męczące dla mnie, ale chyba się udało, bo wszyscy wokół nas żegnali nas miłymi a nie wymuszonymi uśmiechami, a kiedy już szliśmy do odprawy celnej, mijająca nas stewardesa stwierdziła, że mam takie ładne i grzeczne dzieci. Zaskoczyła mnie tym drugim przymiotnikiem, ale doszłam do wniosku, że w swojej pracy ma zapewne niezły przegląd zachowań dzieci podczas tak długich lotów, więc pewnie wie co mówi.

W Los Angeles musieliśmy odebrać bagaże, po czym nadać je ponownie, ale na szczęście tym razem nasze walizki pojawiły się na ślimaku szybciutko. Oczywiście coś musiało pójść nie tak - zaginął wózek Emilii.

Podczas każdego lotu mam problemy z odnalezieniem wózka. W Los Angeles nie udało się go odebrać przy wysiadaniu z samolotu - najpierw przyniesiono mi inny. Powiedziano mi, że był tylko ten i że mój będzie czekał w punkcie odbioru bagaży niewymiarowych - ale go tam nie było. Przyznam, że nie uśmiechało mi się biegać po całym terminalu, żeby znaleźć kogoś, kto potrafiłby odnaleźć wózek, a że spacerówka była tania ($10), a w domu miałam drugą, więc machnęłam ręką, zabrałam bagaże i dzieci, i poszłam sobie bez wózka. Emilia najpierw jechała na wózku bagażowym, a potem albo szła sama, albo ją niosłam.

Na lotnisku w Los Angeles doznaliśmy życzliwości wielu nieznanych nam osób, co miało dla mnie ogromne znaczenie, bo już byłam bardzo zmęczona. Takie drobiazgi ułatwiające życie - a to przy nadawaniu bagażu ktoś mi ściągnął z wózka walizki przeniósł na podajnik - choć ani nie prosiłam, ani te walizki aż takie ciężkie nie były - ale zrobiło mi się bardzo miło. A to zostaliśmy losowo wybrani przez pracownika lotniska i zamiast stać w tasiemcowej kolejce, skierowani na sąsiednie stanowisko, szybciutko przeszliśmy uproszczoną kontrolę bagażu podręcznego - między innymi bez ściągania butów.

Drugiego lotu wyczekiwaliśmy tęsknie, ale okazało się, że będzie opóźniony, bo mechanicy musieli usunąć jakąś usterkę. Wystartowaliśmy godzinę później, i na miejsce dotarliśmy o północy - nasza podróż trwała więc 23 godziny. Ten lot, dwugodzinny, dzieci przespały.

A rano musieliśmy się szybko przestawić z trybu wakacyjnego na tryb szkolny, i jakoś przeszło to w miarę bezboleśnie, choć nadal jestem zmęczona i senna.  

4 komentarze:

splocik pisze...

Uff! Ależ to szybko zleciało, ale wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy...
Podróżne przygody, to w danym momencie denerwujące, ale po czasie wspomina się je z uśmiechem.
Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze.
Teraz wypoczywaj, a ja czekam na kolejne odcinki z wakacji. :)))
Pozdrawiam ciepło.

Krycha pisze...

Fajnie,że już jesteś.

Dendrobium pisze...

Najważniejsze, że spotkaliście się i miło spędziliście czas. Podróże dla dorosłych są udręką, cóż dopiero dla dzieciaczków
Pozdrawiam

Joanna pisze...

Splociku - Zlecialo piorunem! Zbieram sie w sobie, relacje beda - dobrze byc w domu!

Krycha - ja tez tak mysle...

Dendrobium - szkoda, ze nie mozna sie jeszcze teleportowac, jak w filmach...

Motylek