poniedziałek, 8 lipca 2013

Dzień drugi: Cape Arago & Sunset Bay

Drugiego dnia z rana wybraliśmy się na deptak w Coos Bay położony nad rzeką Coos River. Emilia koniecznie chciała chodzić sama (aktualnie jej chód przypomina chód zombie) to sobie pochodziła - - do czasu kiedy postanowiła przygarnąć radyjko bezdomnego a z pomysłu raz powziętego dziecię nie rezygnuje.


Krzyś, z kolei, uparł się, żeby wtargnąć na którąś z zacumowanych łódek i nie chciał przyjąć do wiadomości, że nie można. W końcu podziałało porównanie z samochodem i pytanie, czy chciałby, żeby ktoś obcy bez pytania wszedł sobie do naszego samochodu.


Drugi dzień naszych wakacji wypadał 4 lipca, czyli dokładnie w Dzień Niepodległości. Deptak nad rzeką, jak każdy zakątek USA, zdobiły flagi - dumnie łopoczące na wietrze.

Mieliśmy w planach zahaczenie o muzeum pociągów, ale Krzyś uparł się, żeby dojść do niego piechotą, deptakiem prowadzącym wzdłuż rzeki. Tata twierdził, że to za daleko. Ponieważ Emilia właśnie zrezygnowała z samodzielnego przemieszczania się i wpakowała się do wózka, dla świętego spokoju poszłam z dziećmi na nogach a mąż miał dojechać samochodem.

My wylądowaliśmy na opłotkach jakiejś firmy, bo ścieżka wcale nie prowadziła do muzeum a donikąd - na końcu asfaltu widniała tablica z informacją, że w tym oto miejscu kończy się miejski deptak nadbrzeżny. Dobrze, że firma nie była ogrodzona żadnym płotem to jakoś na przełaj dotarliśmy do głównej ulicy i do awaryjnego miejsca spotkania z mężem - na wszelki wypadek ustaliliśmy gdzie się spotkamy jakbyśmy do muzeum nie dotarli. Dodam, że ja swój telefon zostawiłam w samochodzie, bo przecież mieliśmy tylko przejść się deptakiem wszyscy razem. Emilia uznała moment za stosowny do przypomnienia, że to pora jej drzemki o czym musiało dowiedzieć się całe miasto, ale na szczęście niebawem nadjechał mąż, krążący między deptakiem, muzeum, a miejscem awaryjnego spotkania.

Rodzina w kąplecie!


Ruszyliśmy dalej, na pobliski przylądek Arago. Położony na teranie Parku Stanowego Cape Arago, zachwyca swoim dzikim pięknem. Kiedy tak się stoi i patrzy w tę przepaść pod nogami, na wodę kotłującą się na ostrych skałach, to czuje się swą małość w porównaniu z potęgą natury. Robaczki marne jesteśmy i tyle!

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze nie mieliśmy dzieci, zaraz po tym jak przeprowadziliśmy się do Oregonu, odwiedziliśmy z mężem Cape Arago. Dziewięć lat temu zachwyciło nas tak samo jak teraz.

Oczywiście Emilia zasnęła tuż przed dotarciem na miejsce, więc najpierw ja z Krzysiem poszliśmy na punkt widokowy rozejrzeć się nieco i zrobić kilka zdjęć, a przy okazji przyjrzeć z bliska parze harleyowców biorących ślub na przylądku. Potem ja wróciłam do samochodu, do Emilii i lektury, a tata zabrał syna na wyprawę.


Zeszli dziką ścieżką w dół urwiska na plażę widoczną po prawej stronie na zdjęciu powyżej. Ja bym się bała, ale chłopcy byli zachwyceni przygodą. Obaj.

Po ich powrocie, a przebudzeniu Emilii, szybciutko pojechaliśmy na najbliższą plażę. Gnaliśmy "na syrenie", bo Emilia po godzinnym okresie bezruchu i spokoju musiała rozprostować kości a pasy w foteliku jej na to nie pozwalały, trzeba było więc wyrazić swój protest - im głośniej, tym lepiej!

Dobrze, że do Sunset Bay Beach było naprawdę blisko, słuchu więc nie straciliśmy. Aparat został w samochodzie a my oddaliśmy się taplaniu się w strumyku wpadającym tutaj do oceanu i grzebaniu w piachu. Do hotelu wróciliśmy uwalani po uszy a piasek mieliśmy wszędzie. Wiadomo jak to po pobycie na plaży. Ale potrzebę plażowania zaspokoiliśmy na jakiś czas.

W hotelu tata uciął sobie drzemkę, Krzyś oglądał kreskówki, Emilia rozpracowywała wentylator a mama podelektowała się herbatką. Wieczorem tata zabrał Krzysia i pojechali na deptak, ten, który odwiedziliśmy rano, w celu podziwiania pokazu sztucznych ogni. Pokaz miał się zacząć dopiero o 22.00, ale chłopcy pojechali wcześniej, żeby sobie zająć dobre miejsca, pooglądać występy lokalnych artystów, no i żebym mogła w ciszy i spokoju położyć Emilię spać. Wrócili pełni wrażeń a Krzyś zasypiał na stojąco. Dobrze, że kazałam mu się wykąpać (i wypłukać piasek) przed wyjściem. Jeszcze z zamkniętymi oczami coś mi tam opowiadał aż zasnął w pół słowa.

c.d.n.

2 komentarze:

Antonina pisze...

Ciekawy urlop sobie zorganizowaliście. Z maleńkim dzieckiem jest to trudne, ale jak widać doskonale sobie rodzinnie radzicie i każdy ma swe chwile przyjemności. A z Emilki to już całkiem spora panna.

Motylek pisze...

Antonina - niestety, jak się urlopuje/podróżuje z dziećmi, i małymi i większymi, to trzeba wziąć pod uwagę ich specyficzne wymagania. W innym przypadku czekają nas jedynie frustracje i niepotrzebne nerwy.
A Emilia to rzeczywiście spora panienka!

Motylek