wtorek, 31 maja 2016

Zaprojektować dom

Kilkoro czwartoklasistów, w tym Krzyś, dostało do wykonania projekt polegający na zaprojektowaniu domu. Projekt został podzielony na klika etapów a na początku każdego z nich dziecko dostawało ogólne wytyczne, do których miało się zastosować, np. minimalna i maksymalna powierzchnia domu, ilość pokoi itp.

Ponieważ z zasady nie wtrącam się w zadanie domowe dziecka, nie ingerowałam i w ten projekt, choć podejście do niektórych aspektów projektowania w wykonaniu Krzysia nie bardzo mi odpowiadało. Ale skoro to miał być jego projekt, gryzłam się w język i wszelkie uwagi zachowałam dla siebie. (Było ciężko, ale dałam radę.)

Ostateczny plan domu Krzysia wygląda tak:


Na planie zaznaczone są nie tylko pomieszczenia, ale także częściowo umeblowanie - według otrzymanej przez dzieci specyfikacji.

Kiedy już dom został zaprojektowany, dziecko musiało oszacować koszt wybudowania swojego domu - według otrzymanej kilkustronicowej listy materiałów z jednostkami cenowymi.

I tu zrobiło się wesoło, bo wprawdzie same działania matematyczne to bułka z masłem, ale moje dziecko trochę się zagubiło organizacyjnie i musiałam mu nieco podpowiedzieć od której strony tę bułkę zacząć nadgryzać, żeby mu masło i cała reszta nie uciekły.

A kiedy już dziecko podjęło decyzję jakiego rodzaju podłogę chce mieć w każdym pomieszczeniu, ile okien, drzwi, telewizorów (tylko jeden!), jakiej wielkości łóżka, ile szafek nocnych, jaką lodówkę, ile szafek w kuchni, jakich, z uchwytami czy może gałkami (sporo tych szczegółów oj sporo), wówczas zaczęło się wyliczanie i sumowanie różnych kombinacji powierzchni podłóg, ścian i sufitów (z sufitami poszliśmy na łatwiznę bo ich powierzchnia jest przecież taka sama jak powierzchnia podłóg).

Potem trzeba było powpisywać te wszystkie dane w odpowiednie rubryki, przeliczyć per jednostka cenowa wybranego materiału, zsumować i wyszła szacunkowa kwota. Już nie pamiętam jaka, bo jak tylko dziecko znowu wiedziało co i jak ma robić, to go zostawiłam z projektem samego. Wiem tylko, że w pewnym momencie doszedł do wniosku, że "wydał" za mało pieniędzy i pododawał trochę mebli w niektórych pokojach.

W końcu wszystkie materiały powędrowały do pani koordynującej challenge (wolontariuszka a dodatkowo projekty oglądał jeden z rodziców pracujący w biurze projektowym) a po jakimś czasie Krzyś dostał kartkę z oceną projektu a do tego, w nagrodę za dobrze wykonane zadanie, furę słodyczy. Z tego akurat nie byłam zbytnio zadowolona, ale Krzysiek tak się cieszył z tych słodyczy, że ugryzłam się ponownie w język, machnęłam ręką i nie skomentowałam.


Na tej małej karteczce z boku swoją opinię wyraził pan z biura projektowego.

Krzyś dostał ocenę B+ czyli 4+, ale że A, odpowiednika 5, nikt nie dostał, był w sumie bardzo zadowolony. No i te słodycze...

Przyznam, że na początku byłam zaskoczona faktem, że czwartoklasistom dano do wykonania tak złożone zadanie - znam sporo dorosłych, którzy nie potrafią sobie poradzić z wyliczeniem ilości farby potrzebnej do pomalowania jednego pokoju. Ale cały projekt był tak sprytnie prowadzony, że rzeczywiście rozgarnięty dziesięciolatek mógł sobie z nim poradzić. (Gdyby Krzysiek dokładniej przeczytał instrukcję, nie potrzebowałby mojej pomocy.) Nauczycielka wybrała do wyzwania tylko te dzieci, które bardzo dobrze opanowały umiejętności konieczne do poradzenia sobie z nim, a pracowały nad nim (w szkole) w czasie, kiedy reszta klasy szlifowała jeszcze nieopanowane umiejętności. Chodziło o to, żeby dzieci nie nudziły się jak mopsy rozwiązując kolejne zbyt proste dla nich zadania - zadania, przez które nie może przebrnąć reszta klasy. Cieszę się, że komuś chciało się coś takiego zorganizować dla garstki uczniów.

Brak komentarzy: