W sobotę wybraliśmy się nad ocean. Dawno nigdzie dalej nie jeździliśmy i zachciało nam się wycieczki. Wprawdzie w tym sezonie nie pojechaliśmy w ogóle na sanki w góry, ale za to zima przyszła dwa razy do nas, więc jeśli chodzi o zabawę na śniegu, to potrzebę zaspokoiliśmy.
W wypucowanym samochodzie pomknęliśmy na wybrzeże. U nas świeciło słońce i zapowiadał się ładny dzień, ale na miejscu okazało się, że nadzieje na opalanie się na plaży były płonne. Zamiast słońca były niskie ciemne deszczowe chmury i silny wiatr. Dzieciom te warunki pogodowe jednak nie przeszkadzały. Ubrane były ciepło, wiaderko i łopatki do piasku mieliśmy, a żeby się nieco osłonić od wiatru, mąż rozpił specjalny parasolowaty wiatrochron.
Dobrze, że miałam ubrania na przebranie, bo tradycyjnie obie pociechy zaliczyły lodowatą kąpiel w falach Pacyfiku. Było sporo kopania dziur, robienia babek, uciekania przed falami (nie zawsze uwieńczonego sukcesem), zdobywania schronów wybudowanych przez tych, co na plaży urzędowali przed nami. Była przekąska, zmiana pieluchy, i odwrót przy mocnym sprzeciwie dzieci. Ale rodzice mieli już trochę dość i do tego głodni byli.
W restauracji zamówiliśmy obiad, a zanim go dostaliśmy, Emilia wylała na siebie lemoniadę taty - i okazało się, że jednak za mało wzięłam ubrań na przebranie...
Po pobycie na plaży Emilia dostała wilczego apetytu- zjadła całą moją rybę, większość porcji taty i kotleta z piersi kurczaka brata. Dopchała frytkami. Oczom nie mogłam uwierzyć - gdzie jej się to wszystko zmieściło?
Objadła się tak przeraźliwie, że następnego dnia prawie nic nie jadła - tylko chleb i banana.
A w drodze powrotnej, znużone trudami dnia, dziecko zasnęło.
Wróciliśmy ny tyle wcześnie, że jeszcze udało nam się zrobić trochę porządków przed domem. Tata skosił trawnik, ja wygrabiłam liście spod rododendronów i powyrywałam trochę chwastów. Krzysiek biegał po trawniku i udawał, że strzela z łuku, Emilia usiłowała chodzić po krawężniku, w wyniku czego dorobiła się zadrapań na brodzie.
Na koniec dnia zrobiłam jeszcze zdjęcie pierwiosnkom przy wejściu do domu.
W wypucowanym samochodzie pomknęliśmy na wybrzeże. U nas świeciło słońce i zapowiadał się ładny dzień, ale na miejscu okazało się, że nadzieje na opalanie się na plaży były płonne. Zamiast słońca były niskie ciemne deszczowe chmury i silny wiatr. Dzieciom te warunki pogodowe jednak nie przeszkadzały. Ubrane były ciepło, wiaderko i łopatki do piasku mieliśmy, a żeby się nieco osłonić od wiatru, mąż rozpił specjalny parasolowaty wiatrochron.
W restauracji zamówiliśmy obiad, a zanim go dostaliśmy, Emilia wylała na siebie lemoniadę taty - i okazało się, że jednak za mało wzięłam ubrań na przebranie...
Po pobycie na plaży Emilia dostała wilczego apetytu- zjadła całą moją rybę, większość porcji taty i kotleta z piersi kurczaka brata. Dopchała frytkami. Oczom nie mogłam uwierzyć - gdzie jej się to wszystko zmieściło?
Objadła się tak przeraźliwie, że następnego dnia prawie nic nie jadła - tylko chleb i banana.
A w drodze powrotnej, znużone trudami dnia, dziecko zasnęło.
Wróciliśmy ny tyle wcześnie, że jeszcze udało nam się zrobić trochę porządków przed domem. Tata skosił trawnik, ja wygrabiłam liście spod rododendronów i powyrywałam trochę chwastów. Krzysiek biegał po trawniku i udawał, że strzela z łuku, Emilia usiłowała chodzić po krawężniku, w wyniku czego dorobiła się zadrapań na brodzie.
Na koniec dnia zrobiłam jeszcze zdjęcie pierwiosnkom przy wejściu do domu.
1 komentarz:
Wspaniała zabawa! myślę że w powrotnej drodze to nawet myjnia by nie obudziła maluszka :) Piękne kwiatki.
Prześlij komentarz