piątek, 30 września 2016

Ostatni weekend lata: Needle Rock i wieloryby


W ostatnie (późne) popołudnie pobytu na Cape Blanco Campground wybraliśmy się na spacer nad ocean - tą samą ścieżką, która prowadzi do latarni, ale zatrzymaliśmy się w połowie by podziwiać z góry bezmiar oceanu w blasku popołudniowego słońca.


Kontemplując widoki, dostrzegliśmy obłoczek pary, który na chwilę pojawił się nad wodą by po chwili zniknąć. A obok drugi. Po kilku minutach - ponownie to samo. To migrujące wieloryby, choć to jeszcze nie czas na ich wędrówkę na północ. Widocznie te dwa nieco się pospieszyły.

Przyznam, że oczarował mnie ten widok - do tej pory nigdy nie widziałam czegoś takiego na własne oczy. Krzyś podzielał moje zainteresowanie, ale Emilia, którą właśnie łapało jakieś przeziębienie, marudziła okrutnie i nic jej nie bawiło. Miała lekko podniesioną temperaturę a do tego intensywność kilku poprzednich dni też dawała już o sobie znać. Spacer został więc skrócony - trzeba było wrócić do namiotu i podać dziecku środek przeciwgorączkowy. (Na szczęście niezbyt wysoka gorączka minęła po dwóch dniach i nie rozwinęła się w nic poważniejszego.)

Jeszce tylko obejrzeliśmy sobie z góry skałę o nazwie Needle Rock, którą z daleka widzieliśmy bawiąc się na "naszej plaży" i wróciliśmy na kemping gdzie nastrój Emilii natychmiast się poprawił - mama przestała wypatrywać jakiś tam obłoczków pary i skupiła całą swoją uwagę na młodszej latorośli ku jej wyraźnemu zadowoleniu.

Needle Rock, Cape Blanco State Park, OR

Needle Rock, Cape Blanco State Park, OR




środa, 28 września 2016

Kartka na pierwsze urodziny

Dzisiaj mój bratanek Staś kończy pierwszy rok życia.
Z tej okazji leci do niego karteczka zrobiona przez ciocię:


Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin Stasiu!

poniedziałek, 26 września 2016

Ostatni weekend lata: Bandon

Głodni, oj bardzo głodni dotarliśmy do centrum Bandon.

Port w Bandon, latarnia Coquille River Lighthouse w tle.

Dzień wcześniej Krzyś miał obiecaną pizzę, ale w Port Orford, gdzie zatrzymaliśmy się w jej poszukiwaniu, okazało się, że pan, który robi pizzę, akurat wyszedł do lekarza i tego dnia pizzy nie serwują.

- Jutro Krzysiu dostaniesz pizzę, w Bandon.

Trochę nam zajęło znalezienie pizzy w typowo nadmorskiej miejscowości, gdzie na każdym kroku podają rybę z frytkami oraz zupę z małży, pizza, natomiast, nie cieszy się zbytnim powodzeniem. W końcu dotarliśmy do naszej ulubionej restauracji, to znaczy tej, w której już kiedyś jedliśmy i nam smakowało.
I okazało się, że mają wszystko to, czego nam było potrzeba: i rybę z frytkami, i pizzę sprzedawaną na kawałki. (I piwo też.) Cała rodzina zachwycona!
Jedzenie znowu okazało się smaczne, a że restauracja nie leży w bezpośrednim sąsiedztwie atrakcjii turystycznych, jedliśmy w ciszy i spokoju.

Po biadku, tradycyjny spacer do portu i na miejscowy spacerniak.
Dzieci przywitały zdobiące deptak rzeźby jak dawno nie widzianych,  bardzo lubianych znajomych. Wdrapali się na każdą jedną!




A po spacerze zaszaleliśmy w cukierni - lody smakowały wybornie!

piątek, 23 września 2016

Ostatni weekend lata: Beach Loop w Bandon

Jadąc na południe (bądź północ) drogą stanową Nr 101 (słynna "sto jedynka" biegnie wzdłuż wybrzeża Pacyfiku przez stany Waszyngton, Oregon i Kalifornia) przejeżdżamy szybko przez miejscowość Bandon, czasem jedynie zatrzymując się, żeby coś zjeść. Krótki spacer kieruje nasze kroki jedynie w stronę nadmorskiego deptaka i "starego miasta".

Tym razem wybierając się do Bandon, wjechaliśmy do miejscowości drogą wiodącą wzdłuż oceanu "Beach Loop". To dzielnica miasta pełna pięknych willi, w większości wynajmowanych wczasowiczom przez cały rok, bo wahania temperatury w ciągu roku nad oceanem w Oregonie są bardzo nieznaczne. Najczęściej bywa tak, że jesienią, zimą czy wiosną jest o wiele cieplej niż latem.

Zaraz na początku "Beach Loop" jest zjazd na plażę o nazwie "Devil's Kitchen" czyli "Diabelska Kuchnia".


Plaża szeroka, przestrzeń ogromna, wiatry hulają i głowę chcą urwać.

Bliskość sporej ilości domów to więcej odpoczywających na plaży.


Ale, że połacie piachu naprawdę przeogromne, spacerujących nie można było nazwać tłumem. Na większości zdjęć i tak nikogo nie widać.


Mimo dość mocnego i zimnego wiatru, pospacerowaliśmy nieco po tej diabelskiej kuchni. Krzyś tradycyjnie wspinał się na skały, Emilia tradycyjnie zaczęła jęczeć, że ją bolą nogi.

Zanim wsiedliśmy do samochodu, wytrzepaliśmy z butów i skarpetek tonę piachu.

Ruszyliśmy w stronę centrum Bandon. Zjechaliśmy na parking przy kolejnym punkcie widokowym Face Rock State Scenic Viewpoint - a tu czekała nas niemiła niespodzianka w postaci tłumu zwiedzających. Rozpuszczeni kilkudniową samotnością i odzwyczajeni od widoku ludzkości na plaży, doznaliśmy lekkiego wstrząsu, w wyniku którego odechciało nam się wysiadać z samochodu i przepychać wśród turystów.

Tylko na chwilkę wyskoczyłam z samochodu by pstryknąć zdjęcie atrakcji, które tak tłumnie zjechali się wszyscy podziwiać. A były to: "Haystack Rock" (po prawej) i "Devil's Kitchen" (na lewo od "Haystack Rock"), obie skały na zdjęciu daleko w tle:
 
od lewej w tle:  Devil's Kitchen & Haystack Rock

Kolejne skały to: "Face Rock" oraz "Cat and Kittens Rocks":

Face Rock & Cat and Kittens Rocks

I jeszcze kilka skał wystających z wody, czyli: "Elephant Rock" i "Table Rock" - obie po prawej stronie.

Elephant Rock & Table Rock

Wymanewrowaliśmy z parkingu i pognaliśmy do Bandon, na obiad, ponaglani marszem na cztery, bardzo puste żołądki.

środa, 21 września 2016

Ostatni weekend lata: Cape Blanco Pioneer Cemetery

Zatrzymaliśmy się na chwilę na terenie starego cmentarza na terenie parku stanowego Cape Blanco.


Pierwsi osadnicy na tym terenie, rodzina Hughes, ufundowała budowę kościoła pod wezwaniem Mary, Star of the Sea (kościół nie zachował się do naszych czasów) a na przykościelnym cmentarzu zostali pochowani w większości zmarli członkowie tej rodziny oraz sąsiedzi, głównie emigranci z Irlandii.


Jakiś czas temu szczątki pochowanych tu osób przeniesiono na inne cmentarze, pozostawiąc jedynie stare płyty nagrobne.


niedziela, 18 września 2016

Ostatni weekend lata: Cape Blanco Lighthouse

Pomiędzy wybrzeżem a kempingiem ciągnie się niezbyt długi ani wymagający szlak spacerowy. Z jednej strony można nim dojść do plaży, na której spędzaliśmy popołudnia. Idąc w drugą stronę, dociera się do latarni morskiej na przylądku Cape Blanco. (Przylądek Cape Blanco to najbardziej na południe wysunięty skrawek Oregonu.)

Cape Blanco & Cape Blanco Lighthouse, Oregon (widok z "naszej" plaży)

Właśnie tym szlakiem, na piechotę, wybraliśmy się z Krzysiem na spacer do latarni. Emilia pojechała z tatą samochodem.

Po wyjściu z lasu, ścieżka prowadzi przez teren otwarty, porośnięty trawą ostrą, twardą, wychłostaną wiatrami. Gdzieniegdzie skarlałe krzewinki i trochę kwiatów.


A na horyzoncie - powalający widok na ocean.

Wiało dość mocno, ale nawet w tak niesprzyjających warunkach wypatrzyliśmy bączka zbierającego pyłek.


Spacer nasz nie trwał długo, po dwudziestu minutach niespiesznego spaceru doszliśmy do parkingu i wraz z resztą rodziny skierowaliśmy się w stronę latarni.

Cape Blanco Lighthouse

Latarnia Cape Blanco nie powala wysokością (18 m) ani wielkością, niemniej jednak światło jej widać z odległości 43 kilometrów. (Tutaj można sobie poczytać po angielsku mi. in. na temat historii powstania: KLIK, KLIK.)

widok z okna latarni

Tak jak 7 lat temu (relacja z tamtej wizyty: KLIK), musieliśmy nieco poczekać zanim wdrapaliśmy się po wąskich schodach na górę - nadal na samym szczycie może przebywać jednocześnie tylko pięciu zwiedzających. Czas oczekiwania umilał nam wolontariusz odpowiadający na pytania dotyczące historii latarni i jej okolicy.

W końcu nadeszła nasza kolej.

Ostatnie kilka stopni jest jeszcze węższe od pozostałych a od studni latarni oddziela wchodzącego tylko lina, nie poręcz.


Bałam się o Emilię, zwłaszcza przy schodzeniu w dół, ale wbrew moim najczarniejszym wizjom, posłuchała poleceń odnośnie tego JAK należy wchodzić/schodzić (lewa ręka na stopniu, prawa trzyma linę) i nie spadła.


Na samej górze rzeczywiście jest bardzo niewiele miejsca, tyle by postać i ewentualnie obrócić się wokół własnej osi, uważając przy tym, by robiąc krok w tył, nie runąć ze schodów na sam dół.

widok z Cape Blanco Lighthouse w kierunku Cape Blanco State Park & Humbag Mountain

Obejrzeliśmy co było do obejrzenia, popodziwialiśmy chwilę widoki, pomachaliśmy tym na dole i ustąpiliśmy miejsca pozostałym zwiedzającym.

czwartek, 15 września 2016

Ostatni weekend lata: Arizona Beach & Myrtlewood Creek

Wizyta u dinozaurów nie uszczupliła zbytnio energii Pociech, więc udaliśmy się na pobliską plażę Arizona Beach.  
 
Arizona Beach (w tle: Humbag Mountain)

Ten niezbyt długi (około kilometra) piaszczysty odcinek wybrzeża zamykają z obu stron dość wysokie skaliste wzniesienia, skutecznie osłaniając plażę przed wiatrami. Jak nie wieje, to na plaży jest ciepło - stąd nazwa. (Tak przeczytałam na stronie oregońskich parków stanowych tutaj: KLIK.)
Ciepło ulatniało się jednak w miarę zbliżania się do spienionych fal...

Zimna woda nie odstraszyła moich dzieci - Emilia zdołała sobie zamoczyć krótkie spodenki.

Na plaży znaleźliśmy moc białych kamyków różnej wielkości - sporo z nich przywieźliśmy do domu. Zostały wkomponowane w rabatki. Ładnie wyglądają i przywodzą miłe wspomnienia.

Arizona Beach to także ujście rzeczki Myrtlewood Creek.

Myrtlewood Creek

Rzeczka, zataczając łuk, rozlewa się tworząc dość obszerne i głębokie rozlewisko. Zbyt głębokie, by móc bezpiecznie przedostać się na drugi brzeg. Ale moje dzieci, jak się na coś uprą, to nie odpuszczą. (Cecha ta, w zależności od okoliczności zwana wytrwałością bądź upartością.) Udaliśmy się wzdłuż brzegu Myrtlewood Creek, mając po lewej stronie wody oceanu, a po prawej, rzeczki, aż doszliśmy do miejsca, gdzie wody wypłyca się na tyle, że można spokojnie przejść na drugą stronę. Co niezwłocznie uczyniliśmy.

Drugi brzeg rzeczki - dość wysoka i stroma wydma. Zalegliśmy na chwilę na rozgrzanym piasku.


A potem doszliśmy nad rozlewisko - z tej strony wyglądało podobnie jak z tej, z której zaczęliśmy, ale moi mali badacze musieli się sami o tym przekonać.

Powrót, tą samą drogą, zaczął się Emilii dłużyć. Oj, nie lubi ta moja córcia za długo przebierać nóżkami!

(Jak widać na zdjęciach, i na tej plaży, poza nami, nie było nikogo.)

poniedziałek, 12 września 2016

Ostatni weekend lata: W odwiedzinach u dinozaurów

W maju ubiegłego roku zatrzymaliśmy się w Prehistoric Gardens, gdzie dzieciom, zwłaszcza Emilii, bardzo się podobało. (Archiwalny wpis: KLIK)
Emilia często pytała czy możemy tam znowu pojechać i kiedy. I w zasadzie u podstaw wyjazdu na Cape Blanco leżał pomysł wybrania się z ponowną wizytą do dinozaurów.

Ale dzieci o tym nie wiedziały.


Miały zapowiedziane, że rano czeka je niespodzianka. Pojedziemy gdzieś, ale dokąd, zobaczą na miejscu.


Krzysiek usiłował podpuścić rodziców, żeby czegoś się dowiedzieć, ale nie udało mu się to.


Kiedy wjechaliśmy na parking, dzieci od razu poznały gdzie są - i bardzo się ucieszyły. Mimo, że biegały bez opamiętania po alejkach, ja postanowiłam tym razem przejść całą trasę nie spiesząc się, czytając wszystkie tablice informacyjne i postanowienia tego dotrzymałam.


Dzieci co jakiś czas przybiegały do mnie powiadamiając mnie radośnie o tym, jaki to dinozaur czeka na mnie za chwilę, by po chwili zniknąć mi z pola widzenia. Cały czas było je jednak słychać. Na szczęście nie tylko moje dziec reagowały tak entuzjastycznie (czyt. głośno).


Natychmiast zauważyliśmy, że sporo eksponatów zostało odmalowanych. Odłażącą płatami wyblakłą farbę zastąpiły nowe warstwy w żywych kolorach.


Dałam się porwać tej niesamowicie żywiołowej radości moich dzieci i łaskawie pozwoliłam aby sobie coś wybrały w sklepie z pamiątkami...

piątek, 9 września 2016

Ostatni weekend lata: Cape Blanco Campground

Pierwszy weekend września, z wolnym poniedziałkiem z okazji Labor Day, to koniec wakacyjnego sezonu. Zaplanowałam urlop na piątek i tym sposobem nasz weekend wydłużył się do czterech dni, które spędziliśmy nad oceanem, w parku stanowym Cape Blanco. (Tutaj nieco informacjii na temat przylądka Cape Blanco: KLIK)

To dość daleko od nas, 3,5 godziny jazdy samochodem - zazwyczaj wybieramy miejsca, do których można dojechać w ciągu 1,5-2 godzin.
Wyjechaliśmy dopiero o dziesiątej, bo tego dnia Krzyś miał jeszcze wizytę u ortodonty. Na szczęście na kempingu, na który jechaliśmy, nie można rezerwować miejsc przez internet, wszystkie 58 miejsc jest dostępne na zasadzie kto pierwszy się pojawi na miejscu, ten je dostaje. Dzięki temu po przyjeździe na miejsce o 1.30 załapaliśmy się na jedno z trzech wolnych miejsc.

Szybko wypakowaliśmy co trzeba, rozbiliśmy namiot, zjedliśmy obiad i udaliśmy się w kierunku oceanu. Ścieżka prowadziła przez nadmorski lasek - Krzysiek nie przepuścił okazji do powspinania się, a Emilia nie mogła być gorsza i natychmiast ruszyła w jego ślad.


Kiedy dotarliśmy do skraju lasu okazało się, że plaża jest ale 75 metrów poniżej, a urwisko zbyt strome, by po nim zejść na dół. Widoki - niesamowite.


Zaczekałam z dziećmi na ławeczce, mąż poszedł po samochód i na plażę pojechaliśmy - nikt nie miał ochoty wnosić Emilii po górę kiedy odmówi przebierania nóżkami zmęczona zabawą. Można by ją wziąć na przeczekanie i w końcu by poszła sama, ale kto ma ochotę wysłuchiwać tego jęczenia podczas ostatniego wakacyjnego wyjazdu?

Do plaży prowadzi wyasfaltowana dróżka, końcówka jest już wysypana żużlem, ale można zjechać na samą plażę, co niektórzy robili, udając się potem w odległe części plaży samochodem. My zostawiliśmy samochód na parkingu i pobiegliśmy te kilka ostatnich metrów w dół.

Ponieważ park stanowy Cape Blanco położony jest dość daleko od większych miast, a dodatkowo prawie 8 km od głównej drogi, na plaży nie było niemal nikogo. To niesamowite uczucie mieć takie ogromne połacie wyłącznie dla siebie.

Z jednej strony horyzont ograniczał przylądek Blanco  z latarnią morską.

Cape Blanco Lighthouse & Needle Rock, OR


Z drugiej strony widok sięgał aż po Humbag State Park z górą Humbag Mountain - tam byliśmy kilka lat temu, jeszcze bez Emilii.
(Archiwalne wpisy KLIK.)

Humbag Mountain, OR

Trafiła nam się niesamowita pogoda podczas tego pobytu nad oceanem - słoneczne, bezchmurne niebo od samego rana i ciepło. Tego pierwszego dnia, spędziliśmy bardzo miło trzy godziny na zabawie w piasku.


Przy samej wodzie wiało i było chłodno, ale im bliżej lądu, tym było cieplej, a przy samym urwisku, osłoniętym całkowicie od wiatru, wręcz za gorąco.


Dzieci bawiły się znakomicie mimo, że tym razem zapomnieliśmy zabrać wiaderka i łopatki. Wystarczyły im własne ręce, piasek, patyki, muszelki i piórka znalezione na plaży.


Wieczorem, zmęczone drogą i zabawą na plaży, szybko oboje zasnęli.
Zaskoczyła mnie cisza, jaka zapanowała po zapadnięciu zmroku na obiekcie.
58 miejsc to jakieś 150-200 osób, a zdawało się, że jesteśmy tam sami.  

poniedziałek, 5 września 2016

Projekt dla domu Nr 14

Latem, część posesji przed domem oddzielił od posesji sąsiadów parkan.


Stanowi on przedłużenie płotu oddzielającego obie posesje za domem, który do niedawna kończył się w okolicach drzwi garażowych.

Kiedyś w tym miejscu rósł piękny żywopłot z tuji, które obumarły z jednej strony, pozbawione światła przez zaparkowany tam RV sąsiadów. Tuje zostały też mocno zniszczone przez opady mokrego śniegu w ubiegłych latach i w końcu zapadła decyzja by je wyciąć i postawić płot.

Zaletą tego ostatniego rozwiązania jest to, że pomiędzy sztachetami nie przeciśnie się żaden piesek (czytaj: pies sąsiadów), który akurat zapragnął załatwić potrzebę fizjologiczną na trawniku przed moim domem. Teraz musi sobie obejść dookoła, a po drodze ma kilka równie atrakcyjnych miejsc.
(Ale to już na własnym trawniku.)

Płot został postawiony w porozumieniu z sąsiadami, którzy partycypowali w kosztach a także, w miarę możliwości, w pracach.

czwartek, 1 września 2016

Rower-spacerowanie i pierwsze oznaki jesieni

Emilia odziedziczyła po wnuczce sąsiada rowerek i natychmiast przesiadła się na niego z trójkołowca. Rowerek miał przebitą dętkę, ale w sklepie rowerowym wymieniono mi ją na poczekaniu za niewielką opłatą. Przy okazji kupiłyśmy dzwonek - jazda na rowerze z dzwonkiem w mgnieniu oka uplasowała się na pierwszym miejscu ulubionych zabaw Emilii.


W czasie kiedy Krzyś trenuje karate lub dżudo, my udajemy się do pobliskich parków i uskuteczniamy spacero-rowerowanie - Emilia pedałuje, ja drałuję. Czasem Emilia rozpędza się łapiąc wiatr we włosy, ale zawsze po chwili zatrzymuje się czekając grzecznie na mamę. Często to ja wyprzedzam córkę, która zatrzymała się by pooglądać z bliska jakieś szalenie interesujące patyki lub liście. Nasze wyprawy do parku trwają, w zależności od długości treningu, 45 lub 90 minut. Wystarczająco, żebyśmy się obie zmęczyły.


Podczas ostatniego spaceru dotarło do mnie, że jesień powoli zakrada się do Eugene. Na alejkach coraz więcej suchych liści a powietrze przesycone jest tą charakterystyczną jesienną wonią, jakże odmienną od letniego bukietu zapachów.


Biegnąc za Emilią, złapałam w obiektyw liście na ławce - w drodze powrotnej już ich tam nie było. Zdmuchnął je wiatr a może przeszkadzały komuś, kto chciał na ławce odpocząć?