Oczywiście, pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy było czy to aby na pewno przeziębienie, a nie kowid.
Gorączki nie miałam a jedynie katar i czułam się mocno zmęczona. Na tyle, by po pracy uciąć sobie drzemkę, czego normalnie nie uskuteczniam. Jeśli zdarzy mi się zasnąć w ciągu dnia, to wiadomo, że jakaś choroba mnie dopadła.
Miałam zamiar zrobić test by wykluczyć kowid, ale okazało się to niewykonalne. Gdziekolwiek nie zadzwoniłam to albo połączenie było natychmiast przerywane, albo dopiero po kilku kolejnych wybranych opcjach. Odsłuchałam też automatycznej wiadomości informującej mnie o tym, że tyle osób usiłuje się dodzwonić, że proszą, żebym zadzwoniła kiedy indziej. (Kiedy? Jak już wyzdrowieję?) Jedna z prób umówienia się telefonicznie na test zaowocowała przesłaniem mi linka do strony, na której rzekomo mogłabym się na takowy test umówić. Po dziesiątej próbie telefonicznej przerzuciłam się na internet. Tutaj musiałam najpierw podać dane identyfikacyjne oraz doświadczane symptomy. Jak już wypełniłam sumiennie wszystkie okienka, system wygenerował specjalnie dla mnie informację, że w promieniu 200 mil (320 km) nie ma żadnej możliwości wykonania testu. Na innej stronie najbliższy termin zaoferowano mi za dwa tygodnie.
Mogłam zadzwonić do przychodni, spróbować umówić się na wizytę i z pewnością test by mi zrobiono, ale z czym miałam się umawiać? Z katarem?
W sytuacji, kiedy kowid sieje spustoszenie w mieście, powiecie, stanie, kraju — w zasadzie wszędzie!
Odpuściłam sobie.
Optymistycznie założyłam, że to jednak tylko katar, a nie kowid.
Zaczęło mi się w środę, a w poniedziałek rano było po katarze. Wyjątkowo szybko mi przeszło, może dlatego, że bardzo, bardzo mi zależało, żeby wydobrzeć bo na poniedziałek miałam zaplanowaną wycieczkę. Z pewnością pomogły także te wszystkie wypite napary z ziół, osłodzone miodem, oraz cebula spożywana w sporej ilości.
Moją niepewność w kwestii czy to kowid, czy nie nieco złagodziły negatywne wyniki testów Emilii, która od listopada bierze udział w programie testów przesiewowych pod egidą naszego lokalnego uniwersytetu i co tydzień dostarcza próbkę. Następnego dnia otrzymuję wyniki. Jak do tej pory, wszystkie, łącznie z tym otrzymanym dzisiaj, były negatywne. No to chyba nie wprowadził nam się do domu niechciany gość.
W poniedziałkowy poranek czułam się dobrze, jedynie miałam nieco zapchane zatoki, ale i tak na wycieczkę pojechaliśmy, ponieważ nieczęsto zdarza się, abyśmy wszyscy troje mieli poniedziałek wolny. Nawet treningów tego dnia dzieci nie miały.
Kiedy ruszaliśmy, nawigacja podała mi dwie możliwe trasy, a ja, nie spoglądając na szczegóły, wybrałam tę bardziej ekonomiczną. Z nawigacji korzystałam, ponieważ nie byłam pewna, w którym miejscu zaczyna się wybrany przez mnie na ten dzień szlak. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie jedziemy dobrze znaną mi trasą, i nawet lekko spanikowałam, ale doszłam do wniosku, że w tej okolicy dokądś dojedziemy — w końcu nie jechaliśmy przez pustynię czy jakieś inne odludne miejsca.
Kiedy ruszaliśmy, nawigacja podała mi dwie możliwe trasy, a ja, nie spoglądając na szczegóły, wybrałam tę bardziej ekonomiczną. Z nawigacji korzystałam, ponieważ nie byłam pewna, w którym miejscu zaczyna się wybrany przez mnie na ten dzień szlak. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie jedziemy dobrze znaną mi trasą, i nawet lekko spanikowałam, ale doszłam do wniosku, że w tej okolicy dokądś dojedziemy — w końcu nie jechaliśmy przez pustynię czy jakieś inne odludne miejsca.
W końcu załapałam mniej więcej jak jedziemy - lokalną drogą, a nie autostradą, w dodatku przez ładniejsze tereny. Droga węższa, ale za to nie było na niej żadnego ruchu. Przez ponad pół godziny nie nadjechał z naprzeciwka żaden samochód, za to my dogoniliśmy dwa. Podziwialiśmy malownicze łąki i pasące się na nich krowy, owce, i kozy. Zachwycaliśmy się spowitymi mgłą pagórkami, przedzierającymi się przez tę mgłę promieniami słońca. Sielanka! Aż w pewnym momencie osłupieliśmy na widok zamku. Niedużego, ale z basztą.
Zamek? W Oregonie? To tak jak widok palm za kołem podbiegunowym.
Zwolniłam, nawet zatrzymałam samochód na środku tej wąskiej drogi, bo w zasięgu wzroku nie było żadnego pojazdu, ale nadal cała nasza trójka zgodnie twierdziła, że przed nami, na zboczu pagórka, częściowo spowity mgłą, stoi zamek.
Zapamiętałam nazwę drogi i postanowiłam po powrocie do domu poszukać informacji na temat tej budowli. Dokopałam się do tej strony. Zainteresowani, znający język angielski, mogą sobie poczytać kilka ciekawych mniej lub bardziej prawdziwych bądź wyssanych z palca, (nie) prawdopodobnych historii na temat zamku, który został najprawdopodobniej wzniesiony w roku 1986. Na stronie zaznaczono też, że zamek stanowi własność prywatną i uprasza się o niezakłócanie spokoju właścicielom. Zdjęcia w tym wpisie pochodzą także z podanej strony, ponieważ zamarli w osłupieniu, podziwiając tę architektonicznie nietypową na dzikim zachodzie budowlę nie pomyśleliśmy o zrobieniu zdjęć.
1 komentarz:
Śliczny zamek :)
Ciekawe, jaką ma historię i czy tam... straszy?
Czasami nie mamy pojęcia, co kryje się całkiem niedaleko nas. :)
Pozdrawiam ciepło.
Prześlij komentarz