Brice Creek, OR |
Jest to jeden z tych szlaków tam i z powrotem. My zaczęliśmy u dołu i posuwaliśmy się w górę, ale można zacząć od drugiej strony, iść wraz z biegiem wody w dół, a potem w górę.
Ja wolę wracać w dół, więc zaczęliśmy na dole. Choć akurat ten szlak nie prowadzi jednostajnie w górę i cały czas na zmianę to pnie się w górę zbocza, to znów nieco opada. I tak cały czas, raz w górę, raz w dół.
Szum wody towarzyszył nam przez całą wędrówkę. Niemal cały czas szliśmy bardzo blisko strumienia, toczącego sporo wody o tej porze roku, i czasami huk rozbijającej się o kamienie wody był ogłuszający. Chwilami szlak odbiega nieco od strumienia, ale cichy szum nadal towarzyszy piechurom.
W lesie było sporo wilgoci. Nie pod nogami, ale wszędzie wokół. Mgła dopiero co się podniosła, powietrze było jeszcze nią przesycone. Tam, gdzie docierały promienie słońca, woda parowała — bajeczny widok!
Ten naturalny nawilżacz bardzo pomógł mi na zapchane zatoki!
Zimowego dnia słońce dość szybko schowało się za stromą ścianą głębokiego jaru, choć do wieczora było jeszcze dość daleko. Bez promieni słonecznych las już nie wyglądał tak radośnie, ale jeszcze nie strasznie. Temperatura natychmiast spadła i nawet maszerując, odczuwało się chłód.
Śnieg przypominał, że to wszak styczeń!
Muszę przyznać, że myślałam, że ta trasa jest łatwiejsza, a jednak zmęczyliśmy się — cała trójka! A może tylko straciliśmy formę po dłuższej przerwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz