poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Angielskie wakacje: zdybani w Christchurch

Bywają takie dni, kiedy nic nie wychodzi, od samego rana się nie układa, i chcemy, aby taki dzień jak najszybciej przeminął. I mi taki się trafił podczas naszych angielskich wakacji.

Podczas porannego spaceru z dziećmi na plac zabaw i na plażę, chciałam uzupełnić zasób gotówki, wymieniając dolary na funty.

Pani w okienku na poczcie, obejrzawszy stu dolarowy banknot, powiadomiła mnie, że nie wolno im wymieniać tak wysokich nominałów. Co ciekawe, jeszcze kilka dni wcześniej wolno im było, ale wtedy w okienku rezydowała inna pani.

Na tej samej poczcie, ale przy zwykłej kasie, nie mogłam zapłacić za zakupy, ponieważ moja karta kredytowa nie miała czipa.

Obok poczty - bank, a w bankowym okienku, pan.
Pan obwieścił, że walutę wymieniają tylko osobom posiadającym w tymże banku konto. Jak łatwo się domyślić, ja nie zaliczałam się do grona posiadaczy konta w tejże instytucji, więc znowu odeszłam z kwitkiem.

Wstąpiłam jeszcze do sklepu obok, w którym, mimo braku czipa, nigdy nie było problemu z płatnością - i tym razem obeszło się bez przykrych niespodzianek, ale humor mi się skwasił na resztę dnia.

I w takim podłym nastroju spotkałam się z koleżanką, która miała nas zabrać tego dnia do Christchurch.

Wyżaliłam się jej z porannych niepowodzeń na poczcie i w banku, na co koleżanka wzięła te moje nieszczęsne studolarówka i dokładnie w tym samym banku, w którym ja rano zostałam odesłana z kwitkiem, wymieniła mi je na funty.

Potem, w celu radykalnej poprawy nastroju, zabrała nas na kawę/gorącą czekoladę - wiadomo kto pił kawę a kto napoje mleczne.


Remedium zadziałało, dobry humor i uśmiech powróciły, i mogliśmy się udać na spacer po Christchurch. Nastroje poprawiły się nam jeszcze bardziej, kiedy sami, z własnej nieprzymuszonej woli, daliśmy się zakuć w dyby, na które natknęliśmy się po drodze. I do tego jeszcze pozwoliliśmy na uwiecznienie aparatem (a w zasadzie komórką) naszej hańby.


Emilia załapała się też na zdjęcie w dybach, ale z racji wzrostu, głowa jej nie wystawała ponad deski, więc zdjęcie już nie tak fajne.

Wdrapaliśmy się za wzgórze, na którym kiedyś stał zamek (Christchurch Castle), a obecnie można sobie pooglądać jego ruiny. Na zdjęciu poniżej, za nami widać kościół Christchurch Priory, wybudowany w połowie jedenastego wieku w miejscu starszego kościoła, datowanego na rok 800.


w tle: Christchurch Priory Church

Ruiny Christchurch Castle

Na murach zamkowych można także popróbować swoich sił w wspinaczce:

Wspinaczka zamkowa.
Obeszło się bez poobdzieranych kolan, ze wzgórza udało mi się sprowadzić Emilię na dół bez przeszkód, mimo wielu wielu stopni.

2 komentarze:

Urszula97 pisze...

To przykre, ja przygodę taką brzydką miałam w Holandii, usiłowałam pani tłumaczyć trochę po angielsku(mało umiem),po niemiecku-tu lepiej poszło, pani nic.Pan Holeneder w koncu pani dosadnie wytłumaczył, czułam się trochę jak złodziej, też była to sytuacja z finansami.

hrabina pisze...

I dlaczego mnie nie dziwi wspinaczka dzieci po murze? Jak tylko go zobaczyłam, zaświtała mi taka myśl: pewnie został zaliczony :)
I kolejna sprawa - też mnie nie dziwi - niemożliwość wymiany i po chwili możliwośc wymiany waluty w tym samym banku :) nei da się jednak ukryć, że potrafi to popsuc człowiekowi dzień. na szczęscie wszystko się jakos ułożyło i mam nadzieję, że to juz tylko uwiecznione wspomnienie.