Po tej rozgrzewce udaliśmy się do mekki fanów świnki Peppy, Peppa Pig World (KLIK), gdzie motywem przewodnim wszystkich atrakcji jest nie kto inny a świnka Peppa właśnie w swoim małym świnkowym świecie. Świat mały, tłumy dzikie, kolejki tasiemcowe. Odstaliśmy swoje do nawodnej karuzeli, ale resztę atrakcji w tej części parku odpuściliśmy sobie - szkoda nam było dnia na czekanie w kolejkach.
Po tym bezczynnym czekaniu, dziewczynki pozbyły się nadmiaru nagromadzonej energii na placu zabaw.
W tym czasie chłopaki, czyli Krzyś z wujkiem, skorzystali z mega zjeżdżalni, do której akurat nie było zbyt długiej kolejki - pół godziny później ogonek wił się przez wszystkie kondygnacje schodów i wzdłuż płotu ogradzającego zjeżdżalnię.
W końcu, zmęczona namiarem emocji, hałasem i upałem Emilia zastrajkowała, odstawiając pokazowy numer przemęczonego dziecka czyli rozdarła się straszliwie i długo nie udawało mi się jej uspokoić. Usiadłam w altance starając się ją utulić i uciszyć, a w tym czasie reszta rodziny przejechała się po terenie parku kolejką. Emilia zasnęła, a jej drzemkę Krzyś wykorzystał na poszukiwanie złota.
Zachodzę w głowę jak do tego doszło, że z Ameryki lecieliśmy taki kawał świata do Anglii, żeby dziecko mogło sobie wypłukać trochę bryłek "złota".
Z domu mamy wszak dużo bliżej do Klondike River.
W końcu przenieśliśmy się do innej, dużo spokojniejszej części parku. Pochodziliśmy nieco po ogrodach, pooglądaliśmy ptaki w terrariach, skorzystaliśmy z jeszcze kilku karuzel a nawet przejechaliśmy się małą kolejką górską, Cat-O-Pillar Coaster, na którą wpuszczali dzieci o wzroście powyżej 90 cm, więc Emilia się załapała.
Ja usiadłam w środku, dzieci po bokach. Kiedy kolejka ruszyła, Krzysiek wrzeszczał z radości i ekscytacji wprost do jednego ucha, Emilia darła się ze strachu do drugiego ucha. Porażona natężeniem decybeli nie byłam w stanie zdecydować się czy ja sama boję się czy mi się podoba. Zazwyczaj nie przepadam za kolejkami górskimi.
Przez cały dzień słońce raz mocno przygrzewało, raz chowało się za szarymi chmurami, ale dopiero kiedy opuszczaliśmy teren parku zaczęło padać.
Po powrocie do domu wpadłam w panikę zauważając na czole Krzyśka guza wielkości sporej śliwki. Nie było widać śladu ukąszenia, nie było też siniaka - nic nie sugerowało, że dziecko nabiło sobie guza, a wypukłość była ogromna. Natychmiast zalała mnie fala wizji najgorszych z możliwych (i niemożliwych) przyczyn, z nowotworem włącznie. Na szczęście do następnego rana guz zmniejszył się na tyle, że można było dojrzeć kropkę w miejscu ukąszenia, a że guz powoli ale stale się zmniejszał, nie poszliśmy w końcu do lekarza.
Do tej pory zastanawiam się co też mógł to być za owad, na jad którego wystąpiła aż tak mocna reakcja, bo na ukąszenia komarów, pszczół czy os, organizm Krzyśka aż tak nie reaguje. Na szczęście na strachu się skończyło.
2 komentarze:
świetne foty,przeżycia niesamowite,dzieciaki na długo to zapamietają,
Chętnie wybrałabym się do takiego parku :)
Prześlij komentarz