niedziela, 3 maja 2015

"Naturalny" plac zabaw

Podczas gdy ja napawałam się pięknem Natury, moje dzieci oszalały upojone wolnością.



Nie odpuściły żadnej skale, soczysta zieleń trawników przyciągała je jak magnes, wysypane żwirem alejki niosły krótsze i dłuższe nóżki raz z górki raz pod górkę.






W końcu przenieśliśmy się do zalesionej części parku - takiego lasu dla mieszczuchów, z regularnie przycinaną trawą między wiekowymi daglezjami zielonymi. Daglezja zielona jest dość popularnym drzewem na zachodnim wybrzeżu USA.

Myślałam, że uda nam się trochę pospacerować, ale po kilkunastu metrach natknęliśmy się na huśtawki i utknęliśmy przy nich na jakieś 45 minut.


Emilia pierwszy raz huśtała się na takiej dorosłej huśtawce dla dużych dzieciaków. Na początku bałam się czy nie spadnie, ale moje obawy okazały się płonne - dziecko nie bało się, nie miało problemów z utrzymaniem się na siedzeniu i tylko żądało

- Huś mnie mocniej!

No to mama huśtała, po jakimś czasie tęsknie spoglądając w stronę toalety widocznej między drzewami. Była tak blisko a przecież nieosiągalna - Emilia pozostawała głucha na moje sugestie przerwy w huśtaniu, żeby mama mogła opróżnić pęcherz.

Kiedy już zeszła z huśtawki, okazało się, że przy toalecie znajduje się stanowisko do czyszczenia butów - żeby nie wnosić do lasu gatunków inwazyjnych - jest z tym w Oregonie spory problem.
Pompa ręczna i szczotka na sznurku tak się spodobały mojemu dziecku, że znowu utknęliśmy w jednym miejscu na dłużej.


Z planowanej dłuższej (jeśli chodzi o dystans) wycieczki niewiele więc wyszło - oddaliliśmy się od samochodu na najwyżej 300 metrów, ale dzieci i tak wybawiły się fantastycznie. I zmęczyły - Emilia zasnęła w drodze do domu. Nie ma to jak "naturalny" plac zabaw...

Brak komentarzy: