piątek, 21 lutego 2020

Mt. Baldy w słoneczny Dzień Prezydenta

Poniedziałek był dniem wolnym od zajęć szkolnych z okazji Dnia Prezydenta. Ponieważ pogoda wyjątkowo dopisała, było nie tylko słonecznie, ale i ciepło, wybraliśmy się na oddaloną o 25 minut jazdy samochodem górkę Mt. Baldy. Tam też jeszcze nie byliśmy.

widok z Mt. Baldy

Chyba z racji poniedziałku, a może i przedpołudniowej pory, nie spotkaliśmy zbyt wielu osób na szlaku. Wśród tych kilku trafił się jednak nauczyciel matematyki, z którym Krzyś miał zajęcia w szóstej klasie.


Niecodziennie spotyka się szlaki jak ten na Mt. Baldy. Samochód parkuje się bardzo wysoko, do szczytu spacerkiem wędruje się około dwudziestu minut, a potem szlak prowadzi w dół, do samego podnóża. Wraca się tą samą drogą. (Po drodze, pomiędzy drzewami, udało nam się dostrzec Mt. Pisgah, na którą wdrapaliśmy się niedawno.)

Z mapy wynikało, że szlak dochodzi do samej szosy, tej, którą przyjechaliśmy, więc zastanawiałam się, dlaczego nie można zostawić samochhodu na dole, wejść na szczyt i wrócić.


By rozwiązać tę zagadkę, doszliśmy do samego końca, do miejsca, w którym po przekroczeniu przecudnie nasłonecznionej łączki, szlak dochodzi do drogi. Ostatni odcinek przebyliśmy w akompaniamencie kląskających błotem butów - woda ściekająca zboczami zamieniła ścieżkę w bagnisty potoczek.


No i okazało się, że doszliśmy do drogi, mocno nachylonej w tym miejscu, i do tego na łuku ostrego zakrętu z poboczem szerokości może metra, bez najmniejszej możliwości pozostawienia samochodu bez narażania się na mandat a może nawet i odholowanie pojazdu.

Zawróciliśmy, a w drodze powrotnej, ja, która cały czas upominałam dzieci, żeby nie biegały bo się przewrócą, no więc to właśnie ja poślizgnęłam się i prawie pacnęłam pupą w bagienko. Prawie, bo wsparłam się ręką, która zagłębiła się w błoto mocno za nadgarstek, brudząc kurtkę i bluzę pod kurtką. Siedzenie zatrzymało się na poziomie błota, zaznaczając piękny owal w strategicznym miejscu. Po powrocie do domu zaraz nastawiłam pranie bo poza moją kurtką i bluzą wszyscy troje mieliśmy spodnie całe ochlapane błotem.

Dzieci biegały, moją uwagę zwóciły (chyba) głogi (nie wiem na pewno, może ktoś podpowie czy to głogi czy coś innego.)



Owoce pięknie wyglądały na jeszcze nagich gałązkach. Choć powoli zaczyna się zielenić w lesie - nie tylko trawa i mchy!

W drodze powrotnej "złapałam" też maleńkiego ptaszka, który wraz z kilkoma tuzinami towarzyszy przemieszczał wzdłuż ścieżki pod osłonął porastających zbocze jeżyn.


Ten szlak był nieco dłuższy od poprzednich i na samej końcówce Emilia opadła z sił. Usiadła na środku ścieżki, ale obeszło się bez konieczności donoszenia jej do samochodu, do którego było już bardzo niedaleko - zdjęcie zrobiłam z parkingu.


Na koniec jeszcze mapka i statystyka:

Mount Baldy Trail

2 komentarze:

Jula pisze...

Podziwiam za tę spacery. Będzie u dzieci też procentowac w przyszłości. Fantastyczna przygoda i fantastyczne wspomnienia , nie mówiąc już o dotlenieniu organizmu i o zdrowiu, zdobywaniu kondycji również i przez dzieci. ☺ No i nauka przyrody . Lepiej zobaczyć doc na oczy i potem sprawdzać. 😉

splocik pisze...

Wspaniała wędrówka i piękne widoki. :)
Te owoce, wyglądają mi na głóg jednoszyjkowy.
Gdy chodziłam do szkoły podstawowej, to takie krzewy rosły wzdłuż mojej drogi.
Owoc wygląda jak mini jabłuszko i ma dużą pestkę.
Pozdrawiam ciepło.