poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Colgate University


W miniony piątek zwiedziliśmy z Krzyśkiem kampus uniwersytetu, na który od września będzie najprawdopodobniej uczęszczało moje dziecię. Jeszcze tylko trzeba dopełnić formalności, to znaczy wpłacić depozyt. Wyjazd zafundował nam uniwersytet. Colgate University to dość dobra uczelnia tylko usytuowana tak strasznie daleko! 4575 km w linii prostej!


Z domu wyruszyliśmy w czwartek o 1.30 w nocy – dwie godziny jazdy samochodem na lotnisko, potem lot do Atlanty w stanie Georgia, tam przesiadka i lot do Syracuse, a na koniec jeszcze godzina jazdy busem. 
Do motelu dotarliśmy po ósmej wieczorem czasu lokalnego, trzy strefy czasowe na wschód, czyli u nas (w domu) było po piątej po południu. Zanocowaliśmy w motelu nieopodal uniwersytetu i dopiero w piątek rano rozpoczęliśmy zwiedzanie. 

Po kampusie oprowadzała nas studentka ostatniego roku. Obejrzeliśmy sobie kilka sal wykładowych, laboratoria, akademiki, sale do indywidualnej nauki, centrum pocztowe, stołówkę. Erin opowiadała o życiu na kampusie, o wykładowcach, o różnych aspektach związanych ze studiowaniem, a także nieco o historii, zwyczajach, i tradycjach uczelni. Obiad zjedliśmy na szkolnej stołówce, a przed wyjazdem dostaliśmy jeszcze lody. Ponieważ zostało nam jeszcze trochę czasu do odjazdu busa na lotnisko, pani z administracji podrzuciła nas do księgarni w pobliskiej miejscowości, gdzie miałam okazję kupić upominek dla Emilii.











W drodze na lotnisko dostałam wiadomość od linii lotniczych, że nasz wylot z Syracuse się opóźni. Ponieważ nie złapalibyśmy kolejnego połączenia, trzeba było poszukać innego rozwiązania. Zanocowaliśmy w Syracuse, wstaliśmy o 3 nad ranem, żeby złapać samolot o 6 rano – lot do Atlanty a tam przesiadka do Portland a z Portland już samochodem do domu. Wróciliśmy w sobotnie popołudnie, tak po trzeciej. Wykończeni, ale pełni wrażeń. Krzysiek zachwycony, ja bardzo zadowolona — Colgate University zrobiło na mnie dobre wrażenie. Podoba mi się, że położony jest z dala od zgiełku miast, na odludziu, że jest to niewielka uczelnia (3200 studentów), myślę, że Krzysiek dobrze będzie się tam czuł.

niedziela, 7 kwietnia 2024

Wielkanocne plany, które uległy zmianie


Wielkanoc obdarowała nas przepiękną pogodą. W planach była wycieczka nad rzekę z wodospadem, ale Emilia nie czuła się dobrze, więc zostaliśmy w domu. Emilia spała, Krzysiek pracował nad projektem szkolnym, ja zrobiłam kilka zdjęć przy domu. 


Od środy znowu mamy chłodniej i deszczowo, z czego akurat się cieszę. Wprawdzie na wycieczkę pogoda nie za bardzo, ale za to tulipany uwielbiają właśnie takie wiosenne chłody i dzięki nim kwitną dłużej ku mojej ogromnej radości, ponieważ tulipany po prostu uwielbiam.






Wiosna u nas w pełni. Poza tulipanami pięknie kwitną pierwiosnki, szafirki, czereśnie, śliwy, borówki, dzwonki, i pierwsze rododendrony. Kilka cieplejszych i słonecznych dni i bzy też zakwitną, na razie schowane w pąkach.



Bardzo cieszą obsypane kwieciem borówki. W zeszłym roku niewiele było owoców. Nie wiem, czy to nie moje działania im nie zaszkodziły. Przeczytałam gdzieś, że ziarna kawy po zaparzeniu dobre są dla kwaśnolubnych roślin, więc wysypywałam je prosto pod krzaki. A dopiero później znalazłam informację, że nie należy tak robić, ponieważ kiedy ziarna te ulegają rozkładowi, pobierają z gleby bardzo dużo azotu, więc lepiej wyrzucić je na kompost. Przestałam podsypywać krzaki kawą, zamiast tego zastosowałam specjalny nawóz i czekam na rezultaty. Kwiatów moc i mam nadzieję, że pszczoły zapylą wszystkie.





Rabatka pod oknem kuchennym zaróżowiła się. Jeszcze rok temu rosła tam trawa. Niezbyt piękny trawnik zamieniłam na wiosenne kwiaty, takie, których latem nie trzeba podlewać, cebulowe. W większości różowe tulipany, trochę białych i różowych dzwonków i tylko niebieskie hiacynty w innym kolorze, ale one kwitną dużo wcześniej. W pierwszym swoim roku rabatka prezentuje się tak:



W lutym, było tak: 


Rok temu było tak:

niedziela, 24 marca 2024

51 na różowo

Na początku marca stuknęło mi 51 lat. 
Trzymajcie za mnie kciuki, bo ten rok będzie dla mnie krytyczny – nie wiem, czy dosłownie, czy tylko mentalnie, ale moja mama zmarła na sześć tygodni przed pięćdziesiątymi drugimi urodzinami. Od lat nie mogę się od tej cyferki opędzić. Mam zmarła na raka piersi. Co roku robię mammografię i w styczniu, kolejny raz odetchnęłam z ulgą po otrzymaniu wyniku badania. 

Wiele osób smuci się zaliczając kolejne lata, że coraz starsi, że zmarszczki itp. Ja cieszę się z każdych kolejnych urodzin, z każdego przeżytego roku – nie każdemu dane jest obchodzić pięćdziesiąte pierwsze urodziny! Nie każdemu dane jest żyć na tyle długo, by twarz ozdobiły im zmarszczki! 

Cieszą mnie każde kolejne urodzin, radują życzenia przekazane osobiście, telefonicznie, pocztą tradycyjną i elektroniczną- a także otrzymane prezenty! 


Dzieci spędziły sporo czasu zgodnie współpracując (co im się ostatnio nieczęsto zdarza) i wykonały własnoręcznie papierowe róże i kartkę. 


Kartka ma formę książeczki wypełnionej rymowanymi sentencjami w stylu jak na pierwszej stronie. Wzruszam się za każdym razem jak je czytam. 

Pierwsze życzenia dostałam trzy dni przed urodzinami – tym razem udało się Splocikowi przechytrzyć pocztę i przesyłka z życzeniami i prezentami dotarła na początku marca. W kopercie – same cudeńka!


Kartka urodzinowa i zakładki dla całej naszej trójki oraz kartka świąteczna. Ilekroć biorę w ręce hafty Splocika nadziwić się nie mogę jak pięknie są wykonane! 

Tradycyjnie dostałam na urodziny włóczkę, która na zdjęcie jeszcze się nie załapała, ale z pewnością pokażę ją tutaj w formie sweterka, bo już mam na niego plan. Na razie chcę skończyć zieleninkę, którą mozolnie dłubię już od dwóch miesięcy. Tutaj w misce na włóczkę, którą to miskę też dostałam w prezencie urodzinowym:


Dostałam też i kwiaty, które zawsze cieszą mnie ogromnie. W tym roku, zamiast ciętych do wazonu, w doniczkach, do posadzenia w ogródku. 



Jaśmin, w dniu urodzin obsypany był pąkami, które kilka dni później otworzyły się uwalniając cudowny zapach, który wypełnił cały dom. 

Jakby jaśminu było mało, dostałam do niego doniczkę z hiacyntami, bo koleżanka po prostu nie mogła ich nie kupić (tak mi powiedziała). Kiedy się rozwinęły i zaczęły zapachem współzawodniczyć z jaśminem, okazało się, że hiacyntów w takim kolorze jeszcze nie mam w ogródku – przesadzę je jak już przekwitną. 



Do różowego kompletu doszła jeszcze cyklamenowa hortensja. Za domem mam niebieską, tę posadzę przed domem.


Długo zastanawiałam się gdzie posadzić jaśmin i hortensję, ale już decyzję podjęłam. Ciekawa jestem czy hortensja też zmieni kolor jak ta za domem, która w sklepie miała kolor różowy a po kilku latach zmieniła się na niebieski.

A na koniec, już nie urodzinowo, ale bardzo chcę wam pokazać zdjęcie zrobione kilka dni temu podczas wieczornego spaceru:



poniedziałek, 18 marca 2024

Marcowa wycieczka do wodospadu Trestle Creek Falls

Od kilku tygodni chodziła za mną wycieczka do wodospadu Trestle Creek Falls. Ciągle coś stało na przeszkodzie – przeważnie niesprzyjająca pogoda, bo kto chciałby brodzić po kolana w błocie? Jak już nie padało i nieco przeschło, dzieci się pochorowały. W końcu udało się! Słonko uśmiechnęło się do nas promiennie i zawitało na kilka dni z wczesnoletnią wizytą. Od piątku temperatura dochodzi w ciągu dnia do 20 C więc w sobotę pojechaliśmy. Wprawdzie był dom do ogarnięcia i prace ogrodowe, ale wiadomo, robota nie zając, nie ucieknie. 
Nie chciałam czekać ani jednego dnia dłużej, bo przecież nigdy nie wiadomo czy coś nie wypadnie. Poza tym pomyślałam, że więcej ludzi będzie ogarniać dom i obejście w sobotę, więc na szlaku będzie mniej tłoczno. 

Trestle Creek Falls

Wodospad ten już raz odwiedziliśmy, cztery lata temu. Zależało mi, żeby pojechać jak jeszcze w potokach górskich jest więcej wody, czyli teraz. 
Dojazd samochodem zajmuje godzinę. Na miejscu okazało się, że w zacienionych miejscach leży jeszcze śnieg. Niedużo, ale jednak. Do tego od wody wiało chłodem po moich gołych łydkach. Kurtek nie zabraliśmy, więc narzuciliśmy sobie ostrzejsze tempo i po pięciu minutach już nie trzęśliśmy się z zimna. Po kolejnych piętnastu pościągaliśmy bluzy i wędrowaliśmy z krótkim rękawem. 


Z początku Emilia trochę narzekała na palec u stopy – dokucza jej wrastający paznokieć a wizytę u lekarza mamy dopiero w czwartek. Domowe sposoby okazały się nieskuteczne. Pytałam przed wyjazdem czy da radę – stwierdziła, że tak. Na miejscu okazało się, że chyba trzeba będzie helikopter wzywać na pomoc, ale kiedy dziecko znalazło sobie coś ciekawego to cudownie ból minął jak ręką odjął i śmigała jak kozica. Takie cudowne i nagłe ozdrowienie dało obfotografowywanie flory telefonem komórkowym. Przez chwilę groziło nam, że trzeba będzie w lesie zanocować, bo przecież każdy listeczek musiał zostać uwieczniony, ale na szczęście po chwili Emilia doszła do wniosku, że jednak nie musi robić pięciu zdjęć każdej roślince na szlaku i zaczęliśmy się przemieszczać w kierunku wodospadu. 


Ochom i achom nie było końca. Jakie piękne niebo! I ma taki soczysty kolor jak latem! A nie taki blady zimowy! I ani jednej chmurki na niebie! I tak ciepło! I tak zielono! A jak pięknie pachnie dopiero co ścięte drzewo! Drzewo nie było ścięte, ale przecięte – zwaliło się tarasując szlak, więc służby leśne wycięły kawałek pnia szerokości ścieżki. Musiały to uczynić dopiero co, bo rzeczywiście pachniało bardzo intensywnie. 


I tak doszliśmy sobie do wodospadu. Wody sporo, spada z hukiem, rozpryskuje się mgiełką, a do tego ze ścian kanionu kapie woda na głowę – nie ma gdzie się schować! Nawet pod nawisami skalnymi kapie! Śmigus-dyngus zafundowany przez Naturę!


Największą atrakcję stanowi przejście za ścianą wody – właśnie tak prowadzi szlak, a ponieważ ściany kanionu są bardzo strome, nie ma innej drogi. 


Sprawiłam sobie kije do chodzenia. Dostałam na urodziny kartę podarunkową, zamówiłam, i przyszły dzień wcześniej. Bardzo dobrze mi się z nimi wędrowało i nawet załapały się na fotkę, ponieważ chciałam koleżance pokazać jaki wspaniały prezent od niej dostałam. 


Pomimo częstych przystanków, wędrówka nie trwała długo, niecałe trzy godziny. Nie zmęczyliśmy się za bardzo, a przystawaliśmy ze względu na atrakcje – każdy strumyk, każdy mostek, huba, kwiatki, mech. Cieszy mnie, że uzależniona od elektroniki Emilia, odstawiona od ekranu, tak żywiołowo reaguje na kontakt z przyrodą. W planach są kolejne wycieczki, oby pogoda dopisała! Marcowe lato ma się skończyć za kilka dni i w następny weekend ma już padać. To też dobrze, bo podleje w ogródku przesadzone wczoraj roślinki.



poniedziałek, 11 marca 2024

Dzieciowato

Licealny sezon szachowy za nami. Reprezentacja liceum, a w jej szeregach Krzysiek, zajęła pierwsze miejsce w swojej lidze i zakwalifikowała się do zawodów na poziomie stanowym – impreza odbyła się 1-2 marca, tym razem na północy Oregonu, więc wyjazd był dwudniowy, z nocowaniem w hotelu. 

Ostatecznie liceum Krzyśka uplasowało się na czwartym miejscu, i choć to poza podium to jest to dość dobry wynik – czwarte miejsce w stanie Oregon. 

Dodatkowej satysfakcji mojemu synowi dostarczył fakt, że pobili reprezentację drugiego lokalnego liceum, z którym współzawodniczą od lat. 

Licealne rozgrywki szachowe za nami ale w kwietniu syn wybiera się jeszcze na turniej Organizowany przez Oregońską Szkolną Federację Szachową. (Wyjazd organizowany przez szkołę.)


Impreza goni imprezę i zaraz po powrocie z szachów odbyło się oficjalne zakończenie sezonu pływackiego, z wręczaniem nagród, dyplomów, pożegnaniami, i nominacjami na kapitanów drużyn. Krzysiek dostał nagrodę dla najbardziej wartościowego zawodnika a głosowali pływacy, więc to wyróżnienie otrzymał od koleżanek i kolegów. Był bardzo zaskoczony! (Tabliczka z tych szklanych, z wygrawerowanym napisem - bardzo ciężko było zrobić zdjęcie bez swojego odbicia.)


Krzysiek wrócił do domu z plikiem dyplomów i nagród – dla mnie też był to bardzo miły wieczór bo który rodzic nie byłby dumny na moim miejscu!

Emilia unika jak może zawodów i występów publicznych, ale i na nią przyszła kolej by pochwalić się swoimi umiejętnościami. Instytucja, w ramach której aktualnie pobiera lekcje gry na fortepianie, organizuje kilka razy w roku popis i właśnie wczoraj miał miejsce wiosenny recital  czyli taki mini koncert młodych pianistów – w auli Wydziału Muzyki i Tańca naszego lokalnego uniwerku. Co ciekawe, fortepian w tej auli to jeden z ulubionych instrumentów mojej córki. Emilia miała okazję pograć na nim przed konkursem sonationowym w październiku ubiegłego roku, kiedy to ówczesna nauczycielka zabrała ją na obchód budynku i Emilia poćwiczyła na kilku różnych instrumwentach. 

Nie wiedziałam czy w ogóle dotrzemy na ten popis bo Emilia przeziębiła się potwornie i tylko dzięki medykamentom była w stanie zwlec się z łóżka. 
Na szczęście grała utwory na tyle krótkie, że zmieściły się pomiędzy wysmarkiwaniem nosa.
 
 

Tak w ogóle to od ponad tygodnia chorujemy sobie, nawet już nie na zmianę, ale niemal razem. Krzysiek przyjechał z turnieju szachowego z infekcją ucha, Emilia najpierw narzekała na ból brzucha i nudności a dzień przed występem dostała gorączki, a teraz ma klasyczne przeziębienie. A mnie właśnie zaczyna zbierać – pobolewa ucho, drapie w gardle, kicham. A tak bardzo chciałoby się nam pojechać na jakąś wycieczkę w góry!

niedziela, 3 marca 2024

Nie z każdego drzewa można zrobić flet


Wprawdzie nie z każdego drzewa można zrobić flet, ale za to z każdej włóczki można zrobić sweter. Że grubymi nićmi szyte stwierdzenie? Każdemu czasem zdarzy się zrobić z igły widły... 

W marcowej odsłonie zabawy Rękodzieło i przysłowia albo...2 Splocik zaproponowała przysłowie i powiedzenie:
  • Przysłowie: Nie z każdego drzewa można zrobić flet.
  • Cytat: Kobiety przypominają krawcowe: "szyją grubymi nićmi", "haftują", a czasem "robią z igły - widły". - Magdalena Samozwaniec


Mam nadzieję, że mój granatowy kardigan da się podciągnąć pod jedno lub drugie, a może nawet i pod oba. 


Kardigan zrobiony na grubych drutach (5 mm) – nie mam szóstek z odpowiednio długą żyłką więc robiłam luźniej niż normalnie. 


Połączyłam dwie włóczki. Dość gruby moher Troitsk Yarn Лада, kupiony ponad 15 lat temu oraz Bernat Dainty Fleurette, włóczkę jeszcze bardziej leciwą, kupioną mniej więcej w tym samym czasie co moher, ale na jakiejś garażowej wyprzedaży. Kilka lat temu zrobiłam z niej jeden sweter. Włóczki zostało, ale za mało na kolejny sweter. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, czy w połączeniu z tym moherem wystarczy. W razie jakby zabrakło, miałam plan B, ale nie musiałam się do niego uciekać. Nie tylko wystarczyło, ale jeszcze trochę zostało.

Przyznam, że do swetra podeszłam całkowicie nieprofesjonalnie. Zamiast zrobić próbkę i przeliczyć oczka, zrobiłam na szydełku łańcuszek, dopasowałam jego długość przy szyi – tak mniej więcej, jak wydawało mi się, że powinno być, rozdzieliłam liczbę oczek na tył, rękawy i zaczątki przodu i poleciałam z robotą. Trochę mi się zapomniało jak narzucamy oczka przy raglanie i narzucałam je po obu stronach markera, ale bez oczka między nimi. Wyszło, jakby w tych miejscach był poprzeczny szew. Najpierw zrzedła mi mina, ale prucie raczej nie wchodziło w grę. Ponieważ dzianina nie pruła się a oczka narzucałam w ten sam sposób i ten niby szew (jak fastryga) utworzył się na całej długości raglanu, więc już go tak zostawiłam. Niech będzie, że tak miało być, taki fantazyjny dodatek do tych wszystkich oczek prawych. Pokazałabym na zdjęciu, ale jeszcze nie opanowałam robienia dobrych jakościowo zbliżeń granatowej dzianiny.


Jak już wspomniałam, kardigan robiłam od góry, bezszwowo, nawet plisa jest w jednym, długim kawałku. Udało się wymodelować ładnie zaokrąglone przody. Guzików nie ma bo i nie było ich w planie. Zamiast tego muszę się obejrzeć za większą broszką (ta na zdjęciu poniżej wydaje mi się za delikatna), ale i taki otwarty, dość dobrze się spisuje. 


Kardigan powstał w rekordowym tempie dwóch tygodni, ale po pierwszym wyjściu przedłużyłam rękawy – lubię jak są nieco dłuższe i można w nich schować zmarznięte dłonie. A sweter jest z tych grubszych, cieplejszych. Trochę podgryza, ale tylko odrobinkę. W zasadzie to nadal nie mogę uwierzyć, że ta partyzantka dała taki wspaniały efekt. Kardigan jest...jak szyty na miarę! Bardzo jestem z niego zadowolona i mimo podgryzania, przepadam za nim.

Włóczka czekała na to przeobrażenie długie lata. Wprawdzie nie w postaci rozpoczętego, a nie ukończonego udziergu, ale zdecydowanie w postaci zaplanowanego, ale nie rozpoczętego projektu, czyli tak inna wersja UFO. Dlatego wydaje mi się, że kardigan nadaje się do zgłoszenia także do marcowej edycji zabawy u Renaty Coś prostego: