wtorek, 26 sierpnia 2025

Blue Pool

Plan był taki: znajomi jadą nad jezioro w czwartek rano, zajmują miejsce biwakowe, my dojeżdżamy w piątek. Znajomi wyjechali w czwartek przed południem, a po południu, przy drodze, którą się jedzie nad jezioro, wybuchł pożar i drogę zamknięto. Objazd dodałby jakieś trzy godziny do oryginalnych 90 minut.

Zrobiło nam się bardzo przykro, ale zgodnie stwierdziliśmy, że nie odpowiada nam spędzenie pół dnia w samochodzie. Nie chcieliśmy jednak czasu tego zmarnować, zwłaszcza, że na piątek miałam już wypisany urlop. Zajrzałam na kilka stron z rezerwacjami pól namiotowych ale na ostatnią chwilę nie było niczego wolnego. W końcu wymyśliłam wycieczkę do miejsca, w którym już byliśmy, ale zawsze chcieliśmy tam wrócić - Blue Pool.

Do tego przepięknego jeziorka można dojść od dwóch stron, i obie trasy zaliczyliśmy w przeszłości. Szlak nie jest ani długi ani trudny a największe wyzwanie stanowi znalezienie miejsca parkingowego. Szanse na znalezienie takowego maleją z każdą mijającą godziną poranka a kiedy weźmiemy pod uwagę, że jedzie się tam półtorej godziny a w domu mam dwoje nastolatków, nasze szanse oscylują w okolicy zera. Pomyślałam jednak, że w piątek, dzień powszedni, mimo, że to wakacje, może być łatwiej. 

Wyjechaliśmy dość późno jak na taki wyjazd bo około dziesiątej rano ale i ja i Krzysiek byliśmy zmęczeni, zwłaszcza Krzysiek, który latem pracował od poniedziałku do czwartku po 10-12 godzin. Załapaliśmy się na jedno z ostatnich miejsc. 

Szlak cały czas biegnie w pobliżu rzeki McKenzie River (to z tej rzeki mamy wodę pitną). Na początku idzie się w cieniu pięknym starym lasem, po jakimś czasie las staje się nieco rzadszy a miękkie igliwie zastępuje wulkaniczna skała o bardzo ostrych brzegach.




Po godzinie doszliśmy do jeziorka. Nie wystarczyło nam podziwianie z góry, zeszliśmy ok. 17 metrów w dół aby dotknąć tafli wody o temperaturze 3.3 st C. 




Woda w tym jeziorku jest taka zimna prze cały rok. Zanurzenie się w niej to wyzwanie nie lada. Ja nawet nie ściągnęłam butów ale moje dzieci przyszły przygotowane - ze strojami kąpielowymi i ręcznikami. Emilia wskoczyła do wody 14 razy, Krzysiek kilka razy mniej. Zaczęli ze skały nieco powyżej tafli wody ale po każdym kolejnym skoku wspinali się wyżej i wyżej. Emilia zapowiedziała, że za rok skoczy z samej góry, czyli z wysokości 17 metrów. Wiemy dokładnie ile, bo akurat chłopcy mierzyli, ktoś z dołu zapytał ile, odkrzyknęli i wszyscy usłyszeli. Potem chłopcy zbierali się dość długo na odwagę aż po kolei skoczyli, nagrodzeni oklaskami i wiwatami za odwagę - nie dość, że z tak wysoka to jeszcze w taką zimnicę!




Ja sobie siedziałam w cieniu z telefonem w ręce, uwieczniając każde zanurzenie się Emilii na jej wyraźne żądanie. A siedziałam tak dość długo bo zabawiliśmy tam ponad dwie godziny. Kolejni śmiałkowie wskakiwali do lodowatej wody, wokół latały motylki, i nawet przyuważyłam ptaszka, który polował na latające nad wodą insekty. Chyba dlatego, że siedziałam tak bez ruchu (bojąc się, że wpadnę do tej zimnej wody), ptaszek nie czuł się zagrożony moją obecnością i połakomił się na muchy tuż przy moich butach. A że telefon miałam w gotowości bo przecież musiałam się wywiązać z zadania nałożonego na moje barki przez córkę, tak się szczęśliwie złożyło, że złapałam w kadr ptaszynę. 



Droga powrotna do samochodu minęła nam szybciej, ale tak to już chyba zawsze jest z powrotami. Zatrzymaliśmy się na pizzę w przydrożnej restauracji. Byliśmy już tam kiedyś, jak Krzyś miał jakieś półtora roku.

Po powrocie do domu okazało się, że pożar przy drodze opanowano na tyle, że drogę otwarto. Wprawdzie tylko jeden pas i ruch odbywał się wahadłowo, ale już nie trzeba było pakować się w wielogodzinny objazd. Postanowiliśmy, że jedziemy. Nie natychmiast, jak chciała Emilia, ale następnego dnia rano. I tak też uczyniliśmy, ale o tym będzie następnym razem.

czwartek, 21 sierpnia 2025

W bambusowym zagajniku

Pierwszy weekend sierpnia spędziłyśmy z Emilią na zawodach pływackich Big Kahuna w Coos Bay - nad oceanem. 

To dwie godziny jazdy samochodem z domu, ale podróż tam zajęła nam ponad cztery godziny bo miałyśmy pecha utknąć w dwóch korkach spowodowanych wypadkami samochodowymi. W pewnym momencie Emilia już nie była w stanie utrzymać nadmiaru energii, wyszła z samochodu i zaczęła sama z sobą grać w badmintona - tak się złożyło, że paletki były w samochodzie. 

Najpierw sobie odbijała lotkę do góry, potem zaczęła celować w otwarte okno. Zdążyła się zmęczyć na długo zanim samochody mogły uruchomić silniki i przesunąć się nieco do przodu. Na szczęście tego dnia Emilia nie pływała ale i tak było jej przykro, że nie mogła dopingować koleżanek.


zawody Big Kahuna. sierpień 2025


Jak w poprzednich latach, spałyśmy w namiocie w parku Mingus przy basenie. To bardzo miło ze strony władz miasta, że troszczą się o portfele rodziców i pozwalają za darmo biwakować w parku przy basenie, korzystać nieodpłatnie z basenowych pryszniców i toalet. 

Basen położony jest na obrzeżach parku, tuż przy Japońskich ogrodach Choshi, więc wieczorem pierwszego dnia poszłyśmy sobie na spacer choć już robiło się ciemno. 


Mingus Park w Coos Bay


Zapuściłyśmy się w bambusowy zagajnik, w którym wpadłyśmy w błoto tak głębokie, że Emilia zapadła się po kolana. Musiała bardzo się wysilić, żeby wyciągnąć nogę z tej pułapki. Błotko mlasnęło i wypuściło nogę Emilii ale bez buta. Misja uratowania obuwia spadła na moje barki. Zdążyłam go złapać zanim zamknęło się nad nim zdradzieckie błocko - dobrze, że było tak gęste, więc powrót do postaci sprzed naszego najścia zajął nieco czasu. Zanurzyłam rękę głęboko, sporo ponad łokieć, złapałam mocno ale musiałam się bardzo wytężyć, żeby wyrwać buta z błotnego uchwytu. 


zdradziecki bambusowy zagajnik


Oczyściłam nas z grubsza w parkowej sadzawce a potem prałam buty, skarpetki, i spodnie w basenowej umywalce. Cudem, wszystko się doprało! Pewnie nadmiar wrażeń dodał mi sił do szorowania.

W sobotę po zawodach, jak w poprzednich latach, pojechaliśmy większą grupą nad ocean, do Zatoki Zachodzącego Słońca. W tym roku pogoda dopisała, słonko dopieściło nas swoim ciepełkiem, co na oregońskiej plaży nie zdarza się zbyt często. Wszyscy dobrze się bawili, i młodzi sportowcy, i rodzice. 

W odstępach pomiędzy konkurencjami, w których płynęła Emilia, spacerowałam sobie po parku. Kaczki okazały się nad wyraz przyjazne i bardzo zainteresowane nie tylko moją osobą. (Nie)stety, ode mnie nie dostały żadnego jedzenia.


kaczki w Mingus Park w Coos Bay


W niedzielę, ostatniego dnia zawodów, przed powrotem do domu wstąpiłyśmy do chińskiej restauracji. Byłyśmy w Coos Bay już tyle razy, że mamy tam ulubioną chińską restaurację.

W tym roku pojechałyśmy na zawody Big Kahuna same, bez Krzyśka. Syn dorosły, ma już swoje sprawy i wyjazdy ze swoimi znajomymi. W poprzednich zwodach, w czerwcu, ale na miejscu, w naszym mieście, też już Krzysiek nie pływał, też już miał inne plany.


zawody Mike Morris Meet, czerwiec 2025


Na czerwcowych zawodach poszło Emilii rewelacyjnie. Pobiła życiowe rekordy we wszystkich konkurencjach, w których startowała i do tego uplasowała się dosyć wysoko w końcowej klasyfikacji. Na Big Kahuna poszło jej nieco gorzej ale i tak poprawiła swoje wyniki w trzech z czterech konkurencji, w których startowała. 

Emilia na szczęście podchodzi do wyników na zwodach bardzo zdroworozsądkowo co mnie cieszy. Nawet jak jej nie pójdzie za dobrze, nie rozpaczy, nie zalewa się łzami, jedynie wzruszy ramionami i po sprawie. Pływa głównie dla przyjemności i życia towarzyskiego. Cieszą ją rekordy, ale wyniki nie stanowią kwestii życia lub śmierci - w przeciwieństwie do wielu koleżanek z klubu.  

niedziela, 10 sierpnia 2025

Jezioro Kraterowe

W drodze powrotnej z Lassen do domu dodaliśmy sobie nieco drogi aby rzucić okiem na Jezioro Kraterowe (Crater Lake) - gdzie byliśmy dwa lata temu.


Crater Lake


Pomysł by tam zawitać przyszedł, kiedy w sklepie z pamiątkami wypatrzyliśmy magnes na lodówkę z mapą parku. Taki sam stylistycznie kupiliśmy rok temu w Parku Narodowym Olympic, teraz nabyliśmy magnes na lodówkę z mapą Parku Narodowego Lassen Volcanic, i tak nam się żal zrobiło, że nie pomyśleliśmy dwa lata temu by kupić magnes z Parku Narodowego Crater Lake. Postanowiliśmy niedopatrzenie to nadrobić.


Crater Lake


W pierwszym sklepie z pamiątkami spotkaliśmy kolegę Krzyśka ale magnesu takiego, jakiego szukaliśmy nie było. Przeszliśmy się spacerniakiem z widokiem na jezioro i natknęliśmy się na drugi, maleńki sklepik z pamiątkami, w którym magnes był, choć nie dokładnie taki, jakiego szukaliśmy, ale wystarczająco podobny stylistycznie. Teraz mamy magnes na lodówkę z mapą każdego parku narodowego, w którym byliśmy.



Na razie są tylko trzy, ale z czasem mamy nadzieję na poszerzenie kolekcji.

Jeszcze tylko rzuciliśmy okien na Watchman, górkę, na którą wspięliśmy się dwa lata temu, urządziliśmy sobie sesję zdjęciową no tle jeziora, i ruszyliśmy już na prawdę do domu. 



Po trzech godzinach jazdy przytulaliśmy Kicię, która no czas naszej nieobecności pozostała pod opieką sąsiada.

czwartek, 7 sierpnia 2025

Lassen: The Warner Valley

Nieubłaganie nadszedł ostatni dzień naszych wakacji w parku Lassen i ostatnia piesza wycieczka - do doliny Warner Valley.


Warner Valley - Devils Kitchen Trail


Dojazd z kwatery w miasteczku Chester zajął nam 45 minut a ostatnie kilka mil jechaliśmy nieutwardzoną drogą wzbijając tumany kurzu. Ponieważ miejsce jest dość odległe, interesujące mnie szlaki chciałam "zaliczyć" w jeden dzień co oznaczało sporo maszerowania - 12 kilometrów w upale to jednak wysiłek nie lada. Na szczęście tym razem nie było ostrych podejść pod górę - szlak wznosił się i opadał łagodnie i nie na całej swej długości. 

Dość długo wędrowaliśmy wśród grzęzawisk i podmokłych łąk, po specjalnych pomostach i kładkach. 


Warner Valley - Drakesbad Meadow


Łąki ukwiecone, łany traw falujące pod dotykiem wiatru, śpiew ptaków, szum drzew, i odgłos naszych kroków na deskach pod stopami. Oraz tysiące motyli! W kilku różnych kolorach. Usiłowałam uchwycić je na zdjęciach, ale wyniki moich poczynań okazały się niezbyt imponujące - nabrałam ogromnego respektu dla fotografów, którzy potrafią zrobić zdjęcie motyli w ruchu - ja jeszcze tej sztuki nie opanowałam!


Warner Valley - Drakesbad Meadow


Po dość długim marszu przez łąki (Drakesbad Meadow) weszliśmy w las - niestety i w tej części parku w większości spalony, ale z odradzającym się poszyciem. Kontrast między spalonymi drzewami i feerią kolorów wiosennych kwiatów niesamowity!


Devils Kitchen Trail


W końcu dotarliśmy do celu naszej wędrówki czyli Devils Kitchen (Diabelska Kuchnia):



To kolejny teren geotermalny, podobny do Bumpass Hell tylko o bardziej dzikim charakterze i na nieco mniejszą skalę. Ale za to mieliśmy miejsce całkowicie dla siebie - dopiero w drodze powrotnej spotkaliśmy innych piechurów.



Kiedy słońce na chwilę schowało się za chmurkami, otoczenie nabrało groźnego wyglądu. Zerwał się wiatr i chciał zrzucić mi z głowy kapelusz ale miałam go przezornie przywiązanego wstążką do kucyka.


Devils Kitchen Trail


W drodze powrotnej odbiliśmy nieco w bok do miejsca w którym kiedyś był sztuczny zbiornik. Pozostała po nim jedynie nazwa, Dream Lake. Uszkodzoną tamę odbudowano dwukrotnie aż w końcu ktoś poszedł po rozum do głowy i zauważył, że walka z naturą jest tutaj zbyt kosztowna. Tamę zlikwidowano, woda zaczęła płynąć i rozlewać się swobodnie, a w miejsce sztucznego zbiornika powróciła naturalna łąka, cała w kwiatach w ten lipcowy dzień. Jedynie tablica edukacyjna umieszczona w tym miejscu stanowi dowód po budowlanych zapędach człowieka. I nazwa miejsca.

Z nieistniejącego jeziora powędrowaliśmy do ostatniej atrakcji na tegorocznej wakacyjnej liście, kolejnego jeziora, zasilanego gorącymi źródłami i stąd jego nazwa, Boiling Springs Lake.


Boiling Spring Lake, Lassen Peak w tle


Kolory bajeczne, podobnie jak w Bumpass Hell. I podobnie ostrzeżenia aby nie schodzić z wytyczonego szlaku. Ten ośnieżony szczyt w tle to Lassen Peak, najwyższy szczyt w parku Lassen.

Emilia miała już dosyć i zaczekała aż ja i Krzysiek obejdziemy jezioro, które jest w sumie niewielkie a do tego wokół niezbyt wiele drzew, więc cały czas i tak widzieliśmy się nawzajem. Tutaj też w zasadzie nikogo nie było - minęliśmy się na szlaku z jedną parą turystów. Ta część parku leży z dala od popularnych miejsc w parku, niewiele osób tutaj się zapuszcza.


Boiling Springs Lake


Doczłapaliśmy do samochodu. Rano, poza naszym samochodem, na niewielkim parkingu stał tylko jeden pojazd. Teraz było ich kilka, ale i tak niewiele, może pięć. To wtedy zrobiłam ostatnie zdjęcie:



Spłukaliśmy kurz wodą z kranu oznaczonego jako woda nie nadająca się do picia. Do mycia nóg nadała się dość dobrze. Kurz usuwałam mokrymi skarpetkami nie martwiąc się zbytnio czy się dopiorą bo były w ciemnym kolorze.

Następnego dnia wracaliśmy do domu. Po powrocie zaznaczyłam na mapie miejsca, które odwiedziliśmy podczas naszego pobytu w Lassen, szlaki, które przemierzyliśmy.




Widać, że ledwie liznęliśmy nieco z ogromu, które oferuje to miejsce. Może kiedyś jeszcze tam wrócimy, kto wie?

I jeszcze, na fali wspomnień, skomponowałam album, foto książkę, organizując nieco te nasze wspomnienia.



Album jest dość sporej wielkości, 30 na 30 cm, i jestem niezmiernie zadowolona z jakości zdjęć, zwłaszcza tych, które zajmują całą stronę - są przepiękne!


poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Lassen: Mill Crekk Falls Trail

Ostatniego poranka na biwaku Summit Lake North na spokojnie zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się, i wyruszyliśmy na kolejną wycieczkę, ostatnią w tej części parku. 

Szlak do wodospadu Mill Creek Falls zaczyna się przy południowym wjeździe do parku, przy kompleksie Kohm Yah-mah-nee. Schroniska  zostało nazwane na cześć najwyższego szczytu w parku Lassen - w języku rdzennych mieszkańców Lassen Peak to właśnie Kohm Yah-mah-nee (Kom Jamani) czyli Śnieżna Góra.

Trochę nam zeszło na pakowaniu i zanim dojechaliśmy na miejsce i wyruszyliśmy na szlak zrobiło się gorąco. Na niebie nie było ani jednej chmurki a spalony las nie dawał cienia. 



Na początku nawet nie szliśmy przez las tylko przez pola na żółto kwitnących Mules Ears (Wyethia).



Dopiero po powiększeniu zdjęcia na ekranie komputera zauważyłam, że na zdjęciu powyżej są uwiecznione moje dzieci - ciekawe czy komuś uda się je wypatrzeć!

Potem był las, w ogromnej części spalony, ale z odrastającym poszyciem, wśród którego wypatrzyliśmy pasącego się jelonka.

Z racji upału szło się kiepsko. Zazwyczaj wracaliśmy z wycieczki z wodą w butelkach, ale nie tym razem - wypiliśmy wszystko do ostatniej kropelki. 

Kurz oblepił wysmarowane kremem z filtrem przeciwsłonecznym nogi tak, że nie dało się tej mazi zmyć.

W końcu doszliśmy do platformy widokowej, z której można podziwiać 23-metrową kaskadę.


Mill Creek Falls


Ukształtowanie terenu sprawia, że trudno na pierwszy rzut oka dostrzec, że w tym miejscu spotykają się dwa potoki. 

Mostek po lewej stronie, na którym stoi Emilia, przerzucony jest nad potokiem East Sulphur Creek. Potok ten płynie w dość głębokim kanionie i na zdjęciu widać jedynie szczelinę, ale wody nie. 

Drugi mostek, ciemniejszy, po prawej stronie, za kępą drzew, jest nad potokiem Bumpass Creek - potokiem wypływającym z Zajebistego Piekiełka, o którym wcześniej pisałam. Wody obu potoków łączą się na ok. 1/3 wysokości kaskady, i dalej płyną doliną jako potok Mill Creek. (Tutaj zdjęcie ze strony parku, na którym lepiej widać dwa osobne strumienie.)

Z mostku, tego na którym stoi Emilia, wygląda to tak:



Przysiadłam na kamieniu przy mostku nad Bumpass Creek, ściągnęłam buty i wymoczyłam stopy w potoku. Z dala od gorących źródeł, z dodatkiem wody ze zwykłych potoków, woda była przyjemnie chłodna. 

Usiłowałam zmyć kurz z łydek ale jedyne co osiągnęłam to to, że maź oblepiła mi ręce. Nabrałam żwirku w dłonie i tarłam, aż doczyściłam ręce. Nogi pozostały brudne, dopiero potem domyłam je ciepłą wodą, mydłem i myjką, choć przyznam, że zabrało to trochę czasu i kosztowało sporo wysiłku. Jakoś nie pomyślałam, żeby spróbować płynu do mycia naczyń - wydaje mi się, że chyba byłoby łatwiej.

Po tym spacerze opuściliśmy na chwilę teren parku ponieważ dwie kolejne noce spędziliśmy w pobliskim miasteczku Chester, gdzie zafundowałam nam odrobinę luksusu czyli Mały Domek, z łazienką, aneksem kuchennym, sypialniami z pościelą i klimatyzacją. W Chester uzupełniliśmy też prowiant ponieważ zjedliśmy już wszystkie owoce i warzywa. A następnego dnia rano ruszyliśmy na ostatnią wycieczkę w Parku Narodowym Lassen Volcanic. Ale o tym będzie następnym razem.

piątek, 1 sierpnia 2025

Lassen: Terrace, Shadow, Cliff Lakes Trail

Kolejnego dnia wybraliśmy się na szlak prowadzący do trzech górskich jezior: Terrace Lake, Shadow Lake i Cliff Lake. Najkrótsza wersja - do jeziora Terrace Lake. Przewodnik sugerował przedłużenie spaceru do jeziora Shadow Lake a na koniec polecał żeby jeszcze przejść się do jeziora Cliff Lake. Ponieważ trasa nie była zbyt długa, postanowiliśmy zaliczyć wersję najdłuższą (6.5 km).

Najpierw jednak trzeba było znaleźć sam szlak. Parking - zatoczka na kilka pojazdów przy szosie, na sporej wysokości (2472 m.n.p.m.), zaspy śniegu na zaczynające się tuż przy asfalcie. Strzałka wskazuje mniej więcej w którą stronę należy iść, ale że szlak pod śniegiem, to go nie widać. Na śniegu mnóstwo śladów tych co przed nami szukali ścieżki, totalny chaos. 

Ten jeden raz podczas naszego pobytu w Lassen włączyłam internet na telefonie i skorzystałam z aplikacji żeby zlokalizować szlak. Nie było innego wyjścia.

Pierwszy kilometr maszerowaliśmy po kilkumetrowych zaspach - a w drodze powrotnej, ostatni kilometr, do tego pod górę. 



Pierwsze jeziorko, Terrace Lake:

Terrace Lake


Drugie, jezioro, Shadow Lake, jest tuż obok. Na zdjęciu pod spodem stoję w miejscu, z którego zrobiłam zdjęcie Terrace Lake powyżej, mając za plecami Shadow Lake.



Schodząc do tego drugiego jeziora trochę naszukaliśmy się szlaku, bo chociaż akurat na tym odcinku śniegu było niewiele, to z kolei grunt się osunął w kilku miejscach zasypując ścieżkę i znowu trzeba było korzystać z aplikacji w telefonie. Ale w końcu doszliśmy do tafli jeziora.

Shadow Lake

Szlak prowadzi wzdłuż jeziora z widokiem na najwyższy szczyt w parku, Lassen Peak. Woda w tym, jak i w każdym innym jeziorze na terenie parku, krystalicznie czysta.

Shadow Lake z widokiem na Lassen Peak

Kiedy doszliśmy do trzeciego jeziorka myślałam, że to już Cliff Lake, ale po sprawdzeniu mapy okazało się, że to jakieś jeziorko bez nazwy, za to z chmarami muszek, które oblepiły mi wysmarowane kremem z filtrem nogi.



Te dwie maleńkie postaci na śniegu to moje dzieci - widać nieco czerwonej koszulki Krzyśka.

Dopiero kiedy zostawiliśmy za sobą to jeziorko bez nazwy natknęliśmy się na innych piechurów. Ten szlak zdecydowanie należy do mniej popularnych, za to tak samo pięknych jak wszystkie pozostałe. Brak tłumów - wartość dodana jak dla mnie.

W końcu pojawiło się przed nami ostatnie jeziorko, Cliff Lake. 


Cliff Lake


Tutaj odpoczęliśmy nieco dłużej na zwalonym pniu, przekąsiliśmy co nieco, obejrzeliśmy żabi skrzek, nacieszyliśmy się ciszą i spokojem nie zmąconym żadnymi odgłosami poza śpiewem ptaków i naszą rozmową. 

Droga powrotna, jak to zwykle bywa, wydała nam się dużo krótsza, mimo, że końcówka prowadziła mocno pod górę i to po tym topniejącym śniegu.

Takie maszerowanie w lipcu po śniegu, w krótkich spodenkach i podkoszulku to dość ciekawe doświadczenie.


wtorek, 29 lipca 2025

Lassen: Bumpass Hell

Bumpass Hell, obszar geotermalny, nazwę którego google przetłumaczyło jako Zajebiste Piekiełko. Miejsce, do którego trasa z ogromnego parkingu na początku lipca była niedostępna, zasypana śniegiem, ale na szczęście jest jeszcze jedna trasa, nieco dłuższa, ale za to jakże malownicza!

Ponieważ byliśmy na wakacjach, wysypialiśmy się rano - prawie codziennie. Kiedy jednak wybieraliśmy się w miejsce, gdzie wiedziałam, że mogą być problemy z parkowaniem, wstawaliśmy nieco wcześniej, ale bez przesady - o 8.00 lub 8.30. W dniu wycieczki do Zajebistego Piekiełka wstaliśmy wcześnie i załapaliśmy się na jedno z ostatnich normalnych miejsc parkingowych. Ci, co przyjechali po nas musieli albo czekać aż się zwolni jakieś miejsce, lub znaleźć coś na poboczu albo dość daleko od miejsca, w którym zaczyna się szlak.

Najpierw doszliśmy do Cold Boiling Lake, jeziora z dna którego ulatniają się gazy i tafla jeziora bulgocze jakby się woda gotowała. 


Cold Boiling Lake


Gazy są zimne, więc to tylko tak wygląda. Zrobiłam zdjęcie ale, że z daleka, to jakość nie za dobra. Trudno było podejść bliżej chyba że ktoś lubi taplanie się w błocie. 



Szlak wiedzie wokół jeziora i zaczyna pięć się w górę. Ponieważ prowadzi do jednego z najpopularniejszych miejsc w parku, na szlaku było bardzo tłoczno. To cud, że udało mi się zrobić tak wiele zdjęć bez innych turystów.




W końcu wyszliśmy na tyle wysoko by zacząć spoglądać na okolicę z góry. Piękna panorama, łańcuchy gór na horyzoncie, mniejsze i większe jeziora bliżej i dalej. A pod stopami górskie kwiaty. Bajka!


Crumbaugh Lake



Za ostatnim zakrętem i po zdobyciu ostatniego wzniesienia ukazał nam się cel wędrówki, Bumpass Hell.


Bumpass Hell


Niesamowite kolory, wrzące kwasowe błoto, opary trudne do sfotografowania, ale mam nadzieję, że widać na filmach.



Ponieważ teren jest niepewny i zdażyło się, że zmiany pod powierzchnią powodowały, że turyści zapadali się w niecki wypełnione gorącym kwasowym płynem, teraz można chodzić tylko po specjalnym pomoście i wytyczonych ścieżkach. Obok ostrzeżeń umieszczono zdjęcia stopy osoby, która wpadła do takiej piekielnej kąpieli. Nie zauważyłam nikogo, kto by się wypuszczał poza wyznaczone ścieżki...





Niesamowite miejsce, zdecydowanie jedno z najciekawszych podczas naszych wakacji w Parku Narodowym Lassen Volcanic.

W drodze powrotnej odbiliśmy w bok i przespacerowaliśmy się jeszcze do jeziora Crumbaugh, tego co na zdjęciu wcześniej w tym wpisie. 

Crumbaugh Lake


Z dziewiątym kilometrem na liczniku byliśmy już zmęczeni, a że brzeg jeziora grząski, z podmokłymi łąkami i szuwarami, do tafli wody nie dotarliśmy, za to cieszyliśmy się ciszą, spokojem, szumem wiatru i śpiewem ptaków - jedynymi odgłosami poza własnymi krokami.


sobota, 26 lipca 2025

Lassen: Echo Lake & King's Creek Falls

Czwartego lipca, Dzień Niepodległości w USA, ale w parku narodowym sztuczne ognie są zabronione. Tego dnia wybraliśmy się na dwa szlaki - dzieci stwierdziły, że jeden to za mało, pewnie dlatego, że był niezbyt długi.

Najpierw powędrowaliśmy do oddalonego o około 2 km jeziora Echo Lake. Nie musieliśmy nigdzie jechać samochodem ponieważ szlak biegnie tuż obok pola biwakowego, kilkanaście metrów od miejsca, w którym stał nasz namiot. 

Zaraz na początku oparty o drzewo stoi znak ostrzegający o niebezpieczeństwach z jakimi wiąże się wędrowanie przez ten zniszczony przez pożar obszar.



Postanowiliśmy zaryzykować. 

Nie spadły nam na głowę ani żadne gałęzie, ani żadne kamienie, nie wpadliśmy też do żadnej dziury. Tylko żal ściskał serce patrząc na spustoszony pożarem teren. Krzewy i kwiaty powróciły, ale drzewa nie - wypatrywałam samosiejek, ale nie udało mi się dostrzec żadnego, choćby kilkucentymetrowego drzewka.


Echo Lake Trail


Tylko początkowy odcinek szlaku prowadzi przez spalony las, potem weszliśmy do pięknego lasu, i wędrowaliśmy nim aż do samego jeziora Echo Lake.


Echo Lake


Jeziorko niewielkie ale urocze. Ponieważ niedaleko do niego od pola namiotowego, a do tego trasa nie jest szalenie wymagająca, to przyjemny spacer dla każdego - po drodze spotkaliśmy kilka rodzin z dziećmi o znajomych twarzach. Niektórzy obchodzili jezioro wokół, my postanowiliśmy zachować siły na drugą wycieczkę. Po przekąsce ruszyliśmy w drogę powrotną.

Wracając, mieliśmy przed sobą piękną panoramę. 


Echo Lake Trail

Echo Lake Trail


Spacer zajął nam dwie godziny, więc po obiedzie pojechaliśmy na drugą wycieczkę, na szlak prowadzący do wodospadu King's Creek Falls.

W dzień świąteczny, do tego w długi weekend, w jednym z najpopularniejszych miejsc w parku były straszne tłumy. Jakoś nie pomyślałam, żeby tego dnia wybrać się w mniej popularne miejsce, jak choćby nasz poranny spacer tego dnia. 

Udało nam się zaparkować samochód na jednej z bardzo nielicznych zatoczek przy szosie - pobocze było zbyt wąskie. Po kilku minutach marszu wzdłuż drogi dotarliśmy do szlaku. 


King's Creek


Trasa, mimo że znowu prze spalony las, oferuje niesamowite widoki - dość szeroką panoramę gór, dzikie urwiska, moc potoczków, przy których soczysta zieleń i kolory letnich kwiatów momentami wydają się nierealne.


King's Creek Falls Trail

King's Creek Falls Trail

King's Creek Falls Trail

King's Creek Falls Trail


Sam wodospad na potoku King's Creek nie jest zbyt łatwo ogarnąć wzrokiem ponieważ kaskada spada do wąskiego i głębokiego kanionu. Jest wprawdzie taras widokowy przy samym wodospadzie, ale tu z kolei jest zbyt blisko by wodospad zmieścił się w obiektywie.


King's Creek Falls

Przysiedliśmy na chwilę na kamieniu z widokiem na wodospad, posililiśmy się i wkrótce i ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie szlak rozwidla się. 


King's Creek Falls Trail


Można wrócić tą samą trasą jaką się przyszło, albo alternatywną, schodami wykutymi w skale wzdłuż potoku. Na tym odcinku obowiązuje ruch jednostronny ponieważ ścieżka jest bardzo wąska.


King's Creek Falls Trail


Ta część szlaku podobała mi się najbardziej. Wspinaczka po schodach wcale nie była aż tak trudna jak można się było spodziewać, a może po prostu nogi mi się już do tego czasu wzmocniły od wędrowania.



Po powrocie do samochodu, jadąc parkową szosą minęliśmy pole namiotowe i pojechaliśmy do ośrodka położonego przy północnym wjeździe do parku. Przy ogromnym polu biwakowym jest sklep, pralnia, i zadziwiająco czysta łazienka z prysznicami. 

Za niewielką opłatą wyszorowaliśmy się w strumieniach gorącej wody. Ręczniki, mydło i szampon, oraz czyste ubrania mieliśmy w samochodzie ponieważ wcześniej zaplanowaliśmy właśnie takie zakończenie dnia. A na koniec uraczyliśmy się lodami włoskimi - wszak był to dzień świąteczny!