wtorek, 26 sierpnia 2025

Blue Pool

Plan był taki: znajomi jadą nad jezioro w czwartek rano, zajmują miejsce biwakowe, my dojeżdżamy w piątek. Znajomi wyjechali w czwartek przed południem, a po południu, przy drodze, którą się jedzie nad jezioro, wybuchł pożar i drogę zamknięto. Objazd dodałby jakieś trzy godziny do oryginalnych 90 minut.

Zrobiło nam się bardzo przykro, ale zgodnie stwierdziliśmy, że nie odpowiada nam spędzenie pół dnia w samochodzie. Nie chcieliśmy jednak czasu tego zmarnować, zwłaszcza, że na piątek miałam już wypisany urlop. Zajrzałam na kilka stron z rezerwacjami pól namiotowych ale na ostatnią chwilę nie było niczego wolnego. W końcu wymyśliłam wycieczkę do miejsca, w którym już byliśmy, ale zawsze chcieliśmy tam wrócić - Blue Pool.

Do tego przepięknego jeziorka można dojść od dwóch stron, i obie trasy zaliczyliśmy w przeszłości. Szlak nie jest ani długi ani trudny a największe wyzwanie stanowi znalezienie miejsca parkingowego. Szanse na znalezienie takowego maleją z każdą mijającą godziną poranka a kiedy weźmiemy pod uwagę, że jedzie się tam półtorej godziny a w domu mam dwoje nastolatków, nasze szanse oscylują w okolicy zera. Pomyślałam jednak, że w piątek, dzień powszedni, mimo, że to wakacje, może być łatwiej. 

Wyjechaliśmy dość późno jak na taki wyjazd bo około dziesiątej rano ale i ja i Krzysiek byliśmy zmęczeni, zwłaszcza Krzysiek, który latem pracował od poniedziałku do czwartku po 10-12 godzin. Załapaliśmy się na jedno z ostatnich miejsc. 

Szlak cały czas biegnie w pobliżu rzeki McKenzie River (to z tej rzeki mamy wodę pitną). Na początku idzie się w cieniu pięknym starym lasem, po jakimś czasie las staje się nieco rzadszy a miękkie igliwie zastępuje wulkaniczna skała o bardzo ostrych brzegach.




Po godzinie doszliśmy do jeziorka. Nie wystarczyło nam podziwianie z góry, zeszliśmy ok. 17 metrów w dół aby dotknąć tafli wody o temperaturze 3.3 st C. 




Woda w tym jeziorku jest taka zimna prze cały rok. Zanurzenie się w niej to wyzwanie nie lada. Ja nawet nie ściągnęłam butów ale moje dzieci przyszły przygotowane - ze strojami kąpielowymi i ręcznikami. Emilia wskoczyła do wody 14 razy, Krzysiek kilka razy mniej. Zaczęli ze skały nieco powyżej tafli wody ale po każdym kolejnym skoku wspinali się wyżej i wyżej. Emilia zapowiedziała, że za rok skoczy z samej góry, czyli z wysokości 17 metrów. Wiemy dokładnie ile, bo akurat chłopcy mierzyli, ktoś z dołu zapytał ile, odkrzyknęli i wszyscy usłyszeli. Potem chłopcy zbierali się dość długo na odwagę aż po kolei skoczyli, nagrodzeni oklaskami i wiwatami za odwagę - nie dość, że z tak wysoka to jeszcze w taką zimnicę!




Ja sobie siedziałam w cieniu z telefonem w ręce, uwieczniając każde zanurzenie się Emilii na jej wyraźne żądanie. A siedziałam tak dość długo bo zabawiliśmy tam ponad dwie godziny. Kolejni śmiałkowie wskakiwali do lodowatej wody, wokół latały motylki, i nawet przyuważyłam ptaszka, który polował na latające nad wodą insekty. Chyba dlatego, że siedziałam tak bez ruchu (bojąc się, że wpadnę do tej zimnej wody), ptaszek nie czuł się zagrożony moją obecnością i połakomił się na muchy tuż przy moich butach. A że telefon miałam w gotowości bo przecież musiałam się wywiązać z zadania nałożonego na moje barki przez córkę, tak się szczęśliwie złożyło, że złapałam w kadr ptaszynę. 



Droga powrotna do samochodu minęła nam szybciej, ale tak to już chyba zawsze jest z powrotami. Zatrzymaliśmy się na pizzę w przydrożnej restauracji. Byliśmy już tam kiedyś, jak Krzyś miał jakieś półtora roku.

Po powrocie do domu okazało się, że pożar przy drodze opanowano na tyle, że drogę otwarto. Wprawdzie tylko jeden pas i ruch odbywał się wahadłowo, ale już nie trzeba było pakować się w wielogodzinny objazd. Postanowiliśmy, że jedziemy. Nie natychmiast, jak chciała Emilia, ale następnego dnia rano. I tak też uczyniliśmy, ale o tym będzie następnym razem.

Brak komentarzy: