wtorek, 30 sierpnia 2022

Rujada 2022

Są takie miejsca, w które moje dzieci chcą wracać co roku. Jednym z nichc jest pole namiotowe Rujada. W tym roku wybraliśmy się tam po raz trzeci

Nieopodal płynie potok, popołudniową porą skąpany w promieniach słońca, a układ koryta wspaniale nadaje się do zabawy w wodzie. W poprzednich latach dzieci przerobiły już zjeżdżanie po skałach na oponach, w tym roku Emilia zjeżdżała na pupie – skały są tak wygładzone wodą a do tego lekko pokryte nalotem, że poślizg jest fantastyczny. Strój kąpielowy przetrwał tę zabawę! 

Kolejna zabawa to skoki z kilkumetrowego urwiska w głębinę. Jeszcze nikomu nie udało się dotknąć w tym miejscu dna, choć nie z powodu braku starań. 
Po prostu w tym miejscu jest bardzo, bardzo głęboko. 

W tym roku starsze chłopaki zabrały się za budowę mostu tuż za progiem, z którego lekką kaskadą spada woda do właśnie tego głębokiego rozlewiska. Pomysł podsunął mój syn, koledzy podchwycili w moment i zaczęli znosić dość długie gałęzie, bo most musiał mieć kilka metrów. Co jakiś czas któryś z drągów porywała woda. Wówczas wszyscy rzucali się do wody i walcząc z dość wartkim nurtem, usiłowali ustawić bale na miejscu. Praca była ciężka, mozolna, więc skończyło się na trzech przerzuconych między brzegami potoku grubych gałęziach. Czwartą gałąź porwał nurt i choć dzieciaki walczyły dzielnie, przegrały potyczkę z siłą natury. Most, w okrojonej formie okazał się wystarczający, by po nim przechodzić na drugą stronę, choć najlepszą zabawą okazało się skakanie z niego do wody.


Strumień dość szybko rozprawił się z mostem, a kiedy ostała się ostatnia belka, jeszcze przez jakiś czas służyła do balansowania (i skakania), zanim i ona odpłynęła na spokojniejsze wody w dole strumienia. 


Muszę przyznać, że dzieciaki całkiem nieźle radziły sobie z zachowaniem równowagi na mokrej belce!

Wieczorami dzieci, a było ich dziewięcioro, w wieku od 4 do 19* lat, grały w gry planszowe, a kiedy zrobiło się bardzo ciemno, wszyscy zasiadaliśmy przy ognisku. Wszyscy świetnie bawili się w głuchy telefon, a kiedy po powrocie do domu zapytałam moje dzieci, co im najbardziej się podobało, oboje stwierdzili, że opowiadanie historii. Miały to być horrory a zabawa polegała na twórczości zbiorowej. Co kilka zdań kolejna osoba przejmowała pałeczkę snując opowieść. Ponieważ autorów było wielu, dochodziło do ciekawych zwrotów akcji. 
Okazuje się, że mamy wśród pociech kilku szalenie utalentowanych bajarzy!

Wybraliśmy się także na pieszą wycieczkę, bo jakże by nie, ale o tym będzie następnym razem.

* Mimo, że 19 lat to może już nie dziecko, przynależność do młodszego pokolenia determinuje zaszeregowanie i nazewnictwo. Potomstwo moje i znajomych określane jest jako dzieci, niezależnie od wieku.

sobota, 27 sierpnia 2022

Lato w mieście

Wakacje powoli dobiegają końca. Jeszcze tylko przyszły tydzień z przedłużonym weekendem z okazji Labor Day a we wtorek 6 września dzieci wracają do szkoły.

Nie wyjeżdżaliśmy nigdzie na dłużej tego lata, jedynie na kilka weekendowych wypadów pod namiot. Te wyjazdy zawsze są bardzo intensywne, tegoroczne nie odbiegały od tej normy, sprawiając nam ogromną frajdę. 

Pytanie, co dzieciaki porabiały pomiędzy tymi wyjazdami – ja pracowałam, to dość oczywiste.

Emilia sporo czasu spędziła tego lata na basenie. 


Do połowy sierpnia treningi odbywały się tak jak w czasie roku szkolnego, czyli trzy razy w tygodniu. Dodatkowo zawoziłam ją na ten sam basen w ciągu dnia. Zdarzało się, że siedziała w wodzie od 1.30 do 6.15 – trzy razy w tygodniu. Zdarzało się, że była na basenie pięć razy w tygodniu. Zupełnie nie przeszkadza jej, kiedy wybiera się na basen sama, bez koleżanki. Chyba nawet lepiej się bawi nieograniczona zachciankami przyjaciółki (która bardzo szybko wszystkim się nudzi). 


W tym roku okręg szkolny sprawił rodzicom uczniów wspaniały prezent w postaci karnetu 1 Pass. Aby karnet otrzymać, trzeba było się zarejestrować, a potem osobiście odebrać – na karnecie jest fotografia dziecka zrobiona przy odbiorze. Do karnetu dołączona była lista miejsc, w których karnet jest honorowany. Wstęp do niektórych miejsc był ograniczony do wizyty co trzy dni, ale akurat nasz basen do nich się nie zaliczał. Raz pojechałyśmy na bardziej wypasioną pływalnię do sąsiedniej miejscowości i kilka razy na trampoliny, ale to nasz lokalny basen okazał się miejscem najczęściej odwiedzanym.



Na początku lipca Emilia brała udział w tygodniowych półkoloniach. Zapisując ją, wybrałam zajęcia popołudniowe, bo Emilia lubi sobie pospać i zdarza się jej dospać do południa. Z zajęć dostępnych po południu dziecko wybrało sobie Farm Camp, czyli zajęcia na szkolnej farmie. 

Nasz okręg szkolny ma własne gospodarstwo rolne przy szkole średniej dla uczniów, którzy nie do końca radzą sobie pod względem akademickim w normalnym liceum. W tej szkole mają szanse uzyskania wykształcenia średniego a także zawodu. To uczniowie, pod kierunkiem nauczycieli, pracują na farmie, choć gospodarstwo ma zatrudnionego na stałe rolnika. 

To na tej farmie dzieci miały zajęcia. Obejmowały one nieco teorii, nieco praktyki, własnoręcznego zbierania płodów ziemi, a potem przekształcanie w potrawy i konsumpcję, a także projekty plastyczne związane tematycznie. Warto dodać, że wszystkie uprawy na szkolnej farmie są organiczne. Dzieci same robiły salsę, pizzę, deser z truskawkami (i bitą śmietaną), a także chińskie pierożki wonton. Te ostatnie tak bardzo Emilii zasmakowały, że potem zrobiłyśmy własną wersję w domu. Miałyśmy jedynie marchew, pory, i cebulę tego dnia, więc takie było nadzienie, ale muszę przyznać, że ta kombinacja okazała się bardzo smaczna. Projekty plastyczne też były dość ciekawe. 


Poza zwykłym malowaniem było paper mache, farbowanie chusty barwnikami naturalnymi, oraz wykonanie głowy ze starej pończochy wypełnionej nasionami. Podlewana, głowa wypuściła zielone włosy. 



Emilia była zachwycona półkoloniami!

Bardzo dużo czasu Emilia spędziła tego lata z aktualną najlepszą koleżanką Kennedy, która mieszka kilka przecznic od nas. Całe dnie dziewczyny spędzały albo u nas, albo u Kennedy a kilka razy Kennedy nawet nocowała u nas. (Na razie nie mogę się przemóc, by pozwolić Emilii nocować poza domem). 

W upalne dni dziewczyny zorganizowały sobie wodną zjeżdżalnię w ogródku. Zjeżdżały we wszelkich możliwych kombinacjach — zabawa była wyśmienita, trawnik został bardzo porządnie namoczony.


Nie zabrakło doznań kulturalnych tego lata. Zabrałam Emilię na koncert muzyki poważnej, w lipcu był to koncert fortepianowy na cztery ręce, a w tym tygodniu idziemy na kolejny koncert – tym razem główne instrumenty to klarnet i skrzypce. (Na temat grupy Chamber Music Amici jeszcze będzie, ale innym razem). A skoro jesteśmy w temacie muzycznym, to nadmienię, że tego lata Emilia nie miała przerwy w lekcjach gry na pianinie.

Wakacje spędzane w domu okazały się nader przyjemne dla Emilii!

A jak czas spędzał jej starszy brat? 

Pracowicie. 

Jak w ubiegłym roku, tak i tego lata pracuje jako ratownik na basenie – tym samym, na którym tyle czasu spędza Emilia. Sporo kolegów i koleżanek z klubu też pracuje na tym samym basenie, więc Emilia tak naprawdę nigdy nie jest tam sama (w znaczeniu, że nikogo nie zna). 


Na początku sierpnia pracownicy miejskich basenów mieli imprezę integracyjną – bawili się fantastycznie. Na imprezę tę Krzysiek pojechał prawie prosto z zawodów pływackich, o których jakiś czas temu pisałam. Zdążył wziąć prysznic i się przebrać, ale chyba niczego nie zjadł, bo stwierdził, że przecież tam będzie jedzenie.

Poza pracą mój syn trenuje – pływa, gra w piłkę, ćwiczy w domu. I jeszcze udaje mu się wygospodarować nieco czasu na życie towarzyskie. Samodzielnie zarobione pieniądze, prawo jazdy oraz własny samochód bardzo mu to ułatwiają. (Czy pisałam, że Krzysiek dostał w prezencie mój stary samochód? Autko ma 21 lat i układ jest taki, że ja opłacam ubezpieczenie, a Krzysiek płaci za benzynę sam). 

Przyznam, że trudno mi przyszło przełknąć pierwsze późne powroty syna do domu. 23? Północ? Moje dziecko? Po kilku razach przestałam trząść się ze strachu, sprawdzać wiadomości na telefonie, i biegać do okna. Kiedyś przecież dziecko i tak wyfrunie z domu, co jest zupełnie naturalne, mam okazję powoli przyzwyczajać się do faktu, że dziecko mi dorasta, dorośleje, fizycznie oddala się, spędza coraz więcej czasu w swoich własnych kręgach. Jak na razie, z wolności dziecko korzysta w miarę rozsądnie i mam nadzieję, że tak mu zostanie.

I tak nam to lato zleciało, jak z bicza strzelił...

środa, 24 sierpnia 2022

Sierpniowe pyszności

Wybrałyśmy się z Emilią na jeżyny. 


Wczoraj wieczorem Emilia wymyśliła, żebyśmy poszły do pobliskiego sklepiku kupić Sprite. Nie bardzo spodobał mi się ten pomysł, więc zaproponowałam spacer wzdłuż ścieżki rowerowej do pobliskiego parku. Na całej trasie rosną jeżyny. Wiedziałam, że już dojrzewają, ponieważ od sąsiadów, przez płot, tuż przy kompostowniku zagościła u nas gałązka – wiosną obsypała się kwieciem, a teraz czernią się na niej owoce. 

Na spacer zabrałam pojemnik (1.3 litra), który wypełnił się bardzo szybko. Emilia głównie objadała się – niech jej wyjdzie na zdrowie! Mnie udało się połączyć zbieranie do pojemnika z podjadaniem. Kiedy Emilia miała już dość, zajęła się obserwowaniem trzech młodych nutrii, które nasza obecność mocno zaciekawiła. 


Na szczęście nie podchodziły zbyt blisko, a i Emilii przykazałam, żeby trzymała się na odległość i ich nie usiłowała głaskać, bo to nie kotki i zęby mają ostre. 

Ostatnie jeżyny ledwie mogłam dojrzeć w zapadającym zmroku, co nieco utuliło mój żal, że nie zabrałam większego pojemnika.

Dzisiaj jeżyny zmiksowałam, dolałam trochę wody, żeby nieco zaokrąglić objętość, i zrobiłam dżemy.


Jeszcze tylko muszę opisać słoiczki. I chyba jeszcze się wybiorę na jeżyny – raz albo dwa.

Z innych sierpniowych dobrodziejstw – dynia. Posiana przez ptaszki, jedna, niebyt duża, ale ładniutka. Na razie ustawiłam ją w pokoju pod jesiennym wieńcem, ale za jakiś czas zostanie zjedzona. 


Najpierw do garnka powędrują squashe, którymi obdarował mnie dzisiaj sąsiad. Do ubiegłego roku nie jadaliśmy squasha, ale potem nauczyłam się go robić we frytkownicy beztłuszczowej i okazało się, że Emilia go uwielbia w takiej formie. 

Sierpień to też pomidory z własnej grządki, choć ten rok nie jest najlepszy pod tym względem. Za to borówek nadal mamy moc, a i zbiory aronii były wielce zadowalające. A niebawem będę śliwki węgierki – już zaczynają się przebarwiać.

piątek, 19 sierpnia 2022

C&K 2022: Skarpety (cz. II)


Skarpety to letnie zadanie w ramach zabawy C&K. W lipcu prezentowane były włóczki, w sierpniu pokazujemy skończone skarpetki. Oto moje:





Są tak bajecznie kolorowe, ponieważ zrobiłam je, wykorzystując resztki włóczek skarpetkowych, które zostały mi po innych projektach. Każdą resztkę rozdzieliłam na dwie części, a ponieważ różnych włóczek było 5 czy 6, żeby się nie pomylić w kwestii, które włóczki aktualnie przeplatam, robiłam obie skarpetki równocześnie. Druty 2 mm.

Z efektu jestem zadowolona – podwójnie: podoba mi się, jak ułożyły się kolory, zadowolona jestem, że pozbyłam się resztek i reszteczek.

Skarpetki zgłaszam do zabawy CK na blogu to co lubię. 


To dwudziesta para skarpet zrobionych przeze mnie na drutach. Większość z tych skarpet zrobiłam dla siebie, ale kilka par było dla innych osób. Z tych zrobionych dla siebie, nie wszystkie sprawdziły się z różnych powodów, ale większość z nich (jedenaście par!), łącznie z pierwszą zrobioną 13 lat temu nadal mi służy. Oto one, w kolejności chronologicznej:

moje skarpety od najstarszych (po lewej) do najnowszych (po prawej)

I jeszcze kilka innych ujęć:




wtorek, 16 sierpnia 2022

Golden Falls, near Coos Bay, OR (a także o stopach i zębach)

Wodospady Golden Falls i Silver Falls w łańcuchu Gór Przybrzeżnych obejrzeliśmy sobie przy okazji wyjazdu na zawody. Z Coos Bay mieliśmy do nich 45 minut jazdy samochodem w jedną stronę. Z domu trzeba by jechać 2 godziny i 45 minut – w jedną stronę.

W piątek zajechaliśmy na miejsce, rozbiliśmy namiot, przekąsiliśmy co nieco, a ponieważ tego dnia Krzysio nie brał udziału w żadnych konkurencjach, pojechaliśmy na wycieczkę do wodospadów.

Trasa niedługa, w sumie przeszliśmy niecałe 4 kilometry, ale tego dnia było gorąco i parno, więc początkowo kiepsko się nam szło, a humory niezbyt dopisywały – zwłaszcza Emilii, która cały czas szukała zaczepki. 

Widok pierwszego wodospadu (Golden Falls - 79 m) nieco poprawił nam nastroje. 

Golden Falls, Coastal Range, OR

Trudno go sfotografować w całej okazałości z racji ukształtowania terenu, ale nawet na tak niedoskonałym zdjęciu widać, że jest piękny. Można wspiąć się powyżej, ale ścieżka jest bardzo stroma, a że ja od jakiegoś czasu mam problem z nogą (o tym potem) a do tego ten skwar i duchota – jednym słowem odpuściliśmy sobie ekstremalne opcje wspinaczkowe.


Powędrowaliśmy do drugiego wodospadu (Golden Falls, 77.5 m). 


Tutaj można podejść pod samą kaskadę, z czego skwapliwie skorzystaliśmy, a wodna mgiełka przyniosła nam ulgę w ten upalny dzień. Woda nie była aż tak zimna, jak w strumieniach Gór Kaskadowych, a przyjemnie chłodna, moczyliśmy więc w niej stopy – a niektórzy (Emilia) zamoczyli się cali, od stóp po czubeczek głowy. 

Silver Falls, Coastal Range, OR

Na tarasach woda tworzy mniejsze i większe baseny i sadzawki, nasłonecznione skały nagrzewają się w ciągu dnia, podgrzewając nieco wodę – idealne warunki do pluskania się w wodzie. 



Dość długo miejsce mieliśmy na wyłączność, dopiero po ponad godzinie dołączyli do nas inni turyści. Czas i tak był już, by się zbierać, późne popołudnie, a do namiotu 45 minut jazdy samochodem. Trzeba było też odpocząć przed zawodami.



A z moją nogą jest tak: 

21 lipca popołudniową porą poczułam, że zdrętwiała mi lewa stopa. 
I już tak została. 
Nie pomogło ruszanie, próby rozchodzenia, ciepłe czy zimne okłady. 

Po tygodniu wybrałam się do lekarza, który stopę obejrzał, wywiad ze mną przeprowadził, zalecił badania krwi, i skierował mnie do specjalisty od naczyń krwionośnych. Stwierdził także, że mu to nie wygląda na objaw cukrzycy czy stwarnienia rozsianego.

Jeszcze tego samego dnia pobrano mi krwi do czterech probówek, przy okazji igła wyskoczyła z żyły i krew polała się strumieniem po całym gabinecie, ochlapując mnie (nie omijając białej spódnicy) i pielęgniarkę. 

Wyniki były już następnego dnia – ogólnie bardzo dobre poza poziomem witaminy B12, której mam niedobór. Jednym z objawów niedoboru B12 jest właśnie drętwienie kończyn. (Inne objawy to między innymi zaburzenia funkcji poznawczych, otępienie, depresja lub mania, chwiejność nastroju, i rozdrażnienie, ale te symptomy występują u mnie w ilości dość normalnej dla okoliczności życiowych, n.p. otępienie o pranku i późną nocą, depresja po analizie stanu finansów oraz po obejrzeniu wiadomości, rozdrażnienie po całym dniu użerania się z szefową, a potem z kłócącym się potomstwem itp., itd.)

Natychmiast wybrałam się do sklepu i zaopatrzyłam w witaminę B12 i biorę – codziennie, ale wyrównanie poziomu tej akurat witaminy może potrwać nawet do 12 miesięcy. A mrowienie w stopie nie ustępuje.

Na wizytę u specjalisty od naczyń krwionośnych czeka się półtora miesiąca – do 1 września coraz bliżej, może dowiem się co mojej stopie dolega.

Póki co, to mrowienie sprawia, że nie czuję się komfortowo skacząc po skałach jak kozica, i nie do końca ufam trafności odczuć co może się przełożyć na złe oszacowanie warunków podczas wędrówki. Mówiąc wprost – dziwnie się chodzi ze zdrętwiałą stopą i boję się, że fiknę koziołka i nabiję sobie guza. Albo wybiję zęby.

A jeśli już o zębach mowa – dzisiaj Emilia miała wizytę u dentysty i okazało się, że nie tylko nie ma zalążka jednego z zębów trzonowych, ale do tego prześwietlenie nie wykazało zalążków zębów mądrości. Nie ma ich i już się nie pojawią. Ma za to nadal 10 zębów mlecznych, a wszystkie zęby, i mleczne i stałe, są zdrowiusieńkie i bez żadnych ubytków.

(Zaczęłam od wodospadów a skończyłam na zębach córki.)

sobota, 13 sierpnia 2022

Mingus Park w Coos Bay


Kiedy w folderze informacyjnym odnośnie zawodów Big Kahuna w Coos Bay przeczytałam, że odbywają się na basenie Mingus Park Pool, od razu wiedziałam co to za miejsce. Wiedziałam też jak ładne to miejsce, zwłaszcza ogrody japońskie Choshi. Byliśmy tam przecież cztery lata temu przed meczem. Relację z tamtego pobytu można sobie obejrzeć tutaj, a dzisiaj kilka zdjęć z mojego piątkowego spaceru wokół sadzawki i po ogrodach. Trasa krótka, taka pętla jak na mapce poniżej to niecały kilometr, obeszłam więc sobie wszystko kilka razy. Na mapce widać też lokalizację basenu – zaznaczyłam też miejsce, gdzie rozbiliśmy namiot.



Nie tylko mi podobało się w parku. Wieczorami nastoletni zawodnicy integrowali się ochoczo nad sadzawką (a także na placu zabaw). Czasami snuło się za nimi młodsze rodzeństwo, ale jedynie do zachodu słońca. 








wtorek, 9 sierpnia 2022

Zawody Pływackie Big Kahuna

Miniony weekend spędziliśmy na zawodach pływackich Big Kahuna w miejscowości Coos Bay, oddalonej o dwie godziny jazdy samochodem. 

Kiedy zabrałam się za rezerwację hotelu, poraziły mnie ceny. Nie wiedziałam, że poza zawodami, w tym samym czasie odbywają się w okolicy jeszcze dwie inne spore imprezy, i dlatego ceny pokoi hotelowych poszybowały w górę. O tym dowiedziałam się dopiero podczas pogawędki z pracownicą basenu w Coos Bay. 

Mingus Park Pool, Coos Bay, OR

Na kilka dni przed zawodami dowiedziałam się, że istnieje możliwość rozbicia namiotu w parku, na którego terenie usytuowany jest basen – Mingus Park. 
W parku tym byliśmy kilka lat temu podczas wyjazdu na mecz piłki nożnej (KLIK). Wprawdzie ognisk nie wolno było palić, bo to park miejski, ale za to biwakowaliśmy za darmo. I mogliśmy korzystać z basenowych pryszniców (oraz zlewu) - poza godzinami zawodów.

Odwołałam rezerwację pokoju hotelowego i spaliśmy w namiocie. Nie tylko my. Wszystkie namioty "naszej" drużyny stanęły w jednym zakątku parku, na w miarę płaskiej polanie zalesionego pagórka. U dołu pagórka, po drugiej stronie basenu, stanęły namioty innych drużyn. Poza zawodami był więc to też wyjazd integracyjno-towarzyski (Udało nam się też zaliczyć wycieczkę do wodospadów, ale o tym będzie kiedy indziej). 

W sobotę po zawodach kilka rodziny wybrało się z nami nad ocean, na plażę w Sunset Bay State Park (Zatoka Zachodzącego Słońca). 



Grupa wiekowa Emilii szalała w wodzie, a do zabawy wystarczyły im fale. Nastolatki wypuściły się na spacer wzdłuż plaży, a potem i tak wszyscy skończyli na kopaniu dziur w piasku – nawet niektórzy ojcowie dołączyli się do zabawy.

Wieczorami nastolatki wypuszczały się nad stawek w parku, spragnione pogawędek, na które nigdy nie ma czasu podczas treningów. W piątkowy wieczór graliśmy w gry planszowe, aż chłód zagnał nas do śpiworów.

Najważniejsze były jednak zawody. Emilia nadal odmawia w nich udziału, ale Krzysio rozkręca się i idzie mu coraz lepiej. Tym razem płynął w sześciu wyścigach indywidualnych i w dwóch sztafetach, czyli po cztery razy w sobotę i niedzielę. W sobotę nagrałam wszystkie jego wyścigi, ale to w niedzielę poszło mu lepiej i zdobył punkty dla drużyny.


Film powyżej to 100 IM [individual medley] czyli 100 metrów stylem zmiennym, po 25m stylem motylkowym, grzbietowym, klasycznym, i dowolnym (tutaj: kraul). Pozostałe nagrania to:
W niedzielę Krzysiek płynął na dystansach: 50 m stylem dowolnym (kraul), 100 m stylem grzbietowym, 100 m stylem klasycznym, i w sztafecie. 
Najlepiej wypadł żabką i na plecach, mimo że najbardziej komfortowo czuje się płynąc stylem motylkowym i kraulem. Tego dnia nie mogłam jednak  nagrywać, ponieważ mierzyłam czas przez cały dzień. Regulamin drużyny wymaga, bym odpracowała 20 godzin w czasie od września do sierpnia, a mierzenie czasu podczas zawodów spełnia ten wymóg. Podczas tych zawodów odpracowałam brakujące mi ostatnie godziny i nawet trochę przekroczyłam 20. Takie mierzenie ze stoperem w ręku to niezbyt ciężka praca, tylko stopy bolą od stania na betonie.

Do domu wróciliśmy pełni wrażeń i zadowoleni – to był bardzo udany weekend.

czwartek, 4 sierpnia 2022

C&K 2022: Koc


Koc skończony, wyprany, użytkowany. Ponieważ jest ciepło, służy na razie jako kapa na łóżko, choć spała pod nim koleżanka, nocując u mnie w lipcu. Dopiero nad ranem naciągnęła go na prześcieradło, bo dopiero nad ranem robi się u nas aktualnie na tyle chłodno, by potrzebne było coś cieplejszego od prześcieradła. 


Koleżankę zachwyciła miękkość koca. Po wypraniu, w pralce (program: pranie ręczne), ale w specjalnym środku do wełny, koc zrobił się tak fantastycznie miły i miękki, że przez chwilę, ale tylko przez bardzo krótką chwilę, żałowałam, że z wełny tej nie zrobiłam swetra, a raczej dwóch. Ale szybko ten żal minął, bo swetrów mam sporo, a kocy . . . też, ale ten jest szczególny. 



Nie naciągałam/blokowałam go po praniu, rozwiesiłam na sznurze do suszenia, więc na zdjęciach widać te nierówności, ale po kilku dniach zagięcia się wyprostowały, nierówności wyrównały. 

Jestem z niego bardzo zadowolona i dumna! To jednak spory projekt – około 900 gram włóczki i mnóstwo rzędów po 165 oczek, ale za to na drutach 5 mm, więc dzianiny przybywało dość szybko.

Wzór jest szalenie prosty a ładny. Powtarza się dwa rzędy – w jednym same oczka prawe, w drugim na zmianę prawe i lewe, więc raport to dwa oczka plus jedno na koniec. 


Koc powstał z wełny Bernat Lana (100% wełna, 198 m w 100 gr), którą kupiłam chyba z 15 lat temu okazyjnie na jakiejś wyprzedaży. (Już jej nie produkują.) Nawet zrobiłam z niej dwa swetry, ale wówczas posiadana pralka filcowała wełniane udziergi a pranie ręczne nie dla mnie. Przez te wszystkie lata przekładałam włóczkę z miejsca na miejsce, szkoda mi jej było się pozbyć, a na filcowane projekty jakoś nigdy nie miałam ochoty. W końcu postanowiłam zrobić koc i cieszę się,  że pomysł ten przyszedł mi do głowy. Koc robiłam od stycznia do lipca, ale z przerwami na inne projekty w ramach zabawy (projektu całorocznego) na blogu Reni.

poniedziałek, 1 sierpnia 2022

Diamond Creek Falls

Rok temu, w drodze powrotnej znad Crescent Lake zatrzymaliśmy się, by rzucić okiem na wodospad Salt Creek Falls. Miejsce to odwiedzaliśmy już po wielokroć i latem i zimą (KLIK), ale dopiero w zeszłym roku obejrzeliśmy sobie część piknikową i mostek, za którym zaczyna się kilka szlaków. Postanowiłam, że przy kolejnej okazji, chciałabym przejść się nimi. 

Okazja nadarzyła się dopiero rok później – w drodze na tegoroczny wyjazd nad jezioro. 

Wprawdzie Emilia dzień wcześniej spadła z hulajnogi elektrycznej i mocno się poobdzierała, ale trasa nie była ani zbyt długa, ani zbyt męcząca i dziecko poradziło sobie świetnie mimo plastrów na łokciu, pośladku, i kolanie – plastry były największe, jakie są dostępne w sklepie, bo obtarcia choć powierzchowne, były jednak rozległe.

Po zaparkowaniu samochodu rzuciliśmy okiem na dobrze nam znany wodospad Salt Creek Falls, przeszliśmy przez część piknikową, gdzie rok temu jedliśmy kanapki, i przez mostek nad potokiem Salt Creek – tak daleko dotarliśmy rok temu. 

Salt Creek, OR

W tym roku tutaj zaczynała się nasza przygoda na szlaku Diamond Creek Falls Trail. Trasa prowadzi przez las, w którym w pierwszej połowie lipca pięknie kwitły naturalnie tutaj występujące rododendrony. 


Dość szybko doszliśmy do malowniczo położonego jeziorka o ciekawej nazwie Too Much Bear, gdzie nie obyło się bez krótkiej sesji zdjęciowej. 

Too Much Bear Lake, OR

Szlak co jakiś czas dochodził do kolejnych urwisk. Na kilka metrów od przepaści do drzew przybito ostrzeżenia, ale żadnych płotów oczywiście nie było – to dość typowe dla Oregonu. 

Diamond Creek Falls Trail, OR

Sam wodospad Diamond Creek Falls można podziwiać z dwóch miejsc. Najpierw zeszliśmy w dół i ochłodziliśmy się u stóp wodospadu. Kaskady wody spadając, rozpylają wodę, przyjemnie orzeźwiając w dość ciepły dzień.


Potem zerknęliśmy na wodospad z góry, ale to z dołu widok jest lepszy. Zdecydowanie. 

Diamond Creek Falls, OR

A potem udało nam się zgubić! Nie tylko nam. Natknęliśmy się na rodzinę, która debatowała, w którą stronę iść, bo coś im się nie zgadzało. Obejrzeliśmy mapę w mojej aplikacji i zawróciliśmy. Pożegnaliśmy się z nimi, kiedy oczywiste było, że jesteśmy z powrotem na właściwym szlaku.

Jak już pisałam wcześniej, trasa nie była ani trudna ani długa – po dwóch godzinach byliśmy z powrotem przy samochodzie. 



Z tego samego miejsca wychodzi jeszcze jeden, o wiele dłuższy szlak, i mam na niego ochotę, ale to może jak Emilkowe nóżki jeszcze nieco się wydłużą.