piątek, 28 maja 2021

Cel, do którego nie dotarliśmy

Wybraliśmy się na wycieczkę nieco dalej od domu. 
Jechaliśmy przez tereny, przez które przetoczyły się we wrześniu ubiegłego roku pożary. Widoki nadal straszne, połacie wypalone do gołej ziemi, osmalone kikuty drzew, same kominy po stojących tam jeszcze rok temu domach. 
Ale ogień postępował nierównomiernie i tuż obok spalonych doszczętnie domów, stoją te zupełnie nietknięte, nawet nieosmalone! Postępują prace porządkowe, kilka nowych domów już jest stawianych. 

Przejechaliśmy przez te zniszczone tereny i dotarliśmy do celu naszej podróży, do którego ubiegłoroczne pożary nie dotarły. Chciałam przespacerować się do jeziorka Blue Pool. Byliśmy tam 7 lat temu (KLIK), ale dzieci już nie pamiętały miejsca. 

Do jeziorka można dotrzeć od dwóch stron, dwoma szlakami, których początek jest niedaleko szosy w odległości pięciu mil od siebie. Pierwszy punkt startowy minęliśmy, bo był tak zapchany samochodami, że wiadomo było, że nie uda nam się znaleźć miejsca na dwa samochody (na wycieczkę wybraliśmy się ze znajomymi). Drugi parking był niemal pusty, ale do szlaku trzeba było dopiero dojść, najpierw przez las, potem wzdłuż zbiornika retencyjnego Carmen. 

Carmen Reservoir


Dzieci pobiegły w lewo a dorośli jak stado baranów za nimi. A z lewej strony nie ma dojścia do szlaku — na końcu dróżki jest tama, odgrodzona płotem, a tam, gdzie płotu nie ma, strumień, zbyt szeroki, by się przez niego przeprawić. Obeszliśmy więc jezioro i kiedy dotarliśmy do szlaku, mieliśmy na liczniku dodatkowe 2.5 kilometra i prawie godzinę opóźnienia. 



Sam szlak nie jest zbyt wymagający, prowadzi lasem, więc cały czas mieliśmy cień. Co jakiś czas przeprawialiśmy się mostami przerzuconymi nad korytami potoków, z których większość była wyschnięta, ale nie z powodu suszy, ale dlatego, że zbiornik Carmen stanowi jeden z elementów systemu wodnego zapewniającego nam wodę pitną i prąd i odchodzą od niego podziemne kanały, którymi woda, zależnie od potrzeby, przepuszczana jest do innych obiektów należących do systemu. Schowane to wszystko pod ziemią i nie widać, tylko od czasu do czasu koryta naziemnych kanałów są puste i suche. 



Nie doszliśmy jednak do celu wycieczki. Zawróciliśmy, ponieważ wydawało nam się, że mamy jeszcze za dużo do przejścia a za mało czasu. Nikt z nas nie miał ochoty na szwendanie się po lesie po ciemku, zwłaszcza że były z nami dzieci młodsze od Emilii. 



Kiedy wróciliśmy do samochodów, była prawie siódma wieczorem, a aplikacja w telefonie zarejestrowała prawie przewędrowanych 12 kilometrów. 



Do domu mieliśmy jeszcze 1.5 godziny jazdy samochodem. Trochę nam żal było, że nie udało nam się zrealizować planu, ale przecież możemy spróbować jeszcze raz, tylko musimy wyjechać z domu wcześniej.

niedziela, 23 maja 2021

Kicia

Wyszłam rano do ogródka, żeby zrobić kilka zdjęć. Między krzakiem porzeczki a czosnkiem wypatrzyłam Kicię.



Właśnie pod tą czarną porzeczką ma swoje ulubione miejsce do wylegiwania się i drzemania. Nie zdążyłam zrobić dobrego zdjęcia, bo zaraz zerwała się, przybiegła do mnie i zaczęła się łasić i domagać pieszczot. 



Aparat odłożyłam, Kicię wygłaskałam. 



Potem wróciłam do zdjęć kwiatków — pokażę je następnym razem.

czwartek, 20 maja 2021

Sakrament bierzmowania

Wczoraj, 19 maja, Krzysiek otrzymał sakrament bierzmowania.

Msza była bardzo uroczysta, konsekrowana przez arcybiskupa, i z piękną oprawą muzyczna (okazuje się, że i w maskach można pięknie śpiewać). 
W kościele nie było tłumu, ponieważ do każdego kandydata do bierzmowania przypisano dość ograniczoną liczbę gości, w sumie cztery osoby (wliczając w to bierzmowanego i świadka). Środki ostrożności w postaci masek i zachowania odległości nadal są w naszym kościele przestrzegane.

W czasie mszy zdjęcia robiła jedna z parafianek, ta sama, która zawsze robi zdjęcia podczas kościelnych uroczystości. Za jakiś czas dostanę linka i hasło do tych zdjęć. 

Mój aparat odpoczywał podczas mszy. Za to po mszy, aparat poszalał niemal do wyczerpania baterii. 

Od kilku dni mamy typowy oregoński maj, czyli zimno i mokro. Ale akurat na chwilę przestało padać, niebo nieco się przejaśniło, służąc za piękne tło do zdjęć grupowych i rodzinnych, z arcybiskupem, proboszczem, katechetką, chrzestnymi, znajomymi.

Z arcybiskupem Alexandrem Sample


Pierwszy raz spotkałam osobiście naszego arcybiskupa, zamieniliśmy nawet kilka słów. Z tej krótkiej wymiany zdań dowiedziałam się, że jego mama była w połowie Polką, ale po polsku arcybiskup potrafi jedynie powiedzieć, Niech będzie Pochwalony Jezus Chrystus.

Katechetka, a jednocześnie dyrektor do spraw edukacji religijnej w naszej parafii, zajmuje swoje stanowisko od lat — przygotowywała i Krzyśka i Emilię do pierwszej komunii świętej, a że jest osobą bardzo miłą, bezkonfliktową, lubianą chyba przez wszystkich, nie mogłam sobie odpuścić zdjęcia z nią.

Od lewej; katechetka Mariah, ks. Joaquim Gracias, MY, proboszcz Michel Jeeva Anthony

W końcu to Mariah ciągnęła przez dwa lata wózek pod nazwą "przygotowanie do bierzmowania". Do zdjęcia załapał się przy okazji proboszcz i jego kolega, który przyleciał na kilka miesięcy na nasz koniec świata aż z Rzymu. 

Diakon jakoś tak szybko się ulotnił, a szkoda, bo też go chciałam mieć na zdjęciu w tym dniu — w końcu chrzcił i Krzyśka i Emilię.

A jak już uwieczniliśmy wszystkich oficjeli, to poszaleliśmy ze zdjęciami rodzinnymi. 

19 maja 2021


Robiło się już ciemno i chmury powoli nadciągały (wróciliśmy do domu z gradem), więc zdjęcia może nie są doskonałe, ale chyba dobrze obrazują nastrój chwili.

A dzisiaj, 20 maja, Krzysio dostał pierwszą dawkę szczepionki Pfizera przeciwko Covid-19.

poniedziałek, 17 maja 2021

Czas irysów

Maj to czas, kiedy kwitnie najwięcej kwiatów  — nie tylko w moim ogródku. 
Nie wszystkie udaje mi się złapać obiektywem, wystarczy kilka gorących dni i już nie ma czego utrwalać na zdjęciach. Tak było w przypadku tulipanów. 

Dzisiaj trochę zdjęć wspomnieniowych, jak choćby dzwonków, które przekwitły już jakiś czas temu, i floksów, które jeszcze mają kilka spóźnionych kwiatuszków, ale ich czas już minął.




Przekwitła już też konwalia. Samych roślinek mam kilka, ale ukwiecona była tylko jedna gałązka. Mam nadzieję, że z każdym rokiem będzie ich więcej.


Aktualnie mamy czas irysów. 







Te, które podobają mi się najbardziej, to niebieskie. Zakupione, po zakwitnięciu okazały się, lekko błękitne w pąkach, a kiedy te się rozwinęły, białe. 

Najbardziej plenne są natomiast kremowo-żółtawe. Rosną i przed domem i za domem i ładnie się komponują z różami, które też już zaczęły kwitnąć.





Pomiędzy różami i irysami kwitną orliki. Nad nimi nie da się zapanować — wyrastają, gdzie padną nasionka, a ja im na to pozwalam. Wypełniają wolne miejsca, a jak jest ich za dużo, to wyrywam. Przez lata uzbierała się spora kolekcjach kolorów w dwóch odmianach (jeśli chodzi o kształt kielichów).



piątek, 14 maja 2021

Majówka

Pierwsza majówka za nami.



Kolejny raz wybraliśmy się na dobrze nam znaną Mt. Pisgah, ale nie skorzystaliśmy z żadnego ze szlaków opisanych w aplikacji AllTrails, z której zazwyczaj korzystam. Zamiast tego, marszrutę wyznaczyłam według szlaków widocznych na mapie, ale nie przypisanych do jakiegoś nazwanego w aplikacji.


 
Zaczęliśmy na terenie Arboretum, wzdłuż szlaku Creek Trails. To ścieżki prowadzące wzdłuż brzegów niewielkich, acz szalenie malowniczych strumyczków, przez które przerzucone są mosty, mosteczki, i kładki, zawsze stanowiące nie lada atrakcję. 



Potem przeszliśmy na główny szlak prowadzący na szczyt (Trail #1), ale nie zabawiliśmy na nim zbyt długo — na tyle jedynie, by dotrzeć do odbicia na szlak Oak Savannah Trail. 



Ale to na szlaku numer 1 natknęliśmy się na piękne irysy. 




Takie niebieskie to moje marzenie! 

Po odbiciu na Oak Savannah Trail przenieśliśmy się w inny wymiar — pozbawiony ludzi. Nie spotkaliśmy żadnych innych ludzi aż do samego szczytu, dane nam było, natomiast, obserwować faunę i florę w majowej obfitości. 






Niektóre podejścia były dość wymagające, zwłaszcza w promieniach popołudniowego słońca, więc od czasu do czasu przystawaliśmy dla złapania oddechu i podziwiania widoków.



Trasy na zboczach Mt. Pisgah krzyżują się, łączą, przecinają, rozdzielają. Przechodząc ze szlaku na szlak, na szczyt dotarliśmy szlakiem numer 3. 
Już kiedyś wdrapaliśmy się na górę tą trasą, więc wiemy, że przed samym szczytem jest niewielka ławeczka — we troje ledwie się na niej mieścimy, ale za to widoki są przecudne. 


Na samej górze wszystkie ławki przeważnie są zajęte, a dodatkowo, tym razem zaczynały się zbierać chmury, a że prognoza pogody głosiła opady począwszy od godziny szóstej wieczorem, nie zabawiliśmy na szczycie długo i wyruszyliśmy w drogę powrotną. 



Aby sobie nieco urozmaicić drogę, wybraliśmy jeszcze inną ścieżkę— taką, którą jeszcze nie wędrowaliśmy. Okazało się, że poprowadziła nas przez las. Gdybym trasę znała, to tędy wędrowalibyśmy pod górę, chronieni od upału cieniem lasu, a wracalibyśmy odkrytym zboczem. Ale trasy wcześniej nie znałam, więc w cieniu wędrowaliśmy, kiedy słońce i tak już schowało się za chmurami. 

Dość bardzo bolały mnie uda od tego podchodzenia i schodzenia po stromiźnie. Dało się we znaki to, że już dość długo nie zaliczyliśmy bardziej wymagającej trasy. Pod koniec miałam problem z utrzymaniem się na nogach — każde zgięcie w kolanach groziło zwaleniem z nóg i ostatni odcinek, na szczęście po płaskim, szłam niemal na prostych nogach, prawie bez zginania. Dzieci też były bardzo zmęczone, ale wiosenne okoliczności natury i tak przeważyły, a zachwyt wymazał wspomnienie zmęczenia.



wtorek, 11 maja 2021

Mój buraczek, mój czerwony

Bywa, że po jakimś czasie sweter nam się opatrzy, znudzi, przestaje nam się podobać. Jak się da, pruję takie swetry i przerabiam na nowe. Często włóczka czeka dość długo, zanim otrzyma nowe życie. 
Tak było w przypadku ciemnoczerwonej bawełny, kupionej na eBayu 14 lat temu. Rok leżakowała, zanim zrobiłam z niej ażurowy sweterek (ten). 
Z czasem, kiedy przytyłam, nie podobałam się sobie w tym sweterku — niestety, bezlitośnie podkreślał te zbędne kilogramy, więc leżał w szafie nieużywany, aż go sprułam. 
I dalej leżał, choć w postaci czerwonych kłębków. 
Od kilku lat chciałam coś z tej buraczkowej czerwieni wydziergać, ale jakoś nie miałam dobrego pomysłu, aż wpadła mi w rękę książka "modern top-down knitting" Kristiny McGowan. 
Tylko jeden ze wzorów zwrócił moją uwagę, soho smocked dress. Ale zamiast sukienki, postanowiłam zrobić sobie top. Sukienka była bez rękawów, a ja postanowiłam, że moja bluzka będzie je miała.



Zaczęłam według opisu na rozmiar M, ale bardzo szybko, bo już na wysokości biustu (a to jeden z tych wzorów robionych od góry) zaczęłam wprowadzać modyfikacje. Z każdym okrążeniem modyfikacji przybywało, więc książkowy model okazał się bardziej inspiracją. 



Autorka zalecała, żeby w wypadku dorabiania rękawów, skorzystać z rad zawartych na stronicach książki. Niestety po trzeciej próbie dałam sobie spokój i poszukałam w sieci jak zrobić rękawy: 1) dobierając oczka wzdłuż otworów na rękawy; 2) techniką rzędów skróconych. W ten sposób trafiłam na archiwalny wpis Fiubździu (tutaj) i rady w nim zawarte okazały się bardzo przydatne. Główki rękawów są idealne, choć nie udało się tego uchwycić podczas sesji zdjęciowej. (Zdjęcia robiła Emilia i jak na ośmiolatkę i tak spisała się fantastycznie w roli fotografa.) Kluczową okazała się wskazówka, by nabierać oczka co drugi rząd wydzierganego korpusu (tył-przód).



Sweterek robiłam na drutach 3.25 mm a jedynie ściągacz rękawów na drutach 2.5 mm. Całość waży 403 gramy. Zostało mi bardzo niewiele włóczki, kilka metrów.



W dniu, w którym był czas na robienie zdjęć, słońce świeciło mocno, za mocno na dobre zdjęcia, ale myślę, że widać na nich, że bluzka wyszła dobrze. 
Jestem z niej zadowolona.