środa, 29 kwietnia 2020

Cloud Dancer dla Emilii

Zastanawiałam się czy powinnam w końcu pokazać jeden z zaległych projektów czy też może ten, który właśnie zszedł mi z drutów. Nie mogłam pdjąć decyzji niczym ten osiołek co mu w żłoby dano, więc poszłam na kompromis:


Sweterek dla Emilii to projekt marcowy, czyli zaległy, ale nie tak bardzo jak inne projekty. Za to wykonany podczas pandemii, która niestety nadal trwa.


Włóczkę Roly-Sport (Unger) kupiłam dobrze ponad dziesięć lat temu - od dawna zaniechano jej produkcji choć w sieci znalazłam dość pochlebne opinie na jej temat. Jest to stuprocentowy akryl w motkach pięćdziesięci-ogramowych (170 metrów/50 gram.) Przerabiając na drutach 3 mm na sweterek dla Emilii zużyłam 220 gram włóczki.


Wzór znalazłam na stronie DROPS Design - to Cloud Dancer. Wzory na stronie Garntudio mają to do siebie, że są nie tylko darmowe, ale chyba większość z nich jest dostępna w języku polskim. A ten konkretny model wpadł mi w oko kiedy poszukiwałam czegoś z moheru. Zanim zabrałam się za wersję dla siebie postanowiłam przetestować opis na swetrze z włóczki, którą łatwiej się pruje niż moher. Posłużyłam się opisem dla rozmiaru M, ale że włóczkę miałam dużo cieńszą, wyszło dobrze, akurat w rozmiarze dla Emilii - na wyrost. Lato idzie swetry będą potrzebne dopiero za pół roku.


W ozdobnym karczku zastosowałam oczka przekręcane. Trochę byłam ciekawa jak wyjdzie - efekt okazał się do zaakceptowania. Dodaje nieco charakteru sweterkowi z bardzo zwykłej włóczki w nijakim kolorze.


Za to sweter świetnie komponuje się ze spodniami w zdecydowanych barwach.

Sweter wyprałam w Eucalanie co nadało mu miękkości zgoła nietypowej dla akrylowej włóczki starej daty. Emilia bardzo polubiła ten swój Cloud Dancer i zanim zrobiło się ciepło, chodziła w nim sporo.

Sweter robiony jest od góry i całkowicie bezszwowo. Po oddzieleniu rękawów nie trzymałam się opisu a robiłam po swojemu.


niedziela, 26 kwietnia 2020

Sześć tygodni

Siedzimy w domu już od sześciu tygodni. Od sześciu tygodni dzieci nie chodzą do szkoły a ja pracuję zdalnie, z domu. Pracowałam już tak podczas wakacji w minionych latach ale wówczas co kilka dni chodziłam na parę godzin do biura. Teraz tylko odbieram bądń zostawiam materiały w foyer - po uprzednim uzgodnieniu dnia i godziny. Dalej do budynku nie wolno nam wchodzić.

Dzisiaj takie małe podsumowanie jak te minione sześć tygodni wyglądały jeśli chodzi o dzieci. Piszę o tym dopiero teraz, ponieważ sporo czasu zabrało mi aby zebrać się w sobie emocjonalnie by temat poruszyć.

Tydzeń pierwszy
Nieco sparaliżowani obawami i strachem przed pandemią w zasadzie niewiele robiliśmy. Dzieci nie miały żadnych zajęć szkolnych i pozaszkolnych, ale pilnowałam, żeby ćwiczyły na instrumentach. Emilia codziennie też czytała, wprawdzie niewiele, ale te zalecane 20 minut, oboje nie zostali zwolnieni z obowiązków domowych. Emilia rozwiązywała po dwie strony zadań z matematyki z zeszytu ćwiczeń przyniesionego ze szkoły ostatniego dnia szkoły. Krzysiek dostał od Shihana plik materiałów i testów do zaliczenia - przygotowuje się do egzaminu na fioletowy pas. W pierwszym tygodniu zaliczył chyba dwa. Pogoda dopisała w tym pierwszym tygodniu ale i tak oboje sporo czasu spędzali przed ekranami urządzeń elektronicznych.

Emilia z latawcem w pierszym tygodniu izolacji

Tydzień drugi.
W kalendarzu szkolnym na ten tydzień wypadały ferie wiosenne, tradycyjnie więc, jak co roku, pogoda posuła się. Z czystym sumieniem nawet nie myślałam o żadnych zajęciach akademickich dla dzieci - jak ferie to ferie! Krzysiek zaliczył jednak kolejny test z karate.
Zaniemogliśmy w tym tygodniu - wiadomo jakie myśli chodziły mi po głowie, ale nie spanikowałam i dobrze bo to było tylko wiosenne zaziębienie, które nam przeszło dość szybko. W połowie tygodnia Krzysiek stwierdził, że takie granie cały dzień na PS4 jest nudne. Zabrał się za czytanie, a że biblioteka zamknięta, zostaje nam mój Kindle, który sobie sprezentowałam pod koniec lutego w związku z nadchodzącymi urodzinami. Krzysiek wybrał sobie "The Maze Runner" ("Więzień Labiryntu", James Dashner) i cała seria bardzo mu się spodobała.
Jak Emilia zauważyła że brat czyta na Kindle to z miejsca zażądała by i jej coś wypożyczyć. Od tego czasu ćwiczymy strategiczne planowanie kto kiedy czyta na Kindle by uniknąć niepotrzebnych awantur i pdkradania urządzenia.
W drugim tygodniu skontaktowała się z nami pani od pianina i ruszyły lekcje przez internet.
W drugim mtygodniu skończyłam pierwszy udzierg pandemiczny - sweterek dla Emilii.


Tydzień trzeci.
W kwestii szkoły nadal nic się nie działo. Dzieci czytały na Kindle, Emilia zaliczała kolejne strony zadań z matematyki i ćwiczyła na pianinie, Krzysiek trochę na saksofonie. Zaczęli  wydzwaniać nauczyciele z obu szkół wypytując o zaplecze techniczne w związku z przejściem na nauczanie domowe. Zadzwoniły do mnie też dwie osoby z parafii sprawdzając czy u nas wszystko w porządku - przyznam, że było mi bardzo miło! Koordynatorka z religii przysłała materiały, których nie udało się zrealizować i trzeba przerobić z Emilią w domu - 2 maja Emilia miała przystąpić do pierwszej komunii świętej. Ta sama osoba nagrała i opublikowała na You Tube filmy, jeden dla dzieci młodszych, drugi dla nastolatków.
Z karate zaczęły pojawiać się linki z nagraniami świczeń, które można wykonywać w domu ale Krzysiek nie wykazał nimi żadnego zainteresowania. Zaliczył natomiast kolejny test.

Tydzień czwarty.
Pocztą dotarły materiały dydaktyczne dla dzieci. Z materiałem na pięć dni oboje rozprawili się w ciągu czterech godzin, po dwie godziny w dwa dni. Zaczęłam się martwić o możliwe cofnięcie się w rozwoju ale doszłam do wniosku, że niewiele mogę zrobić bo nie mam siły aby walczyć z dziećmi i pracować - wiadomo, że dzieci byłyzachwycone tym, że nie muszą odrabiać żadnych zadań. Szkoły im brakujwe i to bardzo, ale to dlatego, że brakuje im kolegów.
W czwartym tygodniu Emilia zaczęła grać ze swoją najlepszą koleżanką przez komunikator na moim telefonie. Mam numer do jej mamy, więc ustalamy między sobą dogodny czas, kiedy to obie dziewczynki rozmawiają przez aplikację na telefonach mam grając w tę samą grę na tabletach. Do połowy marca każdego bezdeszczowego dnia po szkole bawiły się na przyszkolnym placu zabaw. Teraz mogą się razem bawić tylko tak. Krzysiek gra w podobny sposób z kolegami ze szkoły i drużyny piłkarskiej. Ponieważ ma mikrofon, nie potrzebuje już telefonu.
Pod koniec czwartego tygodnia odebrałam ze szkoły Chromebook dla Emilii, która nie posiada własnego komputera. Szkolny sprzęt wyposażony jest w programy i aplikacje, które są dziecku potrzebne, w tym te, z których korzystała przed zamknięciem szkół. W piątkowy wieczór odpaliłyśmy sprzęt, Emilia sama wpisała wszystkie loginy i hasła bo zna je z zajęć w szkole, i cały weekend spędziła rozwiązując zadania z matematyki, języka angielskiego oraz ćwicząc pisanie na klawiaturze.
W czwartym tygodniu skończyłam drugi udzierg pandemiczny - sweter dla siebie.

Krzysiek "w szkole" w czwartym tygodniu izolacji


Tydzień piąty.
Zanim nam wypożyczono Chromebooka, zainstalowano na nim zoom - nauczycielka Emilii organizuje dwa lub trzy razy w tygodniu spotkania klasowe. Pierwsze były dość chaotyczne sle teraz jestem pod wrażeniem jak sprawnie pani prowadzi te zajęcia. W piątym tygodniu Emilia nadal z zachwytem sama pracowała na swoim szkolnym Chromebooku i to była jej jedyna nauka bo ze szkoły nadal podsyłali jedynie linki z zajęciami dodatkowymi lub uzupełaniającymi, które Emilii za bardzo nie interesowały. Za to gimnazjum ruszyło z Google Classroom. Nie obyło się bez potknięć ze strony uczniów i nauczycieli, ale komunikacja z nauczycielami jest na medal i wszystko udaje się szybciutko wyprostować, naprawić bądź nadrobić. Z dnia na dzień wszystko funkcjonuje coraz lepiej. Krzyśkowi podoba się, że może zabrać się za naukę o dowolnej porze i nie musi zrywać się z łóżka przed siódmą rano. Musiałam mu jednak wytłumaczyć, że rozwiązywanie zadań we własnym tempie nie oznacza siedzenia po nocy. Nauki ma tak na wypełnienie dnia, ale bez przesady. Nadal pozostaje sporo czasu na granie i czytanie. Oraz na karate ponieważ od piątego tygodnia ruszyły zajęcia z karate z wykorzystaniem aplikacji zoom. Prywatne dojo dziecię moje ma w garażu. Początkowo nie był zachwycony, ale brakowało mu aktywności fizycznej i już się chyba przezwyciężył. Został mu jeszcze jeden test do zaliczenia. Potem już tylko praktyczny ale niektóre elementy trzeba zaliczać w parach, więc nie wiadomo kiedy ten egzamin się odbędzie.
Z religii, w piątym tygodniu izolacji, nagrania na You Tube zostały zastąpione spotkaniami na zoom i to wydaje mi się lepszym rozwązaniem - zawsze to jakaś forma interakcji a nie biernego gapienia się w ekran i słuchania (lub nie) nagrania.

Tydzień szósty.
W końcu i Emilia dostała plan zajęć na cały tydzień. Na każdy dzień dokładnie co ma robić. Plan zamieszczony jest na stronie szkolnej, pokazałam dziecku jak do niego dotrzeć, a że Emilia to dość samodzielne dziecko, sama sobie otwiera stronę i wykonuje zadania, jedno po drugim. Czasem muszę jej pomóc, na przykład ustawić stoper na minutę - jedno z zadań to przeczytać listę wyrazów w ciągu minuty (lub szybciej.) W czwartek Emilia przyszła z płaczem że nie umie narysować lwa. To znalazłyśmy instrukcję obrazkową i narysowała tego lwa. Potem był problem z patyczkami po lodach potrzebnymi do wykonania pacynek. Wysłałam dziecko do ogródka. Dzięki zapędom budowlynym kruków na trawniku leży sporo niewielkich gałązek, które świetnie zastąpiły patyczki do lodów.
W szóstym tygodniu ustabilizowała nam się na dobre rutyna szkolna obojga dzieci. Dodakowo oboje czytają na Kindle, wirtualnie spotykają się z kolegami grając (niestety) w gry na PS4 i tablecie. Niemal codziennie zaliczamy krótką przejażdżkę rowerową. Emilia co tydzień ma lekcję gry na pianinie i robi postępy, Krzysiek 5-6 razy w tygodniu ma karate ale na saksofonie gra dużo mniej. O ile nie pada, spędzamy codziennie trochę czasu w ogródku. Dzieci się bawią a ja zajmuję się roślinami. W tym roku Krzysiek przejął koszenie trawników.
Kończę trzeci udzierg pandemiczny - skarpetki.


czwartek, 23 kwietnia 2020

Kwiat jabłoni, powojnik, i rododendron

Jabłonka obsypana kwieciem. Kiedy mocniej zawieje, na taras spada biało-różowe konfetti.





Tuż obok wspiera się o ostrokrzew powojnik.


Zamiast podpórki - pień drzewka. Ostre końcówki liści ostrokrzewu nie przeszkadzają delikatnym kwiatom powojnika, które cudnie prezentują się na tle ciemnej zieleni ostrokrzewu.







A przed domem zakwitł pierwszy rododendron.


Przeważnie czas jego kwitnienia zazębia się z czasem kwitnienia forscycji, która rośnie tuż obok. Ale nie w tym roku. Po forsycji zostało jedynie wspomnienie, już ponad tydzień temu dość porządnie ją przycięłam - niebawem odrośnie. Forsycje są szalenie żywotne!


Temu rododendronowi zastosowałam ostre cięcie rok temu (a może dwa, nie pamiętam.) Puste miejsca już się nieco wypełniły, rododendron już tak bardzo nie przypomina bonsai.

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Budowanie gniazda

Siedzimy grzecznie w domu, wychodząc jedynie do ogródka - za domem lub przed. Przynajmniej mamy wybór.

Ponieważ pogoda zrobiła się w zeszłym tygodniu niemal letnia, wystawiliśmy na taras hamak. Leżąc w hamaku świetnie obserwuje się kruki, które upatrzyły sobie nasz dąb na składnicę materiału bowlanego. Kilka parceli dalej budują gniazdo. Do nas przylatują po budulec - cierpliwie odłamują dziobami gałązki i unoszą je do budowanego gniazda. Ponieważ w zeszłym tygodniu gałęzie dębu były jeszcze całkowicie pozbawione liści, łatwo nam było obserwować kruki i ich pracę. Leżąc w hamaku było to też dość wygodne ponieważ nie musieliśmy zadzierać głów i odginać szyi.

Przed domem za to dostarczają nam rozrywki drozdy wędrowne oraz oraz modrowronki kalifornijskie. Drozdy widowiskowo wyciągają dżdżownice z ziemi a modrowronki przyciągają uwagę swoim kolorem.


Obserwujemy te drozdy i modrowronki oraz kolibry przylatujce do poidełka przez okno kuchenne. To nie tylko spora frajda ale i urozmaicenie tych nieco nudnawych dni.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Geraldine

Dawno, dawno temu, na przełomie października i listopada roku 2019, wzięłam udział w teście wzoru Geraldine Agaty Mackiewicz.


Geraldine to letni top, szalenie kobiecy, inspirowany nurtem Art Deco.
Z tyłu ozdobny ażur.


Z przodu, ścieg pończoszniczy.


Mimo że dziergałam z cieniutkiej nitki bawełnianej na drutach 3 mm, uwinęłam się w 20 dni. Dużo dłużej przyszło mi czekać z pochwaleniem się bo, po pierwsze wzór został opublikowany dopiero miesiąc temu (tutaj KLIK), a po drugie, czekałam na odpowiednią pogodę by zrobić zdjęcia. Te robione w zimowe szarugi są właśnie takie jak pogoda - szare, bure i nijakie.


Dzisiejszy poranek uśmiechnął się do nas bezchmurnym niebem a słonko wyszczerzyło się w dwudziesto-czterostopniowym uśmiechu, więc mimo pozimowej bladości wskoczyłam w krótkie spodenki, wręczyłam córce aparat i kazałam robić zdjęcia. Jak na swoje siedem lat spisała się całkiem nieźle!


Top powstał z 172 gr bawełny Troitsk Yarn троицкая пряжа Sunny (Солнышко) 425 m / 100 gr na drutach 3 mm.

Piękna ta Geraldine, nieprawdaż?

Ogromne podziękowania dla Projektantki za okazane zaufanie i za kolejny cudny wzór!


niedziela, 12 kwietnia 2020

Wielkanoc

A wiosna była piękna tego roku . . .


Tak cudownej wielkanocnej niedzieli nie mieliśmy od lat! Jakby natura chciała nam nieco zrekompensować przymusowe osadzenie w domowych pileszach.


Nie było spotkań z naszą przyszywaną polską rodziną, a tradycyjny Egg Hunt dzieci miały w ścisłym, dwuosobowym gronie w ogródku.


Zabawę miały tak samo udaną pomimo ograniczonej ilości uczestników.


Poziom adrenaliny poszedł w górę, włączyło się współzawodnictwo i nie miało znaczenia, że ścigają się z jedną osobą, wszystkie jajka są i tak tylko dla nich dwojga a potem przecież i tak podzielą się między sobą.


Mam nadzieję, że i Wam święta mijają w pogodnym nastroju.


czwartek, 9 kwietnia 2020

Znak czasów

Zazwyczaj nie mam tendencji do robienia tego co wszyscy, nie muszę mieć swetra, który teraz dzierga niemal każda dziewiarka, nawet nie czuję przymusu robienia ozdób świątecznych na zbliżające się święta, ale tym razem zrobiłam to, co niemal wszyscy znajomi - w realu czy wirtualu.

Uszyłam maseczki. Dla siebie i dzieci.

Na razie po jednej, ale mam w planach poszerzenie asortymentu.

W sieci można znaleźć wiele instrukcji wykonania maseczki ochronnej.
Po obejrzeniu i przeczytaniu kilku zrobiłam po swojemu, tak jak potrafiłam.

Na pierwszy ogień poszła maska dla niecierpliwej Emilii.


Jak to bywa z propotypami, ma sporo niedociągnięć, choć Emilii bardzo się podoba a niezadowolona jest z tego, że nie ma jej gdzie nosić - bo przecież nigdzie nie chodzimy a do ogródka maseczki nie trzeba zakładać.
Już po zrobieniu zdjęć, jak sobie dziecko pobiegało po domu w maseczce, dodałam po jeszcze jednej zakładce z każdego boku i teraz maseczka tworzy ładną miseczkę dobrze przylegającą do twarzy.

Jako druga powstała maseczka dla syna. Wybrał sobie jednolity granat - zastanawiam się kiedy i na co kupiłam ten materiał.


Ponieważ Krzysio mam dużą głowę to jego maseczka jest największa.

Na koniec uszyłam maseczkę dla siebie.


Wszystkie maski mają warstwę kolorowego materiału na zewnątrz, flizelinę w środku, i warstwę białego materiału od wewnątrz.


U nas dopiero w zeszłą sobotę zaczęto zalecać używanie maseczek ochronnych, w tym własnoręcznie wykonanych. Wygląda na to, że zostaną z nami na dłużej.


W planach mam uszycie kolejnych - Emilia już sobie nawet wybrała materiał. Przydają się zachomikowane zapasy.

sobota, 4 kwietnia 2020

Heceta Head Lighthouse to Hobbit Beach Trail

Emilia bardzo chciała pojechać nad ocean. No to pojechaliśmy.

Prognoza pogody przewidywała częściowe zachmurzenie - trafiła się nam ta część z chmurami przez cały dzień. Zimno, pochmurno, ponuro - Emilia nawet nie protestowała, kiedy stwierdziłam że idziemy na szlak - to zdecydowanie nie był dzień na zabawę na plaży.


Szlak Heceta Head Lighthouse to Hobbit Beach zaczyna się tuż przy jednym z naszych ulubionych miejsc na wybrzeżu, Devil's Elbow, i już od dawna miałam ochotę się nim przejść. Pierwsza, dość łatwa część prowadzi z parkingu do latarni morskiej Heceta Head Lighthouse. Potem szlak pnie się powyżej latarni, na którą można sobie spojrzeć z góry.


Trasa przez cały czas prowadzi przez las, sprawiający przy takiej pogodzie dość ponure wrażenie.


Co jakiś czas dochodzi się do prześwitu i wówczas można sobie obejrzeć typowe formacje Oregońskiego wybrzeża, czyli dzikie, niedostępne, skaliste urwiska. Barierek zabezpieczających nie ma.


Szlak wznosi się od poziomu oceanu zboczem takich właśnie górek (dwóch) i cały czas idzie się albo ostro do góry, albo ostro w dół. Od czasu do czasu są nawet schody!


Tak to wygląda na wykresie:


W końcu dotarliśmy do miejsca, z którego widać plażę Hobbita (Hobbit Beach) do której zmierzaliśmy.


Ale to chyba dopiero połowa drogi (tam, a potem z powrotem...) Pomiędzy pagórkami trafił nam się płaski kawałek trasy przez las. Zazwyczaj to ja robię zdjęcia, ale tym razem aparat na chwilę przechwycił syn i załapałam się na fotkę!


W pobliżu plaży szlak, którym szliśmy, łączy się z Hobbit Trail, szlakiem, który prowadzi od szosy międzystanowej Nr 101 do plaży. Można zostawić samochód przy drodze i przejść pół mili do oceanu.


Na tym odcinku spotkaliśmy kilka rodzin z małymi dziećmi i psami oraz natknęliśmy się na parę drzew, na które koniecznie trzeba było się wdrapać.


Nareszcie dotarliśmy na plażę Hobbita!


Zjedliśmy kanapki i dzieci zaczęły się bawić, ale zabawa nie trwała długo - wiał wiatr i było zimno. Nikt nie protestował kiedy zarządziłam wymarsz w drogę powrotną.

Kiedy wróciliśmy na parking, to ja byłam najbardziej zmęczona. Dzieci miały jeszcze dość sił żeby pobiegać po plaży. Ja w tym czasie doszłam nieco do siebie bo jeszcze czekało mnie prowadzenie samochodu w drodze powrotnej do domu, 112 km.



To była nasza najdłuższa, jak do tej pory, piesza wycieczka - ponad 6 kilometrów przez dwie górki.

środa, 1 kwietnia 2020

Wiosenne porządki łazienkowe

W zasadzie to nie wiosenne, ale jeszcze zimowe, bo to było jeszcze w lutym.
Z kratki wentylacyjnej nad wanną zaczęła mi kapać na głowę i plecy zimna woda. Dodatkowo coraz częściej wybijało korki łazienkowe, więc łatwo się było domyślić że coś się dzieje niedobrego. Kapiąca na głowę woda wskazywała na wentylację - w amerykańskich łazienkach wyciąg pary umiejscowiony jest w suficie. Wydedukowałam, że skoro urządzenie zostało wymienione prawie 7 lat temu to przez te lata mogło się w nim nazbierać  nieco kurzu. Postanowiłam wyczyścić. Najbierw wyguglałam sobie filmik prezentujący jak tego dokonać krok po kroku. Uzbroiłam się w śrubokręt, odłączyłam zasilanie, i zabrałam się do roboty.


No rzeczywiście nazbierało się tam kurzu choć stwierdzenie, że "nieco" byłoby ogromynm niedomówieniem. Kurz zamknął wszelkie prześwity tak skutecznie, że wentylator nie miał szans nieczego wydmuchać na zwenątrz. Toteż woda się zbierała i kapała, silniczek pracował ponad swoje możliwości i wywalało korki.
A dodatkowo pojawiła się pleśń.


Wyczyszcony wentylator poskładałam i umocowałam jak należy, i nawet zadziałało, ale nadal chodził głośno jak czołg i wywalało korki. Kiedy syn brał prysznic, wyszłam na zewnątrz żeby sprawdzić jak to wygląda na wylocie. No i okazało się, że z trzech klapek, które pod wpływem wydmuchiwanego powietrza powinny się unosić i wypuszczać parę na zewnątrz, jenda ledwo-ledwo uchyla się, ale tak odrobinkę, pozostałe dwie nawet się nie poruszały.

Przyniosłam z szopki drabinę, wlazłam, odkręciłam, i aż się za głowę złapałam! Siatkę, która ma wzbraniać dostępu wszelkim żyjątkom większym niż mrówka, pokrywał gruby korzuch mokrego kurzu, skutecznie kitując wszystkie otwory.
Po wyczyszczeniu (także pleśni wokół), zamontowaniu, i odpaleniu okazało się, że wentylacji niemal nie słychać, korki przestało wywalać, zimna woda przestała mi kapać na plecy, a wokół wentylacji przestała się pokazywać pleśń.
Nie przypominam sobie konieczności czyszczenia łazienkowej kratki wnetylacyjne kiedy mieszkałam w Polsce a przecież na Śląsku, gdzie mieszkałam, powietrze do najczystszego nie należało! W każdym razie cieszę się, że poradziłam sobie z problemem sama i do tego skutecznie. Teraz muszę jedynie pamiętać by co kilka lat przeczyścić wyciąg pary w łazience.