wtorek, 30 marca 2021

Brice Creek Falls

Ferie wiosenne za nami. Ja pracowałam, Krzysiek miał treningi i mecze piłki nożnej, więc cieżko było wygospodarować czas na jakąś wycieczkę, ale raz skończyłam pracę w południe, a że dopiero o 5.15 Krzysiek miał tego dnia karate, mieliśmy aż 5 godzin do zagospodarowania - z dala od  ekranu komputera, tableta, czy telefonu. Wyciągnęłam dzieci na wycieczkę, choć jakoś nie zauważyłam z ich strony szalonego entuzjazmu. To z powodu pogody, która, jak co roku w ferie wiosenne, była raczej  nieciekawa,

Najpierw pojechaliśmy sprawdzić które miejsce chcemy zarezerwować na kempingu, na który dzieci bardzo chcą pojechać latem. Miejsce, na którym byliśmy w ubiegłym roku nie odpowiadało mi, a nie zapisałam sobie, które byłoby lepsze. Kemping zamknięty o tej porze roku, zostawiliśmy samochód przed szlabanem i udaliśmy się na rekonesans. Dzieci, ledwie opuściły samochód i znalazły się na świeżym powietrzu, wybudziły się z marazmu i z miejsca zmienił im się nastój. Z radością zwiedzały znajome kąty, wyszukując sekretnych przejść między miejscami namiotowymi, sprawdzając, które z tych miejsc będzie najlepsze na letni wyjazd. Pod koniec naszego rekonesansu zaczęło siąpić.

Wsiedliśmy w samochód i podjechaliśmy 15 minut nad potok Brice Creek. Zanim dojechaliśmy, rozpadało się na dobre. Zjedliśmy kanapki i  przekąski - zasięgu tam nie ma a jakoś trzeba było przeczekać aż przestanie rzucać żabami. W końcu deszcz nieco zelżał, ale że nie do końca, aparat został w samochodzie.

Parking tuż przy potoku, nad potokiem mostek, mokry i śliski, ale bezpieczny, o ile się po nim w takich warunkach nie biega. 


Po drugiej stronie szlak prowadzi wzdłuż potoku w obu kierunkach, my udaliśmy się w górę. Do niewielkiego wodospadu Brice Creek Falls jest raptem pół kilometra.


Na chwilę wyjrzało zza chmur słońce, czasu jeszcze trochę mieliśmy, więc ruszyliśmy dalej. Nad potoczkami wpadającymi do Brice Creek przerzucono mosty i mostki - wszystkie bardzo śliskie w deszczu, ale jakże malownicze!



Poniżej zdjęcie, które zrobiłam stojąc na tym mostku. (Wszystkie zdjęcia tego dnia robiłam telefonem.)


Po pół godzinie, z ogromnym żalem zawróciliśmy bo znowu zaczęło padać, a kolor chmur nad nami sugerował, że niebawem nastąpi oberwanie chmury.



No i zmokliśmy, ale nie aż tak bardzo. Niezbyt wygórowna cena za takie widoki i możliwość poskakania po mokrych skałach.


Mimo dość nietypowej pory (czwartkowe popołudnie) nie byliśmy na szlaku sami - spotkaliśmy kilka osób na szlaku, a i sam parking (niewielki) był zapełniony. Widać nie tylko nam deszcz nie przeszkadza! Koniecznie musimy się jeszcze raz wybrać na Brice Creek, na nieco dłuższą wycieczkę.

Zielona strzałka na mapie poniżej wskazuje wodospad.



 

sobota, 27 marca 2021

Ogrodowo

Pora roku taka, że trzeba szykować grządki pod zasiewy. Sałaty i groszku w moim przypadku.

Wybrałam się do ogródka by przygotować grządkę. Wydobyłam z otchłani szopki szpadel i zaczęłam przekopywać ziemię na grządce skrzynkowej. Wbijałam szpadel raz za razem, przewracając ziemię, usuwając korzenie pozostałe po zeszłorocznych warzywach. Praca moja nie trwała długo bo w pewnym momencie szpadel przeszedł przez deskę z boku grządki. 

A to ci ambaras!

Wiedziałam, że skrzynia dogorywa, ale liczyłam na to, że jeszcze jeden sezon przetrwa. Przeliczyłam się.

Zasiewy musiałam odłożyć na inny dzień i zabrałam się za demolkę - dość łatwo poszło rozmonowanie skrzyni bo deski spróchniałe a gwoździe przerdzewiałe. 

O matko, ale tam było robactwa!

Trochę ziemi rozplantowałam natychmiast - zawsze są takie miejsca w obejściu, które przydałoby się wyrównać, zasypując obniżenia. Na razie usunęłam tylko tyle ziemi, by zmieściła się niewielka nowa skrzynia na nowalijki.

Nowe skrzynie można kupić, ale są dość drogie i do tego musiałabym jeszcze zapłacić za transport, bo do mojego samochodu się nie zmieszczą. Koło domu zawsze znajdą się jakieś śmieci, odpady i pozostałości po remontach, i z takich właśnie niepotrzebnych, walających się po drewutni desek, zbiłam naprędce nową skrzynię.


Niewielką, około metr na metr, ale jak już ją ustawiłam, wypoziomowałam, i wypełniłam ziemią, mogłam posiać sałatę. Sałata już wzeszła, a ja jeszcze nie zabrałam się za usunięcie pozostałej po starej skrzyni ziemi. Powoli pozbywam się jednak starych spróchniałych desek. Te w najgorszym stanie łatwo było połamać ręcznie, resztę muszę pociąć piłą. Na razie położyłam je wystającymi gwoździami do dołu ze względów bezpieczeństwa i by ograniczyć nieco rozsypywanie się ziemi. Sporo pracy mnie czeka i chyba dlatego tak zwlekam.


Ponieważ o tej porze roku powszechne u nas są przymrozki, zmajstrowałam sobie przykrycie na tę nową grządkę, zamieniając ja w inspekt. Użyłam starej ramy na siatkę przeciwko muchom do której przyczepiłam grubą folię - taką do zabezpieczania podłóg przy remontach.

Przymrozki nie przeszkadzają ani forsycji, ani pierwszym tulipanom, ani innym sezonowym kwiatom, które pięknie kwitną. 









Zanim wypadł mi dodatkowy projekt ze skrzynią na ziemię, przesadziłam w nowe miejsce powojnik. Na poprzednim stanowisku niemal całkiem zagłuszał różę. Mam nadzieję, że w nowym będzie mu równie dobrze. Mimo, że mocno go przycięłam i przenosiłam go w nowe miejsce jak już puszczał pierwsze liście, szybko się pozbierał i pnie się ku górze jakby wogóle nie był przesadzany. Dostał bambusowe tyczki jako podporę i różowe plastikowe flamingi do towarzystwa. Zdjęcia będą jak zakwitnie.

środa, 24 marca 2021

Dery's South Summit Trail, Mount Pisgah, and Beistel's East Summit Trail Loop

Tym razem to w niedzielę miała być lepsza pogoda, i to w  łaśnie w niedzielę wybraliśmy się kolejny raz na Mt. Pisgah. Wybraliśmy się na szlak, Dery's South Summit Trail, Mount Pisgah, and Beistel's East Summit Trail Loop, którego początek jest z drugiej strony Mt. Pisgah. Parking niewielki, zapchany samochodami, dobrze, że było już sporo po obiedzie i pierwsza tura wędrowców powoli zwalniała miejsca to się na jedno z takich właśnie zwolnionych załapaliśmy.


Dzień był szary, bury, i bardzo ponury. Chmury straszyły deszczem, wisząc nisko nad głowami, i nawet pokropiło nieco, ale na szczęście niezbyt mocno i opad okazał się z tych przelotnych.

Przy ścieżce wypatrzyliśmy pierwsze wiosenne kwiatuszki, z tych maleńkich, trudnych do złapania w obiektyw, a także kilka kwitnących drzew.


Im wyżej i zimniej, tym mniej wiosny - królują zeschnięte zeszłoroczne trawy i badyle. Ale mech coraz zieleńszy.


Wybrana przez nas trasa należy do tych mniej popularnych, co podnosi jej atrakcyjność w moich oczach. Zauważyłam, że tym razem niemal nikt już nie zakładał masek. Jeszcze miesiąc temu wszyscy grzecznie zasłaniali twarze na widok nadchodzących z naprzeciwka osób, teraz - mało kto.


Przysiedliśmy na ławeczce tuż pod szczytem. Zazwyczaj jest zajęta, tak jak i te nieliczne na samej górze, skrzętnie skoirzystaliśmy więc z okazji by nieco odpocząć po mozolnej wędrówce pod górę, pokrzepić się kanapkami i łakociami.

Zimny wiatr szybko nas przegonił, na szczycie nie zabawiliśmy długo, parę chwil, bo tam zawsze wieje, jak to na szczycie, i wiatr ten zawsze jest zimny. Kolejny raz tak zmarzłam, że dopiero w samochodzie się ogrzałam. Idąc w dół człowiek jednak męczy się (i poci) dużo mniej niż pod górę, .


Droga pod górę wiodła nas odkrytym zboczem, powrotna droga wypadła nam bardziej przez las, a w nim wypatrzyłam nieco więcej i bardziej barwnego wiosennego kwiecia. 


Pod koniec pętli szlak łączy się z tym, którym już wcześniej wędrowaliśmy. Dzieci entuzjastycznie zareagowały na znajome widoki, tym bardziej, że zapowiadały one rychłe dotarcie do samochodu. A nogi już nas nieco bolały. Poza tym, mieliśmy w planach wstąpić po pizzę w drodze powrotnej . . .


Prawie osiem kilometrów na liczniku, sporo z tego pod górę, to i się zmęczyliśmy, ale humory nam dopisywały.  A pizza smakowała - mi i Krzyśkowi, bo Emilia pizzy nie jada. Emilia dostała frytki i chicken nuggets z McD, więc też była bardzo zadowolona.

niedziela, 21 marca 2021

Kredyty

W czasach kiedy chodziłam do liceum, a było to 30 lat temu, najpierw zdawało się egzamin do klasy o wybranym profilu, a potem dostawało się plan lekcji i uczeń nie miał nic do gadania, żadnej możliwości wyboru ani odnośnie przedmiotów, ani przypisanych do nich nauczycieli. 

Pierworodny uczy się w liceum na innym kontynencie, w innych czasach, w zupełnie innym systemie, który poznajemy oboje. 

W zależności od stanu, wymagania nieco się różnią, ale u nas, za każdy zaliczony kurs, obejmujący określoną jednotkę czasu, uzyskuje się kredyt (albo pół). Aby uzyskać dyplom ukończenia szkoły średniej, należy zebrać określoną ilość kredytów z poszczególnych dziedzin, w sumie 24. Aby móc się poszczycić dyplomem ukończenia szkoły średniej z wyróżnieniem, trzeba zdobyć tych kredytów 30. Obowiązuje pewien kanon przedmiotów, ale w ramach niemal każdego z nich, oferowane są kursy o różnym stopniu trudności i zaawansowania. 

Do tego są też tak zwane electives, czyli zajęcia z poza czysto akademickego kanonu, np. grafika komputerowa, podstawy stolarstwa, księgowość, gotowanie, podstawy metalurgii, szycie, podstawy mechaniki samochodowej, opieka nad niemowlętami, fotografia cyfrowa, wstęp do medycyny sportowej, prawo i etyka, turystyka, muzyka, plastyka, i sporo innych - jest z czego wybierać. To takie przedmioty niby dodatkowe, ale jednak obowiązkowe, po pół kredytu za kurs i trzeba tych kredytów za nie zebrać 5.5 w ciągu czterech lat. 

Ogólnie rzecz biorąc, cały system jest tak zaprojektowany, aby każdy uczeń, niezależnie od możliwości intelektualnych, był w stanie ukończyć szkołę średnią. Dla tych, którym nauka przychodzi łatwiej, oraz tych bardziej ambitnych, są kursy na poziomie zaawansowanym, dla tych, którzy raczej na studia się nie wybierają, szkoła oferuje sporo kursów uczących konkretnych zawodów.

Zeby było ciekawiej, szkoła oferuje też kursy w ramach International Baccalaureate.

Marzec to czas, kiedy trzeba się zdecydować jakich przedmiotów chce się uczyć w następnej klasie. Należy wybrać kursy w sumie na 8 kredytów z kanonu obowiązkowego, oraz 5.5 z poza niego.

Moje ambitne dziecko postawiło na kursy bardziej wymagające, ale miało dylemat - wybrać AP czy IB?

Hę? A co to jest AP i IB?

AP to skrót od Advanced Placement, czyli kurs rozszerzony, zaawansowany. 

IB to skrót od International Baccalaureate.

Uczelnie wyższe, zwłaszcza te renomowane, chętniej przyjumją w poczet studentów absolwentów liceum, którzy mogą się wykazać albo dyplomem ukończyenia liceum z wyróżnieniem (With Honours) albo dyplomem International Baccalaureate.

W liceum, w którym uczy się Krzysio, kursy IB są dostępne dopiero w dwóch ostatnich latach, ale by się móc na nie zapisać, trzeba najpierw zaliczyć określone kursy AP. 

Kiedy już ustaliliśmy co powyżej, Krzysiek nie miał żadnych problemów z wyborem zasadniczych kursów na następny rok, jedyny problem był z electives (tymi dodatkowymi), których trzeba było wybrać dwa razy tyle co będzie zajęć. Jeśli chodzi o zajęcia spoza kanonu akademickiego, szkoła nie gwaranuje, że w planie zajęć znajdzie się akurat ten wymarzony kurs, w zależności od nadmiaru bądź niedomiaru chętnych, można wylądować na innych zajęciach niżby się chciało. Dlatego tyle czasu (ponad dwie godziny) zajęło nam analizowanine możliwości. Kilka kursów znalazło się na liście dość szybko, ale jeszcze kilka trzeba było dobrać i tu trzeba było się dobrze zastanowić w co się pakować. Udało się nam w końcu wybrać takie kursy, że jak przyjdzie Krzyśkowi je zaliczać, to może nie będą to te wymarzone, ale chociaż wiedza na nich nabyta na coś mu się w przyszłości przyda - taką mam nadzieję!

Na koniec, tabelka z aktualnym stanem kredytów mojego dziecięcia:

Kol. 1: Lista przedmiotów do zaliczenia

Kol 2: Kredyty wymagane by uzyskać dyplom ukończenia szkoły średniej

Kol 3: Uzyskane kredyty

Kol 4: Kredyty w trakcie zdobywania

Kol 5: Brakujące kredyty do uzyskania dyplom ukończenia szkoły średniej

Ponieważ Krzysiek już w gimnazjum przerabiał matematykę na poziomie licealnym, uzyskując za to kredyty, kiedy skończy naukę w tym roku szkolnym (jego pierwszy rok w liceum), będzie miał 11 kredytów na koncie. To prawie połowa kredytów by zostać abslowentem szkoły średniej, a 1/3 by uzyskać dyplom ukończenia z wyróżnieniem - na co moje dziecko ma ogromną ochotę. W planach ma też dyplom International Baccalaureate. Oby mu ten entuzjazm nie minął!


środa, 17 marca 2021

pourodzinowo

W zeszłym tygodniu obchodziłam urodziny. Wypadły tuż przed rocznicą ogłoszenia przez WHO pandemii - niniejszym dołączyłam do grona wszystkich innych, których urodziny przypadły pod egidą koronawirusa. 

Przekonana byłam, że skoro odwołane zostały wszystkie święta i inne imprezy, to i moje urodziny też. Ale nie miałam racji, wprawdzie nikt nie porwał mnie do restauracji ani nie miała miejsca huczna impreza, ale Ci, którzy o moich urodzinach pamiętają, dali mi o tym znać - w przemiły sposób, różnorodnie, w zależności od odległości, jednak jednakowo serdecznie.


Sporą część niedzieli i poniedziałku spędziłam na rozmowach telefonicznych - aż zachrypłam, ale to ta z tych milej widzianych chrypek. Dzień urodzin wypadł mi w dzień powszedni, wypełniony pracą i innymi obowiązkami, i zjedzenie odświętnego obiadu wymagało nieco planowania, ale udało się wstrzelić pomiędzy zumy i inne takie.

Piękna 48-letnia z dziećmi.

A po obiedzie był tort tiramisu, ze świeczkami (niestety nie mieliśmy w domu 48), szampan bezalkoholowy, oraz Sto Lat - odśpiewane po polsku. Dzieci zaskoczyły mnie kolejny raz - nie wiedziałam, że wogóle znają słowa, i że wybiorą właśnie Sto Lat zamiast Happy Birthday.
A potem trzeba było szybko zawieźć Krzyśka na mecz - który wygrali 8 do zera.



niedziela, 14 marca 2021

Zawsze coś wyskoczy

Na początku roku, Emilia wypisała mi na kartce serię ćwiczeń, a wręczając mi tę listę oznajmiła Do this challenge everyday and you will be amazed! 

Niemal każdego dnia grzecznie ćwiczę i jestem naprawdę amazed, że tak niewiele dni opuściłam!

Pewnego lutowego dnia ćwiczyłam brzuszki w nieco innym miejscu niż zazwyczaj i uwagę moją przykuł brązowy kolor na białym kloszu lampy sufitowej. Zaniepokojona, przerwałam ćwiczenia, odkręciłam klosz a to co znalazłam wewnątrz potwierdziło moje obawy - woda!

Cieknący dach to jeden z gorszych koszmarów jaki może się przytrafić podczas sezonu deszczowego jaki panuje u nas od jesieni do początków lata. Dach remontowany był 9 lat temu, więc byłam mocno zazskoczona, że przeciek zdarzył się tak szybko. A świadomość, że woda znalazła sobie ujście przy kabelkach z energią elektryczna sprawiła, że ciarki preszły mi po plecach.

Szybciutko zadzwoniłam do firmy, która dach remontowała 9 lat temu. Wprawdzie ich gwarancja na robociznę już minęła (5 lat) ale jednak ktoś ten dach musiał mi naprawić. Pan przyjechał już następnego dnia - akurat zaczynał się kolejny, wielodniowy, ciąg opadów. Pan wszedł na dach, dokonał inspekcji, i wysnuł trzy możliwe scenariusze - zaprezentował mi je od najbardziej optymistycznego (wymagającego najmniej pracy a tym samym najmniej kosztownego) po ten najbardziej pesymistyczny. 

Akurat zaczynało kropić, kiedy oboje stwierdziliśmy, że zakładamy wersję najbardziej optymistyczną, według której przeciek spowodowany jest obluzowaniem się gwoździ mocujących coś tam przy oknie dachowym (wybaczcie, ale nawet jakby mi powiedział po polsku to pewnie nie wiedziałabym o co dokładnie chodzi 😊 - samo okno dachowe nie przecieka). Wprawdzie padający coraz mocniej deszcz nie stwarzał idealych warunków do uszczelniania czegokolwiek, ale wyjścia za bardzo nie było - dopiero za kilka dni miało przestać padać. 

Od tego czasu minął miesiąc a ja po każdym deszczu oglądam dokładnie lampę, szukając najmniejszego śladu wody wewnątrz klosza. Raz nawet odkręciłam klosz, przekonana, że to kropla wody, ale okazało się, że to bańka powietrza zamknięta w zastygłym szkle. Jak na razie, obawy, że jednak któryś z tych mniej optymistycznych scenariuszy może mieć miejsce, nie potwierdziły się, i mam nadzieję, że tak już pozostanie. Trzymajcie kciuki!

I pomyśleć, że gdyby nie wyzwanie Emilii, minęłyby długie miesiące nim bym cokolwiek zauważyła - bo jak często kontempluje się niepozorne lampy sufitowe?

czwartek, 11 marca 2021

Po nitce do kłębka

Po nitce do kłębka czyli od wpisów na obserwowanych blogach Splocika i Urszuli do Nauki Dziergania i Supłaniu na blogu Reni To co lubię.

Dziewczyny z zaprzyjaźnionych blogów często biorą udział w różnych zabawach - ja przeważnie nie mam na tyle czasu by zadeklarować swój udział. Nie robię tego, wiedząc, że z pewnością nie dotrzymam warunków zabawy. 

Ale podpatruję poczynania innych. Czasem coś wpadnie mi w oko, coś mnie zainspiruje, a czasem aż tak bardzo, że muszę koniecznie wziąć udział w zabawie - nieoficjalnie, bez deklaracji, tak trochę z boku.

Tak było ze splotem szydełkowym mech, zaprezentowanym w jednym z odcinków zabawy. Splot na poduszce Urszuli tak mi się spodobał, że dokładnie przeanalilzowałam wpis źródłowy u Reni, przejrzałam zapasy włóczkowe i szybciutko wydziergałam dywanik do łazienki.


Dywanik wyszedł mi nieco szerszy z jednej strony a węższy z drugiej - zastanawiam się czy to z powodu różnicy w grubości włóczki, czy z powodu niedoskonałych umiejętności w zakresie szydełkowania. 

Na dywanik zużyłam niezidentyfikowane motki akrylowe, dwie resztki w kolorze brązowym, napoczęte motki w kolorach białym, kremowym, i wyblakło-zielonym. Ten ostatni ma odcień dokładnie taki sam jak kolor ścian w łazience. W sumie 303 gramy - może powinnym nazwać ten dywanik Dywizjonem?


Poskładałam dywanik na zakładkę by na jednym zdjęciu pokazać jak ładnie wychodzi przejście z jednego koloru na drugi.

Przyznam, że moja wiedza z zakresu szydełkowania jest nadal bardzo podstawowa - łańcuszek, półsłupki, słupki i tyle. Nie byłam świadoma, że łącząc słupki i oczka łańcuszka można otrzymać coś tak ładnego. Myślę, że jeszcze coś powstanie z nowych - dla mnie - splotów, bo jeszcze jeden wpadł mi w oko, ale najpierw chcę pokończyć inne, pozaczynane już wcześniej, projekty.

Dywanik już leży na podłodze w łazience, ba! już nawet Emilia naznaczyła go odbiciem swej niedomytej stopy: Mój ci on!  Cieszy, że dziecku się podoba. Najbardziej to, że w przeciwieństwie do poprzednich dywaników jest duży, jak się go obróci, sięga od wanny do umywalki (bądź toalety). No, aż taki duży to on nie jest - łazienka, choć w amerykańskim domu, wymiarami jak z typowego polskiego mieszkania.

poniedziałek, 8 marca 2021

Wiosenne kwiaty w ogródku

Wiosna przyszła. Kapryśna, chłodna, deszczowo-słoneczna - jak to wiosna - ale nareszcie dotarła. Obwieściła swą obecność krokusami, ciemiernikami, pierwiosnkami, i narcyzami.




Pierwsze, jak zawsze, zakwitły żółte krokusy. Niewiele ich mam, kilka, rozsianych na rabatkach - małe słoneczka, optymistyczne kropeczki w szaro-burej przedwiosennej rzeczywistości.
Potem rozkwitły krokusy fioletowo-białe. Mam ich sporo. Tych jednolitch, fioletowych i białych, nie wypatrzyłam w tym roku, choć przecież były w latach ubiegłych.
Zaraz po krokusach zakwitły ulubione wiosenne kwiaty Emili - narcyzy.




Zdjęcia robiłam kilka dni temu. Obecnie większość pąków już się  całkowicie rozwinęła.

Kwitną też pierwiosnki, ale na fotki się nie załapały. Ciemierniki już od grudnia zapowiadały zmianę pory roku. Powolutku, niespiesznie, aż w końcu zakwitły.



Kwitną też dość nietypowe "wiosenne" kwiaty, z założenia jednoroczne, w naszym klimacie, "wieloletnie".



Nagietki przezimowały i zaczęły kwitnąć już pod koniec stycznia, kiedy jeszcze zeszłoroczne liście miały kolor zgniło-zielony. Dni stawały się cieplejsze i nagietkom wyrosły nowe liście.

Nadejście wiosny obwieściło nam także drzewko pomarańczowe, które zimuje na stole kuchennym - wypuszczając nowe listeczki.



Dni coraz dłuższe, słonko przygrzewa coraz mocniej, a w jego promieniach zakwita mój najukochańszy kwiatuszek:


Zimowe miesiące Kicia spędzała w domu, wymykając się na zewnątrz tylko na chwilkę, za potrzebą. Ocieplenie przyniosło zmianę - teraz kocie drzemki odbywają się na nasłonecznionym tarasie bądź na wysypanych wiórami partiach ogródka.

piątek, 5 marca 2021

Ribbon Trail to Old Road Trail

Nie mogłam się zdecydować gdzie zabrać dzieci na kolejną pieszą wyprawę. Ponieważ dwa poprzedzające dni przecierpiałam z powodu potwornego bólu głowy, postanowiłam nie forsować się i wybrać trasę średniej długości. W końcu stanęło na Hendrick's Park ponieważ nie byliśmy tam już od roku i ciekawa byłam czy już kwitną jakieś rododendrony w parku. 

W sobotni poranek dostałam wiadomość od znajomej z pytaniem o plany na ten dzień. Wymiana wiadomości skończyła się na tym, że na szlak wybrałyśmy się razem - w sumie z sześciorgiem przychówku w wieku od 5 do 15 lat.

Dzieci, i te młodsze, i te starsze, bardzo ucieszyło towarzystwo rówieśników. Emilia miała swoją przyjaciółkę Sofi, Krzysiek mógł porozmawiać na tematy okołoszkolne ze Sairą, starszą siostrą Sofi, z którą chodzą do tej samej klasy od zerówki. Wprawdzie najpierw oboje udawali, że wogóle się nie dostrzegają, a potem, że się nie znają, ale jakoś przełamali nastoletnią nieśmiałość i parę słów zamienili.


Las zaczyna się zielenić, paprocie pną się w górę, ale w Parku Rododendronowym niewiele drzew kwitnie. Liczyłam na magnolie, ale nie zauważyłam żadnej kwitnącej. Widać wiosna jeszcze nie wdrapała się na szczyt wzniesienia, na stokach którego znajduje się park. Za to wypatrzyłam łany przbiśniegów.



Te w moim ogródku już przekwitają, ale tam, na górce, mają chłodniej, więc kwitną nieco później - trafiliśmy na najlepszą porę by je podziwiać.



Szliśmy sobie przez las szlakiem Ribbon Trail to Old Road Trail, rozmawiając, dzieci biegały, wygłupiały się, cieszyły się swym towarzystwem. Czasami zza chmur wyłaniało się słonko, kilka razy pokropił deszcz, momentami dość rzęsisty, ale mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe. 



Trasa z tych tam i z powrotem, więc kiedy doszliśmy do końca, zrobiłam całej szóstce latorośli zdjęcie, i zawróciliśmy. Jak już wspomniałam na początku, wycieczka należała do tych średnio długich, nieco ponad 5 km. Ale ponieważ dzieciaki nie odpuściły żadnej napotkanej skale, zwalonemu drzewu, wspinając się gremialnie, usiłując razem zmieścić się w najwyższym dostępnym punkcie, to samego chodzenia było niewiele, mimo, że w sumie wyprawa zajęła nam ponad dwie godziny. 


Spotkanie ze znajomymi sprawiło nam ogromną radość. Nie tylko dzieciom, bo i mnie miło było porozmawiać z kimś spoza pracy. Dodatkowo Krzysio miał okazję poćwiczyć nieco swój właśnie nabywany w szkole hiszpański bo znajoma pochodzi z Meksyku. Im też dobrze się z nami wędrowało, więc może jeszcze się razem gdzieś wybierzemy. 




wtorek, 2 marca 2021

Zdolna Kruszynka

4 lata temu, w dniu moich urodzin, spotkałam się z panią dyrektor szkoły, do której wówczas chodziło Hultajstwo, by omówić wyniki testów kwalifikacyjnych do programu Talented adn Gifted, w skócie TAG (pisałam o tym tu: KLIK). W tym roku, na 10 dni przed urodzinami, ponownie spotkałam się z tą samą panią dyrektor tej samej szkoły, do której obecnie wirtualnie uczęszcza Kruszynka. Z racji nadal szalejącej pandemii spotkałyśmy się na zumie, ale za to dołączyła do nas szkolna psycholog oraz nauczycielka Emilii.

Skoro o tym piszę, to oczywiście dlatego, że Emilia także zakwalifikowała się do TAG. Z bardzo wysokim wynikiem (IQ 132-98 percentyli) i to mimo niesprzyjających warunków w jakich odbywały się testy. Podobno przy tych wszystkich środkach zabezpieczających przed koronawirusem (pleksiglas pomiędzy testującym a testowanym, maseczki, gumowe rękawice) dzieci bardzo się stresują i pod wpływem tego stresu wypadają gorzej niż przed pandemią. Emilia wprawdzie na początku była nieco onieśmielona (a jak miała nie być skoro pierwszy raz na oczy widziała szkolnego psychologa) to jednak szybcioutko ogarnęła się, przełamała nieśmiałość i wypadła rewelacyjnie.

Wszystkie trzy panie rozpływały się w zachwytach jakie to moje dziecko zdolne, a do tego wytrwałe w dążeniu do celu - tę wytrwałość często dane jest mi doświadczać na własnej skórze, bo jak Emilia sobie coś umyśli to nie odpuści. Tak długo będzie wiercić dziurę w brzuchu aż dopnie swego.

Teraz czekam aż mi te wszystkie wyniki i podsumowania przyślą do domu wraz z jakimiś ankietami i kwestionariuszami mającymi na celu opracowanie indywidualnego programu jaki będzie szkoła realizować z moim dzieckiem by rozwijać jej zdolności wszelakie.