środa, 30 grudnia 2020

Baby blue times two

 Czyli dwie dziecięce czapeczki na niebiesko i biało:


Zrobione na drutach addi 4 mmm z resztek niebieskiej i białej włóczki, najpewniej akrylowej, niewiadomego pochodzenia - jednej z wielu zachomikowanych skrzętnie już jakiś czas temu. Czapki zrobiłam wiosną, obfotografowałam jesienią, pokazuję dopiero teraz. Miały trafić na świąteczny kiermasz, ale został on w tym roku odwołany. Leżą więc, wraz z innymi czapkami, w pudełku i czekają na lepsze czasy.


sobota, 26 grudnia 2020

Wild Iris Ridge from Bailey Hill Road

Dzieci mają dwutygodniowe ferie, a ja nieco urlopu. Wprawdzie trochę pracuję, ale tylko rano, więc po obiedzie, o ile pogoda dopisze, możemy się nieco przewietrzyć. 

Z pogodą jest tak, że niezależnie od tego co głosiła prognoza, każdego dnia było trochę słońca ale i padał deszcz. Z wyjątkiem Bożego Narodzenia, kiedy to przez cały dzień lało.

We wtorek przed świętami miało nie padać - wogóle - więc wybraliśmy się na pobliskie wzniesienie, sprtawdzić jak półtora roku później wygląda szlak Wild Iris Ridge from Bailez Hill Road. W grudniu raczej nie spodziewaliśmy się zobaczyć żadnych dzikich irysów, ale nie to było celem tego wypadu.


Wyruszyliśmy z pięknym słońcem i błękitnym niebem, ale temperatura była raczej niska choć zdecydowanie powyżej zera. W środku tygodnia, przed samymi świętami, ludzi na spacerze było niewiele, co bardzo mi odpowiadało. Wszyscy mijani grzecznie zakładali maski.


W miarę upływu czasu chmurzyło się coraz bardziej, i kiedy dotarliśmy w miejsce, z którego można podziwiać panoramę, niewiele już tego błękitu zostało na nieboskłonie. Mimo to wyruszyliśmy dalej - kiedy byliśmy tu w maju 2019 roku, weszliśmy na górę i wróciliśmy. Tym razem zaliczyliśmy także pętlę prowadzącą górą wzniesienia. Kiedy byliśmy dokładnie w połowie pętli, zaczęło padać. Najpierw tylko kropiło, ale potem rozpadało się na dobre. Dobrze, że mieliśmy kurki z kapturami!


Deszcz nie wszystkich odstraszył - mimo, że już nieźle pucowało, pod górę zdecydowanie maszerowało kilkoro zapaleńców.

Wild Iris Ridge from Bailey Hill Road




środa, 23 grudnia 2020

Przybieżeli do Betlejem Pasterze

Pierwsza polska kolęda w wykonaniu Kruszynki.

Z życzeniami spokojnych, pełnych miłości, niosących nadzieję, świąt.

Motylek

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Niespodzianka

Czwartkowy poranek przyniósł mi niespodziankę.

Dzwonek u drzwi. Otwieram, a tam - kurier z przesyłką.


Od marca pracujemy zdalnie, w domach, i widujemy się jedynie poprzez ekrany komputerów. Od marca nie spotkaliśmy się w grupie ani razu, nawet kiedy jedna z koleżanek odchodziła na emerturę. Tak więc doroczną imprezę świąteczną wszyscy spisali na straty już jakiś czas temu. Ale okazało się, że właściciele firmy, w której pracuję, postanowili zaskoczyć nas w tym roku - pozytywnie! Wszyscy pracownicy dostali podobne przesyłki - kompozycje z owoców stylizowane na bukiety bądź kosze z łakociami. 


Po południu, natomiast, odbyło się  świąteczne spotkanie przez zoom. Osoby, którym powierzono przygotowanie tej wirtualnej imprezy, spisały się fantastycznie - były konkursy (z nagrodami!), szarady, oraz wspólne śpiewanie. I wszystko wypaliło a ci, którzy zdecydowali się wziąć udział w tej imprezce, dość dobrze się bawili. Wprawdzie nie wygrałam konkursu na najpaskudnieszy sweter świąteczny, ale za to wygrałam zabwę w szarady, i otrzymałam nagrodę ($25).

Przyznam, że moi pracodawcy mocno mnie zaskoczyli, bo przez bardzo długi czas wysyłali sygnały sugerujące, że możemy w każdej chwili stracić pracę. No bo jak inaczej zinterpretować zalecenie, by zabrać z biura wszystkie osobiste rzeczy? Polecenie takie otrzymaliśmy pod koniec lata, co mocno zwarzyło nam humory, ale zastosowaliśmy się, bo przecież i tak nie mieliśmy innego wyjścia. Podobnych sygnałów było przez minione półtora roku sporo, stan zatrudnienia zmniejszył się, i nikt z pracowników nie oczekiwał niczego pozytywnego ani w czasie świątecznym ani wogóle - a tu taka miła niespodzianka. Miejmy nadzieję, że cuda okresu świątecznego rozciągnął się na cały następny rok!



piątek, 18 grudnia 2020

Nastrojowo

Dni coraz krótsze, i do tego zasnute chmurami, więc ciemne i ponure. Dobrze, że mamy światełka wnoszące nieco optymizmu, ciepła, nadziei. 

Dom już skąpany w świątecznym nastroju, już prawie wszystkie dekoracje na swoim miejscu, i dużo dużo światełek - i w środku i na zewnątrz.

Do karnisza przymocowałam girlandę, oplotłam sznurem światełek, nieco przyozdobiłam. Trudno zrobić ładne zdjęcie tych kolorowych drobinek mrugających do nas radośnie spod sufitu.

W oknie kuchennym, tym małym, nad zlewem, wyrosły ośnieżone choinki - to jedyny śnieg na jaki możemy liczyć w czasie Bożego Narodzenia.

Choinki pięknie się prezentują zarówno roświetlone sztucznym światłem jak i promieniami zachodzącego słońca.


I ta najważniejsza, wyczekana prze dzieci - choinka:



Pod choinką już pojawiły się pierwsze prezenty! Czekają, pięknie opakowane, na bożonarodzeniowy poranek.


wtorek, 15 grudnia 2020

PUR: Szaliczek

 Jeszcze przed pandemią wydziergałam taki oto szaliczek:


Z resztki włóczki, która została po czapce (tej: KLIK) oraz z fikuśnej włóczki którą kiedyś zostałam obdarowana. (Razem 46 gram.) 

Wydziergałam, odłożyłam do szafy, i zapomniałam. 

Natknęłam się na niego (i jeszcze inny przedpandemiczny udzierg) poszukując bożonarodzeniowych torebek na prezenty - trzymam je na najwyższej półce bo wiadomo, że tylko raz w roku są potrzebne, więc mogą spoczywać w trudno dostępnym miejscu.

Szalik przypomniał o swoim istnieniu w samą porę by dołączyć do prezentu urodzinowego dla piątkowej Solenizantki. Mam nadzieję, że jej się spodoba.

sobota, 12 grudnia 2020

Howard Buford County Park - North Trail Head Loop

Pod koniec listopada udało nam się wybrać najeszcze jedną wycieczkę. 


Ponieważ poprzedniego dnia zaliczyliśmy nieco dłuższy wypad nad ocean, przewidując ogólne zmęczenie następnego dnia, wybrałam nieco krótszą trasę na terenie kompleksu Howard Buford County Park: North Trail Head Loop (3.7 km) - Buford Park to tam, gdzie byliśmy już poprzednio, wdrapując się na Mt. Pisgah. (KLIK, KLIK)

Towarzyszyła nam tym razem moja koleżanka ze swoim psem, Quinn.


Kiedy dzieci dowiedziały się, że jedziemy na wycieczkę z ciocią Krysią, miały tylko jedno pytanie: A Quinn też będzie? Bo Quinn dzieci moje darzą miłością ogromną! Quinn jest psem border collie i jako typowa przedstawicielka swej rasy, pilnuje swego stadka, bacząc by żadna owieczka zbytnio się nie oddaliła, więc dzieciaki miały z nią niezłą zabawę, biegając, by mogła je zaganiać z powrotem do stada.


Nie dogadałyśmy się z koleżanką odnośnie trasy - niby operowałyśmy tą samą nazwą, ale dla niej przekładała się ona na zupełnie inną trasę niż dla mnie. Najpierw prowadziła koleżanka - zaliczyliśmy wspaniały spacer po okolicznych łąkach z dojściem do rzeki. Potem zaliczyliśmy szlak, który ja zaplanowałam na ten dzień. (Na mapie poniżej, pętla po lewej stronie to spacer po łąkach, pętla po prawej stronie to zaplanowana przeze mnie trasa.)


W rezultacie pokonaliśmy tego dnia trasę dwukrotnie dłuższą niż planowałam, niemal tak samo długą jak dnia poprzedniego -  6.5 km.


Kildy w październiku maszerowaliśmy na Mt. Pisgah (KLIK), z daleka widzieliśmy wędrowców na tym właśnie szlaku - Emilia strasznie chciała wówczas zmienić trasę. Obiecałam jej, że tam wybierzemy się następnym razem, dlatego zależało mi, by jednak przespacerować się zaplanowanym szlakiem. Tym bardziej, że na szczycie górki Swing Hill (Wzgórze Huśtawki) jest . . . huśtawka!


Nie wiem, czy najpierw była huśtawka i od niej wzięła się nazwa, czy może ktoś postanowił, że huśtawka w nazwie zobowiązuje i postarał się o ilustrację nazwy, ale to raczej bez znaczenia. Huśtawka jest, na samym szczycie, a obok ławeczka. Dzieci się bujały, dorośli mogli odpocząć podziwiając wspaniałą panoramę.


Nie obyło się bez wdrapania się na to i jeszcze inne drzewo.

Do samochodu wróciliśmy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni - nie wiem czy szczęśliwsza była Quinn z powodu długiego spaceru i towarzystwa dzieci, czy moje dzieci z racji towarzystwa Quinn. 



czwartek, 10 grudnia 2020

Christmas Candy Coasters

Zostało mi trochę czerwonej włóczki po mikołajowych czapkach. Niewiele, ale wystarczyło na dwie podkładki według wzoru z Garnstudio DROPS Christmas Candy Coaster. (Wzór jest darmowy i do tego po polsku.)


Podkładki powstały szybciutko, w jeden wieczór i zostały już na stoliku przy fotelach. 

Kiedy robiłam zdjęcie, przybiegła Kicia sprawdzić co się dzieje. A że nie znalazła kocich łakoci, przeskoczyła na fotel - i tu ją złapałam w świątecznym ujęciu z choinką w tle.


Choinka już stoi, inne dekoracje też na swoim miejscu...

niedziela, 6 grudnia 2020

Hobbit Trail & China Creek Loop Trail

Długo, całe cztery tygodnie przyszło nam czekać na następną wyprawę w plener. Aż Emilia, nasz rodzinny leniuszek, która zwsze podczas pieszych wycieczek marudzi i narzeka, zaczęła się dopytywać kiedy znowu się gdzieś wybierzemy. W końcu nadarzyła się okazja - długi weekend z okazji Święta Dziękczynienia. Udało nam się wybrać na wycieczkę aż dwukrotnie - pierwsza wycieczka zaprowadziła nas nad ocean.

Szlak, który na ten dzień wybrałam (Hobbit Trail & China Creek Loop Trail), prowadzi częściowo przez namdorski las, a częściowo plażą, i stanowi zamkniętą pętlę, więc nie ma znaczenia w którą stronę się wyruszy.

Ponieważ poranki nad oceanem bywają mgliste i dopiero później robi się ładniej, pozostawiliśmy samochód na parkingu (czarna kropka na mapie powyżej), przeszliśmy na drugą stronę szosy, i ruszyliśmy przez las. 


Zimy w tej części wybrzeża, choć wilgotne, są łagodne, a tutejszy typowy nadmorski las jest wiecznie zielony, z przewagą rododendronów, drzew iglastych, oraz wiecznie zielonych krzewów takich jak Hackelberry, na których były jeszcze ostatnie jagody. Choć dzień był pochmurny, więc ciemny, otaczająca zieleń nastrajała optymistycznie, a mgła opatulała, dodając tajemniczości.

China Creek

Mniej więcej połowa leśnego odcinka prowadzi wzdłuż potoku China Creek. Szlak zatacza pętlę, i żegnamy China Creek, by niebawem przekroczyć Blowout Creek. W sumie trzy mostki, a każdy z nich to atrakcja dla dzieci ale także szansa na poślizgnięcie się na mokrych od deszczu i mgły deskach. Tym razem obeszło się bez tego typu przygód. 

W lesie wyparzyliśmy mnóstwo grzybów, a najpiękniej prezentowały się muchomory.



Narobiliśmy im zdjęć bez liku bo każdy wydawał nam się inny, piękniejszy od tych poprzednich. 


Zawsze wydawało mi się, że muchomory mają plamki a te mają białe narośla. 

Po czterech kilometrach szlak dochodzi ponownie do szosy. Po jej przekroczeniu, ostatni leśny odcinek szlaku to Hobbit Trail. Tutaj łączą się dwa szlaki, ten, którym szliśmy tego dnia, oraz ten, który zaliczyliśmy w marcu tego roku (KLIK).  Hobbit Trail prowadzi do plaży o nazwie Hobbit Beach.

Hobbit Beach

Po dotarciu na plażę urządziliśmy sobie pierwszy tego dnia piknik - byliśmy już bardzo głodni! Rozsiedliśmy się na pniu wyrzuconym przez fale na piasek i spałaszowaliśmy chyba wszystkie kanapki. Posileni, zabraliśmy sią na eksplorację plaży. 

Dzieci pobiegły oglądać ukwiały, szukać muszli i ciekawych patyków, ja zrobiłam kilka zdjęć.


Zdjęcia robione pod słońce nieco przekłamują rzeczywistość - nie było ani aż tak ciemno ani aż tak złowrogo, to tylko gra światła, malującego piękne w swej surowości obrazy.

Dwukilometrowy spacer plażą minął nam szybko, chyba zbyt szybko. Tego dnia nie było wiatru, więc zdawało się że jest niemal ciepło. Emilia nawet chciała ściągać buty i wejść do wody, ale udało mi się ją od tego odwieść - nie mieliśmy ubrań na przebranie, a tylko moczenie stóp zawsze kończy się zamoczeniem przynajmniej do pasa. 

Zdziwiłam się, kiedy po powrocie do samochodu okazało się, że dzieci są bardziej zmęczone ode mnie, bo zazwyczaj to ja kończę na resztkach sił.  Przeszliśmy tego dnia prawie siedem kilometrów.



Ja padłam bez sił dopiero po powrocie do domu. Udało mi się jeszcze dowieźć nas wszystkich bezpiecznie do domu z zaliczeniem ryby z frytkami. 
Ponieważ wirus u nas nie odpuszcza, kupiliśmy posiłek korzystając z usługi drive through, poczym urządziliśmy sobie piknik w części bagarzowej samochodu. Tylne siedzenia wyciągnęłam jeszcze na początku lata, więc miejsca było sporo. Rozłożyliśmy koc, zasiedliśmy po turecku w kółeczku, z jedzeniem pośrodku. Może nie było super wygodnie, ale oryginalnie, inaczej niż zwykle, podobało nam się.

czwartek, 3 grudnia 2020

Czapki trzy

Znowu przygarnęłam niechciane motki. 

Mijając kościół luterański zauwarzyłam, że mają wyprzedaż - taki pchli targ, z przeznaczeniem zysków na kościół, a przy okazji kilka osób pozbywa się niechcianych gratów. A inni, jak ja, przygarniają te niechciane i niepotrzebne przedmioty. Zapłaciłam dolara za papierową torbę wypełnioną akrylowymi włóczkami, w większożci bez banderol. Jedną z nich wkomponowałam w dywanik pod biurko, który niedawno zrobiłam. Teraz przyszła kolej na czapki w kolorze jakże słusznym grudniową porą.


Włóczka, z lekkim metalicznym oplotem, nadała się idealnie. Białej miałam mniej, więc na jedną z czapek sięgnęłam po inną.


Zawsze podobały mi się tego typu mikołajowe czapki i teraz mam taką, mają je też moje dzieci. I w tym chyba największa frajda - że nasza trójeczka ma (prawie) takie same czapki.

Okazuje się, że wcale nie musi być super zimno, żeby czapkę założyć. Krzysio chodzi w czapce po domu - świetnie mu się w niej gra na Play Station. Emilia, natomiast, wymyśliła, że naciągnie czapkę na oczy i tak będzie grać na pianinie.


Zabraliśmy nowe nakrycia głowy na wycieczkę z zamiarem zrobienia zdjęcia rodzinnego w nowych czapkach w plenerze, ale kiedy zaczęliśmy sobie robić na plaży selfies, okazało się to przednią zabawą. Bawiliśmy się fantastycznie, ale zdjęcia raczej nie nadają się do zaprezentowania tutaj.

poniedziałek, 30 listopada 2020

CDL

CDL to skrót oznaczający zawodowe prawo jazdy, a od niedawna, także Comprehensive Distance Learning czyli nauczanie zdalne. 

Rok szkolny 20/21 w naszym zakątku Ameryki dzieci rozpoczęły w zaciszu własnych domów. Nauka ruszyła nieco później niż zazwyczaj ponieważ najpierw szkoły dopinały na ostatni guzik tę nową formę nauczania a potem Oregon dotknęły pożary na niespotykaną dotąd skalę i nikt nie miał głowy do nauki i nauczania. Nareszcie, z końcem września, CDL ruszyło. 

Muszę przyznać, że w odróżnieniu od wiosennej wersji szkoły w czasie pandemii, teraz to wszystko ma ręce i nogi. Wszyscy uczniowie zostali wyposażeni w potrzebny sprzęt (Chromebooks) a pomoc techniczna (z której przyszło nam już skorzystać) działa bardzo sprawnie. 

Ponieważ wszyscy mają nadzieję, że w końcu sytuacja pozwoli na powrót uczniów do budynków szkolnych, by transformację tę ułatwić, rok szkolny podzielono na sześciotygodniowe jednostki administracyjne. W przypadku młodszych dzieci, jak Emilia, nie ma to wpływu na zajęcia szkolne, ale w przypadku licealistów - tak. Zmniejszono ilość przedmiotów nauczanych w czasie takiej jednostki do trzech, zwiększając jednocześnie intensywność ich nauczania. Te trzy przedmioty, w blokach po 90 minut, są w grafiku codziennie, pięć razy w tygodniu. Aktualnie jesteśmy w połowie drugiego takiego sześcotygodniowego okresu i Krzysiek bardzo sobie chwali tę formę nauki. Zajęcia zaczyna o 8.15, na każdym przedmiocie, codziennie, musi zgłosić obecność, ale każdy nauczyciel inaczej rozplanowuje swoje zajęcia, niemniej jednak z każdego przedmiotu Krzysiek ma część każdej lekcji proadzonej na żywo przez zoom. Tylko w środy nie ma spotkań przez zoom, ale za to nauczyciele zazwyczaj zadają więcej pracy samodzielnej. W południe Krzysiek ma długą, 90 minutową przerwę na obiad a także na indywidualny kontakt z nauczycielami gdyby zaistniała taka potrzeba. Zajęcia kończą się o 3 po południu, ale moje dziecko zazwyczaj jest w stanie uwinąć się ze wszystkim dużo wcześniej. I to jest decydujący czynnik dlaczego moim dzieciom ta forma nauczania tak bardzo odpowiada - eliminacja czasu oczekiwania aż reszta klasy skończy zadanie. Czas ten przeznaczają na wykonanie pozostałych zadań z danego i innych przedmiotów, kończąc dzień szkolny dużo wcześniej. 

Jestem pod sporym wrażeniem jak wspaniale działa komunikacja uczeń-nauczyciel i rodzic-szkoła w przypadku obojga moich dzieci. Czasem Krzysiek nie jest czegoś pewien, o coś chce dopytać - nie zdarzyło się, żeby nauczyciele nie odpowiedzieli w przeciągu godziny. Pani Emilii musi mieć komunikator włączony cały czas bo odpowiadała mi na pytania już przed siódmą rano a także po dziewiątej wieczorem. Ogromny ukłon w stronę szkoły i nauczycieli, że potrafili i chcieli tak dobrze zorganizować dzieciakom naukę w tym trudnym czasie. Pod wzglęcem akademickim żadne z nich nie traci a w przypadku Krzyśka wydaje mi się, że wręcz zyskuje. Jak na razie wszystkie przedmioty (w tym algebrę i hiszpański) zalicza na 96-100%.

Stosując się do zaleceń władz, zmniejszono także liczebność klas i grup. Aby uczniowie mogli wrócić do sal lekcyjnych z zachowaniem zalecanej odległości między sobą, nie może być w sali lekcyjnej więcej niż czternaścioro dzieci. Mimo, że dzieciaki uczą się z domu, aby nie musieć dzielić i mieszać grup jak już będzie można wrócić do szkół, uczniów podzielono na mniejsze grupy już od samego początku roku szkolneg. I tak klasa trzecia, do której chodzi Emilia, jest rozdzielona na dwie grupy liczące 12 i 13 dzieci. Jedna grupa ma zajęcia z panią przez zoom rano, druga grupa ma zajęcia po południu. Na resztę dnia dzieci mają dość szczegółową rozpiskę zajęć i zadań. Szkolne komputery mają też zainstalowane wszystkie potrzebne aplikacje a podręczniki, zeszyty, ołówki, markery, i inne szkolne akcesoria szkoła rozprowadziła wśród uczniów jeszcze we wrześniu. 

Emilia momentalnie załapała jak korzystać z tych wszystkich aplikacji włącznie z robieniem zdjęcia zadania domowego by przekazać je pani. Emilia ma jedną sesję dziennie, ale jest ona dłuższa. Ponieważ Emilia została przypisana do grupy zaczynającej zajęcia o 12.15, przed południem pracuje indywidualnie według wspomnianej już rozpiski. Emilia uwija się ze wszystkim momentalnie. Gdyby mogła, już w poniedziałek zrobiłaby zadanie domowe na cały tydzień, i szalenie ubolewa nad tym, że tak nie można. Zadowolona jest też bardzo, że może sobie pospać i nie musi wstawać wcześnie rano. Nawet z tym dosypianiem pozostaje jej po szkole mnóstwo wolnego czasu. 

Pod względem akademickim, nauczanie w tej formie bardzo służy moim dzieciom. Brakuje im jednak kontaktu z rówieśnikami i nauczycielami. Oboje się zgadzają, że to jest jedyna rzecz która jest lepsza w normalnej szkole. Niestety na to przyjdzie im jeszcze poczekać. Obecnie nawet zajęcia z religii odbywają się zdalnie. Z Emilią przerabiam kolejne lekcje (materiały dostałam z parafii) a raz w miesiącu dzieci spotykają się z katechetkami on-line. Każda lekcja ma też moduł elektroniczny, i w sumie lekcje te są dość ciekawe. Raz na jakiś czas dzieci mają też dodatkowe spotkanie, podczas którego katechetka czyta dzieciom opowiadania a potem sobie przez chwilę rozmawiają na tematy luźno związane z wysłuchanymi tekstami. Krzysiek przygotowuje się w tym roku do bieżmowania. On ma spotkania przez internet dwa razy w miesiącu i jakieś lekcje do przerobienia samodzielnego, ale w jego przypadku, mój udział sprowadza się jedynie do przypomnienia, że ma się z tych zobowiązań wywiązać. 

piątek, 27 listopada 2020

Akcesoria świąteczne

Zdębiałam, kiedy pierwszego listopada, po włączeniu rano radia usłyszałam piosenkę bożonarodzeniową. Po kilku dniach oswoiłam się nieco z klimatem świątecznym, mimo że za oknem gościła piękna złota jesień. Pożytek z radiowych ekscesów taki, że oswoiłam się z myślą uszycia kolejnej porcji masek. 


Jakie czasy takie akcesoria, także i te świąteczne.  

Na szczęście materiał miałam w domu więc na żadne zakupy nie musiałam się wypuszczać. Moje są czerwone w gwiazdki, dzieci - jasne z ostrokrzewem. Trzy rozmiary - Emilkowe najmniejsze, Krzysine największe, więc z racji rozmiaru nie pomylą się im która czyja. Na wszelki wypadek mają jeszcze po wewnętrznej stronie literki E i K - niezmywalnym markerem.

Tym razem uszyłam tych masek mniej - po dwie dla dzieci i trzy dla siebie. 

Mam nadzieję, że za rok już nie będą nam potrzebne...

(Zdjęcie robione telefonem, więc niezbyt dobrej jakości, ale maski natychmiast weszły w użycie zgodne z przeznaczeniem, i ciężko je wszystkie razem zebrać.)

wtorek, 24 listopada 2020

Blanton Ridge Trail to Ridgeline Trail to Willamette Trail Head

W ostatni dzień października, w Halloween, wybraliśmy się na spacer niezbyt wymagającym szlakiem Blanton Ridge to Ridgeline Trail to Willamette Trail Head. 


Dzień był już chłodny, ale pogodny - słonko pięknie się do nas uśmiechało, choć poskąpiło ciepła.

Parking niewielki, ale udało nam się znaleźć miejsce. Wyruszyliśmy dziarskim krokiem by się rozgrzać, ale ledwie dotarliśmy do pierwszego drzewa, na które dało się wdrapać, zatrzymaliśmy się. 


Dzieci nie przepuszczą żadnej okazji by wdrapać się na drzewo! Przez jakiś czas zajęłam się podziwianiem jesiennego lasu i robieniem zdjęć ale w końcu pogoniłam towarzystwo - co to za piesza wędrówka podczas której trzęsę się z zimna? Zazwyczaj pot mnie zalewa z wysiłku (czasem od upału) a tym razem stałam jak kołek i marzłam. 




Szlak łatwy, niewiele podejść, nie bardzo się zmęczyliśmy. Miły taki spacer przez las to i nie zdziwiło mnie, że napotkaliśmy sporo ludzi.

Trasa jedna z tych tam i z powrotem. W połowie tam, las przerzedza się i można podziwiać panoramę naszego miasta.


Nieustannie zdumiewa mnie, że tuż za granicą mista mamy tyle pięknych miejsc. Wprawdzie często dociera na szlak hałas autostrady i głównych ulic, ale kiedy odgłosy te zanikają, ma się wrażenie, że jest się hen, gdzieś daleko, daleko od miejskiego życia.

Zboczyliśmy nieco z wytyczonej trasy (jak chyba za każdym razem . . .) by obejrzeć szałas, który ktoś wybudował w pobliżu. 


Gdyby to zależało od moich dzieci, to już byśmy tam zostali. Szalenie spodobała im się ta budowla, i sami dodali kilka gałęzi to tu to tam.

Wycieczkę tę zapamiętamy chyba jednak najbardziej z powodu upadku Krzysia, a w zasadzie dwóch. Najpierw źle wymierzył wskakując na pień zwalonego drzewa, ześlizgnął się i potłukł upadając. Pozbierał się dość szybko po tym, w sumie niegroźnym, upadku - to ten drugi napędził mi strachu. Szlak częściowo oplata zboczę i po jednej stronie, tuż obok jest przepaść. Niezbyt głęboka, ale kiedy Krzysiek stanął zbyt blisko krawędzi, stopa obsunęła się i zaczął spadać w dół. Zatrzymała go druga noga - na kamieniu. Tak strasznie rąbnął w ten kamień, że gdyby uderzył kolanem, to chyba by je strzaskał. Trafiło na goleń. Bolało go bardzo i przez chwilę nie byłam pewna czy da radę wrócić o własnych siłach. Skończyło się na zadrapaniach i siniaku. Kiedy wstał o własnych siłach i zrobił kilka pierwszych kroków, wiedziałam już, że niczego sobie nie złamał.  Jeszcze kilka dni bolało go stłuczone miejsce, ale na szczęście skończyło się na strachu.


W drodze powrotnej znowu zmarzłam bo szliśmy bardzo wolno. Na szczęście droga powrotna zawsze mija szybciej i wydaje się krótsza. W sumie przeszliśmy tego dnia 6 kilometrów.

Blantol Ridge Trail to Ridgeline Trail to Willamette Trail Head
Czarna kropka oznacza początek i koniec trasy, czerwona, to miejsce, w którym stoi szałas.


Listopad nastał deszczowy i chwilowo zaniechaliśmy pieszych wędrówek po okolicznych lasach. W przerwach między opadami oddajemy się grabieniu liści.