czwartek, 30 września 2021

Remont tarasu

Pod wpływem wahań temperatury oraz wilgoci farba na deskach tarasu wybrzuszyła się i zaczęła odchodzić od drewna, co przykuło uwagę Emilii. Zaczęła odrywać płaty farby, stwierdziwszy, że sprawia jej to ogromną przyjemność. Zerwała w ten sposób dość sporo farby, odkrywając spróchniałe drewno. Wyglądało to tak paskudnie, że nie mogłam na to patrzeć, musiałam coś z tym fantem zrobić. Nie wartało malować spróchniałych desek, już lepiej je było wymienić i pomalować nowe. Gdyby Emilia nie zdarła farby, deski wytrzymałyby jeszcze z sezon lub dwa, ale jej zabawa przyspieszyła wymianę desek.



Nie wymieniałam wszystkich — było to nie tylko ponad moje siły, ale i dość kosztowne. Wymieniłam 28 desek w tej części tarasu, której nie osłania żadne zadaszenie. Każda deska miała 16 stóp długości czy prawie 5 metrów. 


Najpierw trzeba było zerwać stare deski. Trzymały się zadziwiająco dobrze i gdyby nie siła młodych mięśni nastoletniego syna, sama bym sobie z tym nie poradziła. Nowe deski malowałam dwukrotnie z każdej strony i dopiero potem je przykręcałam. Prace wykonywałam partiami, po 6-8 desek, głównie dlatego, że nie dysponowałam odpowiednim zacienionym miejscem, by ułożyć do malowania wszystkie 28 desek. W letnim słońcu, przy temperaturze 30 - 40 stopni, malowanie nawet w cieniu było mocno wyczerpującym zadaniem. Pot lał się ze mnie strumieniami i raz niemal się odwodniłam. Potem już dbałam o to, by mieć pod ręką butelkę z wodą.


Po zerwaniu starych desek, spod tarasu wygarnęłam tony śmieci, które się tam zebrały przez lata. Znalazło się kilka skarbów takich jak pędzelki, ołówki, flamastry, sznury plastikowych korali — które kiedyś wpadły przez szczeliny między deskami pod taras i już się ich nie dało wyciągnąć.

Niestety, pomimo słonej ceny, którą zapłaciłam za nowe deski, okazały się nie najlepszej jakości — po prostu krzywe, z każdej możliwej strony. Położone na płasko, niektóre z nich wygięte były w łuk w poziomie, inne w pionie, jeszcze inne, po przekątnej. Przykręcając je stanęłam wobec nie lada wyzwania starając się by odstępy między deskami były w miarę jednakowe - jak udało się zgrać na końcach, to w środku była różnica, a jak pasowało w środku, to na jednym z końców coś nie pasowało.


Narzędziami i wskazówkami poratował mnie sąsiad. Bez jego wiedzy nie bardzo bym wiedziała jak się za to całe zadanie zabrać. Jeśli chodzi o narzędzia, szczególnie przydatną okazała się mała piła tarczowa, którą pocięłam na mniejsze kawałki wszystkie stare deski.

Żeby było jeszcze zabawniej, okazało się, że słupy, na których oparty jest dach altanki, nie mają fundamentów i wspierają się jedynie na deskach tarasu. 


Czyli jak taka deska kiedyś spróchniej lub przegnije, to altana zapadnie się, bo słup straci oparcie. Nie ma także możliwości wymiany takiej deski, bo altana waży sporo i nie wiem jak można by ją podnieść, by wymienić deski, do których przykręcona jest konstrukcja nośna. Wymyśliliśmy z sąsiadem, że wsuniemy w te miejsca betonowe płytki chodnikowe, ułożone jedna na drugiej, dochodzące do samej śruby belki nośnej. Dodatkowo wsunęliśmy element metalowy by ewentualny nacisk śruby nie rozkruszył betonu a rozproszył siłę nacisku w miarę równomiernie. Udało mi się zrobić takie wsparcie pod trzema słupami, ale czwarty został mi już na następny sezon. Mam problem z dojściem — nie udaje mi się oderwać deski tak, by przy okazji nie zniszczyć sąsiadujących. Myślę jednak, że uda mi się z czasem wymyślić jak rozwiązać ten problem.

Na koniec wymieniłam jeszcze kilka desek na końcu tarasu z drugiej strony. Oczywiście, że i tutaj pojawił się jakiś problem, bo jakże by inaczej! Stare deski okazały się innej szerokości i kiedy ściągnęłam trzy stare, trzy nowe były w sumie za szerokie, a tylko dwie—za wąskie. Wymyśliłam, że do tych dwóch szerszych dołożę inną, o połowę węższą — znalezioną na szczęście wśród rupieci w szopie. Po pomalowaniu nie widać, że to inny gatunek drewna, a że w miejscu tym stoją stół i krzesła, to inna szerokość nie rzuca się tak w oczy.

Sam taras nie był jeszcze w najgorszym stanie, ale schodek z tarasu na trawnik z pewnością trzeba było wymienić już teraz.


Trochę musiałam pokombinować, ponieważ nie miałam desek o odpowiedniej szerokości a nie chciałam wydawać już więcej na materiały. Przejrzałam zasoby własne, czyli składzik desek wszelakich i znalazłam dwie, jedną szerszą od oryginalnej, drugą węższą, ale przykręcone obok siebie odpowiadające wymiarom starego stopnia.



Z remontem tarasu bawiłam się niemal trzy miesiące, od połowy czerwca (deski przywieźli w dniu urodzin Emilii) do połowy września. Wyjątkowo nie miałam serca do tego projektu, który zdecydowanie był ponad moje siły, ale kwotę, którą musiałabym zapłacić firmie, zaoszczędziłam na wymianę okna w pokoju dziennym.

Bardzo się cieszę, że w końcu zaczęło padać i już nie muszę niczego malować, odnawiać, remontować!

poniedziałek, 27 września 2021

Santiam Wagon Road to Rock House

Santiam Wagon Road zajmuje interesujące i wyjątkowe miejsce w historii Oregonu. W przeciwieństwie do innych dróg, które zostały zbudowane, aby sprowadzić osadników do Doliny Willamette, ta droga miała prowadzić osadników i ich zwierzęta na wschód, na bogate pastwiska środkowego Oregonu oraz na targi we wschodnim Oregonie i Idaho. Przez 74 lata (1865-1939), kiedy ta 400-milowa (644 km) trasa była w użyciu, służyła jako główny środek transportu przez centralne Góry Kaskadowe, znacząco przyczyniając się do rozwoju gospodarczego regionu. (W 1939 roku ukończono budowę nowej drogi, US20.) 

Pozostałości Santiam Wagon Road, zachowane w Lasach Narodowych Willamette i Deschutes, wpisane są do Krajowego Rejestru Miejsc Historycznych. Wiele punktów dostępu można znaleźć wzdłuż szos 20 i 126, które częściowo podążają pierwotną trasą Santiam Wagon Road. Podjechaliśmy samochodem z Trout Creek Campground do jednego z takich punków, do miejsca, z którego wychodzi szlak o nazwie Santiam Wago Road to Rock House, by przemierzyć kilka kilometrów trasą osadników sprzed lat.


Parking znajduje się tuż przy południowej odnodze rzeki Santiam River, którą podziwialiśmy przez chwilę z przerzuconego nad rzeką drewnianego mostu. 

Santiam River (South Fork)

Po pokonaniu dzień wcześniej trzynastu kilometrów szlakiem Rooster Rock, ta trasa wydała się nam szalenie łatwa. Wędrowaliśmy niespiesznie, sycąc oczy niesamowitą o tej porze roku i przy tej suszy zielenią. 


Podejścia były łagodne i niewielkie, a trasę, w połowie, przecina strumień, którego chłodna wodna przyniosła nam ulgę w ten dość ciepły dzień. 


I tak doszliśmy do wodospadu House Rock Falls. House Rock to ogromna skała i od niej nazwę wzięły i wodospad i znajdujący się w tym miejscu kemping (na którym dzieci były w zeszłym roku). 


Przy wodospadzie urządziliśmy sobie nieco dłuższy postój połączony z posiłkiem. 


Potem zaliczyliśmy jeszcze jaskinię, a dzieci pokazały mi wszystkie miejsca, które zapamiętały z ubiegłorocznego wyjazdu pod namiot w to miejsce. 

Szlak zatacza na końcu pętlę, na zwieńczeniu której znajduje się wodospad, a potem wraca się tą samą drogą.



Trasa wydawała się taka łatwa, niewymagająca, i wędrowało nam się lekko i przyjemnie. Ze zdziwieniem przyjęłam informację, że przeszliśmy w sumie 9.5 kilometra — zdawało się, że sporo mniej.

piątek, 24 września 2021

Hamak

Pakując rzeczy na wyjazd pod namiot, zawsze zabieram hamak. Czasem jest gdzie go rozwiesić, czasem nie ma odpowiednio grubych, blisko siebie rosnących drzew. Kiedy uda się hamak rozwiesić, przeważnie dochodzi do kłótni między dziećmi, bo oboje chcą z niego korzystać dokładnie w tym samym czasie. Zawsze udaje się załagodzić te konflikty, zazwyczaj rozpisując półgodzinne sesje, ale postanowiłam w końcu kupić drugi hamak, żeby permanentnie rozwiązać ten problem. Choć jak znam moje dzieci, to o ile hamaki nie będą identyczne, zawsze mogą się pokłócić o to, kto ma korzystać z tego niebieskiego, a kto z tego drugiego. 

Niestety nie udało mi się dopaść modelu, który posiadamy — zniknął ze sklepu szybciej, niż się spodziewałam, pozostało mi więc zrobić hamak samodzielnie. Akurat trafił mi się materiał, bo po dłuższej przerwie wymuszonej przez koronowirusa, do szkoły Emilii powróciła wyprzedaż w starej sali gimnastycznej. Natknęłam się na nią zupełnie przez przypadek, wracając w sierpniu od fryzjera — czasem warto pojechać dalszą trasą! Tym razem uwagę moją przykuły materiały. Niektóre, tylko resztki, innych było dość sporo na oryginalnych belach, z przyczepionymi jeszcze sklepowymi cenami. Sporo ładnych wypatrzyłam, więc zaopatrzyłam się na jakiś czas. Na pierwszy ogień poszedł materiał na obicia mebli ogrodowych w piaskowym kolorze, z którego uszyłam hamak. Taki większy, żeby się w nim zmieścił mój nastoletni syn. 



Konstrukcja hamaka jest banalnie prosta — po obu stronach tunelik, przez który przeciągnęłam linę. Na razie hamak wisi w altance za domem, ponieważ uszyłam go już po powrocie z ostatniego wyjazdu pod namiot. Jak można się było spodziewać, zagarnęła go Emilia — bardzo dobrze czyta się jej w nim książkę. Na drugi, taki sam hamak, nie ma już tego samego materiału, ale jest inny. Coś mi się wydaje, że będę musiała uszyć jeszcze jeden, bo dzieciom bardzo odpowiada, że jest większy od tego starego.

wtorek, 21 września 2021

Wyprawa do Koguciej Skały

Gwoździem programu, czyli najważniejszą pieszą wycieczką podczas naszego ostatniego letniego wyjazdu pod namiot była wyprawa do Rooster Rock, czyli do Koguciej Skały. 

Rooster Rock


Trasa Rooster Rock via Trout Creek Trail zaliczana jest do trudnych, ale plan zakładał, że przeznaczamy na nią cały dzień. Plan uległ zmianie jeszcze przed wyruszeniem, bo wstaliśmy późno a śniadanie celebrowaliśmy dość długo. Udało nam się wyruszyć tuż przed południem. 

Szlak zaczyna się w tym samym miejscu co zaliczony dzień wcześniej Walton Ranch Interpretive Trail, ale przed wyruszeniem na trasę należy wypełnić formularz z danymi grupy na wypadek zaginięcia — żeby było wiadomo ilu osób szukać i kogo tak konkretnie.



Szlak jest trudny, ponieważ prowadzi cały czas w górę, żadnych odcinków po płaskim dla złapania oddechu! Nachylenie końcówki jeszcze mocniejsze. 
W opisie stało, że na pokonanie trasy trzeba 4 godziny i 45 minut, więc założyłam, że nam zajmie to 7 godzin. Ale że na prowadzenie wyrwała się młodzież, i to młode, długie, silne nogi dyktowały tempo, gnaliśmy jak szaleni i trasę wykonaliśmy w ciągu 4 godzin i 42 minut — z odpoczynkami i posiłkiem pod Rooster Rock. 



Na najłatwiejszym odcinku na samym początku prowadzili Krzysiek z kolegą, a Emilia narzekała i jęczała na potęgę. Potem znalazła sobie dwa kije i chyba te kije były magiczne, bo dostała takiego turbodoładowania, że musieliśmy na nią wołać, żeby na nas czekała, i w ogóle, żeby zwolniła. Zdecydowanie najmłodsza Emilia najlepiej poradziła sobie z tą trzynastokilometrową trasą — i chyba po powrocie była najmniej zmęczona. Najgorzej poszło mi i mojej koleżance, ale my mamy po 48 lat, a nie 9, 15, czy 18 jak reszta naszej wycieczki! Ale nie poddałyśmy się i wprawdzie z wieloma postojami i odpoczynkami, by uspokoić serce, walące jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi, ale do punktu, w którym się zawraca, dotarłyśmy. 

Niestety, w związku z ogromnym zadymieniem nie było nic widać a piękną panoramę mogliśmy sobie jedynie wyobrazić a potem, już w domu, pooglądać na zdjęciach innych turystów, którym trafiły się lepsze warunki. 



Ponieważ w oddali nic nie przyciągało uwagi, w pobliżu wypatrzyłam dzwoneczek, umieszczony tam przez rodzinę, by upamiętnić dawcę organów, który uratował życie ich córce. 



Niech dźwięk tego dzwoneczka zainspiruje Cię, by zostać dawcą organów, ratując życie ośmiu innych osób.



Zadzwoniłam, choć od lat mam zaznaczone w prawie jazdy, że wyrażam zgodę na oddanie organów innym w przypadku nagłej śmierci.

Rozłożyliśmy się w cieniu Rooster Rock, w miejscu, gdzie przyjemnie hulał wiaterek, aby posilić się przed drogą powrotną. Kiedyś na Rooster Rock punkt obserwacyjny miały służby leśne, ale zrezygnowano z niego w roku 1963. Teraz ta skała z andezytu i bazaltu służy amatorom wspinaczki. Krzysiek strasznie chciał się powspinać, znalazł nawet pozostawioną przez kogoś linę, ale nie pozwoliłam mu ponieważ nie mieliśmy ze sobą żadnego sprzętu, który zapewniłby mu bezpieczeństwo.


Droga powrotna była może nieco mniej męcząca, ale wcale nie łatwiejsza — po prostu inne mięśnie nóg pracowały przy zejściu a pracowały porządnie.

To była najtrudniejsza i najdłuższa z naszych dotychczasowych pieszych wycieczek. Ku mojemu zaskoczeniu, Emilia poradziła sobie fantastycznie. Najwyraźniej jest dużo silniejsza niż myślałam.

sobota, 18 września 2021

Walton Ranch Interpretive Trail #4170

Kemping Trout Creek Campground położony jest przy drodze krajowej US20, w miejscu, gdzie potok Trout Creek wpada do południowej odnogi rzeki Santiam River. Po drugiej stronie drogi US20 zaczynają się dwa szlaki. Jeden z nich to Walton Ranch Interpretive Trail. 



Trasa jest króciutka, w sam raz na wieczorny spacerek po rozbiciu namiotu a przed zachodem słońca. 


Z założenia jest to trasa dostępna dla osób mających problemy z poruszaniem się — przemieszczających się na wózkach bądź o kulach, niestety zaraz na początku przejście blokuje pień zwalonego drzewa.



Dalej, w dwóch miejscach, ziemia osunęła się, niszcząc nieco ścieżkę. Dla nas przeszkody te nie stanowiły żadnego problemu, ale dla osób, dla których teoretycznie szlak ten ma być dostępny — tak. Zanim drogę zagrodziło nam to zwalone drzewo, przeszliśmy drewnianym mostem nad potokiem Trout Creek. Emilię w zachwyt wprawiły obniżone w połowie mostu barierki, mające nie blokować widoku osobom na wózkach. Emilia stwierdziła, że w końcu ktoś pomyślał o takich niewysokich osobach jak ona i że chociaż raz nie musi się wspinać na barierkę, żeby coś zobaczyć.

Trout Creek - widok z mostu

Ścieżka doprowadziła nas na platformy widokowe. Można z nich dostrzec łąkę na terenie rancha Walton. Podobno zimą żerują tam jelenie. Podczas naszego pobytu nie było ich jednak, ale my byliśmy tam u schyłku lata. Za to okazało się, że w niektórych miejscach na tarasie jest zasięg, o czym oznajmił sygnał otrzymanej wiadomości — z pracy! 


Dwa kroki w bok i po sygnale. I dobrze — jak urlop, to urlop! Panorama roztaczająca się z tarasów zapewne jest cudna, ale podczas naszego pobytu w powietrzu było zbyt dużo dymu nawianego z pożarów (i oregońskich i kalifornijskich) i widoczność była mocno ograniczona. 


Za to nie mieliśmy problemu z zauważeniem samochodu znajomych, którzy dotarli na miejsce i właśnie zjeżdżali z szosy na drogę dojazdową do kempingu. Wracając, skróciliśmy sobie nieco trasę, wybierając ścieżkę, która kiedyś musiała stanowić fragment starego szlaku, nieprzystosowanego dla osób niepełnosprawnych. Teraz trasa jest trochę dłuższa, ale o dużo łagodniejszym nachyleniu. Tylko to nieszczęsne zwalone drzewo na początku! Z czasem z pewnością zostanie usunięte.

środa, 15 września 2021

Letnie malowanie

Lato to zazwyczaj dobry czas na remonty, odnawianie, odmalowywanie, ale w tym roku było stanowczo za ciepło. Temperatury 35-43 w cieniu chyba jednak są za wysokie, przynajmniej w moim odczuci. Niemniej jednak, skoro zaplanowałam pewne prace remontowe, wykonywałam je, choć powoli, rozciągając je niemal na całe lato. Tak było z domkiem-konstrukcją do zabawy. 


Na wiosnę doszłam do wniosku, że skoro już nikt z niej nie korzysta, najlepiej byłoby się jej pozbyć — albo znaleźć kogoś, kto chciałby ją sobie wziąć, albo ją rozebrać. W wyobraźni już nawet sobie zagospodarowałam teren po usuniętym domku. 


Jak tylko Emilia usłyszała o moich planach, podniosła raban, że absolutnie nie, że ona będzie się jeszcze w domku bawić, tylko boi się pająków no i fajnie by było domek odmalować. I tak oto zostałam wrobiona w pierwszy projekt remontowy. Wyciągnęłam z szopki resztki różnych farb, w tym dwa odcienie zielonego i ruszyłam z malowaniem. Zaczęłam na początku lipca, a potem zrobiłam sobie bardzo długą przerwę, by skończyć na początku września. 


Nie obeszło się bez wypadku — potrąciłam puszkę z farbą, puszka spadła, spektakularnie ochlapując zjeżdżalnię, co widać na zdjęciach. Jak znajdę chwilę, to tę farbę zeskrobię, bo schodzi dość łatwo. Albo spróbuje wmanewrować w to Emilię. 


Jedną z zielonych farb udało mi się wykończyć, drugiej sporo zostało. Żółtą farbą malowało się fatalnie, musiałam położyć kilka warstw, bo kiepsko kryła, jakaś tak rozwodniona. Pierwotnie miało być więcej żółtych detali, ale dałam sobie spokój i stopnie pomalowałam na rdzawy brązowy. 


No to jeden projekt z głowy!

niedziela, 12 września 2021

Cascadia State Park: Lower Soda Creek Falls Trail

Kryty most, którego zdjęcia prezentowałam w poprzednim wpisie, jest już bardzo blisko parku stanowego Cascadia. To właśnie tam zmierzaliśmy w drodze na kemping. Na terenie parku znajduje się wprawdzie pole namiotowe, ale miejsca są niewielkie i tak blisko siebie, że nie zapewniają ani odrobiny prywatności. Choć sporą zaletę stanowią prysznice — brak ich w tych miejscach, gdzie dotąd obozowaliśmy. 

Ale to nie z powodu pryszniców zajechaliśmy do Kaskadii, ale z powodu szlaku Lower Soda Creek Falls Trail. Trasa biegnie wzdłuż potoku Lower Soda Creek, a po obu stronach ścieżki bujnie krzewią się jeżyny, obsypane o tej porze roku słodkimi owocami. Nie mogłam się nadziwić, że nie były wyzbierane — objadłam się za wszystkie czasy. Emilia stwierdziła, że są za słodkie! Łasuchowanie wydłużyło nam czas wędrówki, ale przecież i tak się nie spieszyliśmy. Szlak zapewnił dodatkowe atrakcje w postaci pni zwalonych drzew oraz skał — i jedne i drugie kusiły moje dzieci, które tym pokusom ulegały raz za razem, wspinając się na każdy pień, na każdą skał(k)ę. 



W końcu dotarliśmy do wodospadu — jak większość niewielkich wodospadów o tej porze roku, niezbyt imponującego. 


Pokręciliśmy się w tym miejscu dłuższą chwilę, ponieważ mimo niewielkiej ilości wody, odczuwalnie ciągnęło od niej chłodem, a dzień był ciepły i parny, i taki chłodny powiew przyniósł nam ulgę.

Trasa szlaku zaznaczona jest na czerwono na mapce poniżej. Na tej samej mapce, w lewym dolnym rogu, zaznaczyłam lokalizację krytego mostu, który obejrzeliśmy wcześniej tego dnia.



Z parku stanowego Cascadia pojechaliśmy już prosto do oddalonego o 11 minut jazdy kempingu. Obejrzeliśmy sobie najbliższą okolicę, rozbiliśmy namiot, i przeszliśmy się jeszcze jednym, bardzo krótkim szlakiem, ale o tym będzie następnym razem.

czwartek, 9 września 2021

Ostatni wyjazd pod namiot tego lata i nowy rok szkolny

W nowy rok szkolny wkraczamy pełni obaw, ale i nadziei. Bardzo chcemy wierzyć, że uda się uchronić nauczycieli i uczniów przed koronawirusem, że rok szkolny 21-22 uczniowie spędzą w klasach szkolnych, nie przed ekranami komputerów w domu. Czy nadzieje spełnią się, czy okażą się płonne, pokaże czas. Emilia rozpoczęła naukę wczoraj, Krzysio dopiero dzisiaj. Oboje pełni entuzjazmu, nie mogli się doczekać pierwszego dnia szkoły. Ale zanim z otchłani szaf powyciągali szkolne przybory i plecaki, wybraliśmy się na ostatni wakacyjny wypad pod namiot.

Tym razem zaniosło nas na północny wschód, nad rzekę Santiam River. Kemping Trout Creek Campground jest nieduży, zaledwie 24 miejsca, a nasze (numer 13) położone nad samą rzeką, więc do snu kołysał nas szum wody. 



Miejsce, mimo panującej suszy, okazało się zdumiewająco zielone.



Ogniska nie było — od połowy lata obowiązuje zakaz palenia ognisk, a informacja ta jest wywieszona w każdym możliwym miejscu — przy wjeździe na teren kempingu, na tablicy informacyjne, przy toaletach, przy pompie, na każdym miejscu kempingowym. Obok tekstu zamieszczone są też obrazki graficznie przedstawiające jakich urządzeń nie można używać, a jakie są dozwolone (między innymi kuchenki turystyczne na gaz) - nie można się więc tłumaczyć brakiem znajomości języka. Podczas naszego pobytu nad Santiam River, dwukrotnie widzieliśmy patrole sprawdzające, czy nikt nie łamie zakazu, raz już po zmroku, drugi raz rano. 

Na każdy dzień tego długiego weekendu zaplanowałam jakąś pieszą wycieczkę. Jeszcze zanim dojechaliśmy na kemping, zatrzymaliśmy się na chwilę przy wybudowanym w 1954 roku  krytym moście. 



South Fork Santiam River (Short) Covered Bridge nie jest jedynie zabytkiem a czynnym mostem na lokalnej drodze — kiedy podziwialiśmy z niego piękny kolor wody w rzece poniżej, minął nas nawet jeden samochód. 



Nieopodal znajduje się parking, a przy nim stoły piknikowe oraz przenośna toaleta, więc miejsce aż prosi się, by zrobić tu przerwę w podróży, co też uczyniliśmy, choć do celu mieliśmy już bardzo niedaleko.

poniedziałek, 6 września 2021

Nowa fryzura

Po dwóch latach wybrałam się w końcu do fryzjera. Zarosłam przez ten czas!



Planowałam wizytę rok temu, ale najnormalniej w świecie się bałam. Zmobilizował mnie Krzysiek. On też zarósł i zażyczył sobie wizyty w salonie fryzjerskim. Mama może jedynie zgolić na pałę albo ostrzyc na jeża — dalej moje umiejętności w zakresie obcinania włosów nie sięgają. A Krzysio chciał włosy podciąć, wyrównać, zorganizować w ładną fryzurę, ale z zachowaniem długości. W salonie, do którego go zaprowadziłam, wszyscy mieli założone maski, więc i ja umówiłam się na obcięcie. Krzyś tylko podciął, ja poszłam na całość.



Chyba z pięć razy prosiłam fryzjerkę, żeby jeszcze bardziej podcięła a ona z niedowierzaniem ciągle pytała Jeszcze? Aż w końcu orzekłam, że jest dobrze. Jestem bardzo zadowolona!

piątek, 3 września 2021

South Sister

W zeszłym tygodniu Krzysiek zdobył trzeci najwyższy szczyt w Oregonie — South Sister 3157 mnpm.

Trasa nie jest wymagająca technicznie, nie ma żadnych klamer ani łańcuchów, jest jednak długa — prawie 19 kilometrów. Na odcinku 10 kilometrów pokonuje się wysokość 1524 metrów.

w drodze na South Sister

Trasa ta jest poza moimi możliwościami, ale młody, zdrowy, i wytrzymały Krzysio pokonał ją i zdobył swój pierwszy trzytysięcznik. Po drodze zrobił kilka zdjęć, a dwa z nich przysłał mi natychmiast, bo akurat w tym miejscu był zasięg.

w drodze na South Sister


Na temat szlaku można sobie więcej poczytać na stronie Hike Oregon (KLIK). 
Trasa ta jest też w aplikacji AllTrails (tutaj).