Jeszcze w poniedziałek rzeczywistość zdawała się całkiem przyjemna.
Mimo coronawirusa, kiepskiej sytuacji ekonomicznej, i bardzo realnej groźby utraty pracy, cieszyłam się wraz z dziećmi ostatnim dniem długiego weekendu. Pogoda była piękna, nastroje radosne, ale to zaczęło się szybko zmieniać.
Pierwszy zgrzyt nastąpił, kiedy wjechaliśmy w rejon zasięgu - natychmiast zaczęłam otrzymywać powiadomienia o nadchodzących hiostorycznie silnych wiatrach. Niedobrze. Silne wiatry zawsze budzą we mnie obawy, że dąb, który rośnie za domem, ulegnie i zwali się na nasz dom.
A potem było już tylko gorzej.
Wiatr przyszedł, dębu nie zwalił (jedynie zasłał cały ogródek i taras gałązkami i liściami) notomist przywiał dym z pożarów trawiących lasy w górach na wschód od nas. Od wtorku pada u nas popiół. Nie są to opady tak intensywne jak w Pompejach, ale popiołu zebrało się już sporo na wszystkim a jakość powietrza jest tak katastrofalna, że wychodzenie na zewnątrz zagraża zdrowiu. Niebo przybrało barwę żółtej musztardy, słońce to ledwie widoczny blado czerwony krążek. Siedzimy w domu a klimatyzacja włączona jest cały czas filtrując powietrze.
Wtorkowy poranek przyniósł także przygnębiające wieści na temat pożarów, które nocą wysypały się jak grzyby po deszczu, oraz lawiny powiadomień odnośnie stopnia zagrożenia w poszczególnych, dość bliskich, rejonach.
Ogień postępuje, zbierając straszliwe żniwo. Kilka miejscowości zostało zmiecione z powierzchni ziemi, granica ognia przesuwa się na zachód, w kierunku większych miast. Zachodnia, najbardziej oddalona od nas, część sąsiadującego z Eugene Spriengfield została objęta nakazem ewakuacji.
Kilka osób z pracy już się ewakuowało a każdy z nas zna osobiście kogoś, kogo ta sytuacja dotknęła.
|
niebieska kropka oznacza miejsce gdzie znajduje się nasz dom |
Od wczoraj są u nas znajomi, których dom znajduje się w zagrożonej strefie. Monitorujemy sytuację, mając nadzieję, że ogień nie dotrze do ich domu i będą mieli do czego wrócić.