wtorek, 31 sierpnia 2021

Półkolonie

Tego lata moje dzieci brały udział w zajęciach zorganizowanych przez szkołę. Zajęcia te zostały sfinansowane poprzez American Rescue Plan Act of 2021 więc rodzice nie musieli za nie płacić. 

W naszym okręgu szkolnym zajęcia dopasowano tematycznie do grup wiekowych, każda grupa miała do wyboru kilka różnych opcji. 

Jako że Emilia lubi sobie pospać, wszystkie zajęcia zaczynające się o 8.30 lub 9.00 natychmiast zostały przez nią odrzucone. Na szczęście Lego Robots zaczynały się dopiero o 12.30. Jej trzygodzinne zajęcia odbywały się przez 4 tygodnie, od poniedziałku do czwartku. W pierwszym tygodniu jeszcze tych robotów z Lego nie budowali (z nie znanych mi powodów), ale mieli inne dość ciekawe zajęcia. A kiedy już zaczęli z Lego, Emilia była zachwycona, zwłaszcza że zajęcia obejmowały także programowanie, a potem sterowanie tymi robotami przez komputer, wszystko na poziomie dostosowanym do wieku dzieci biorących udział w zajęciach. 

Dzieci były pogrupowane według wieku właśnie. Ze względu na pandemię, grupy były niewielkie, 8-10 osób. I personel i dzieci cały czas musiały mieć założone maski — ściągnąć je można było jedynie podczas przerwy na boisku szkolnym oraz podczas jedzenia, bo i wyżywienie było zapewnione w ramach tych zajęć. Tak prawdę powiedziawszy to trudno mi było wydębić od Emilii cokolwiek na temat tych robotów z Lego, bo poza tym, że było super, jedyne szczegóły, jakie mi dobrowolnie sama przekazywała dotyczyły koleżanek i pań prowadzących zajęcia. Machnęłam więc ręką i słuchałam tego czym dziecko najbardziej chciało się ze mną podzielić.

Krzysiek wybrał sobie obóz wędrowny. Zaczynał rano o 9 a kończył w południe. 
Jego zajęcia odbywały się pięć razy w tygodniu, ale tylko przez dwa tygodnie. 
W ramach tych zajęć między innymi zdobyli kilka lokalnych wzniesień, wędrując znanymi już Krzyśkowi szlakami. Odwiedzili też szpital dla ptaków (Cascades Raptor Center), arboretum, dowiedzieli się mnóstwo na temat lokalnej flory i historii miasta. W jeden dzień zbierali jeżyny, a potem dostali zadanie domowe — z otrzymanej pektyny, cukru, i zebranych jeżyn mieli zrobić dżem według załączonego przepisu. Dżem zrobiłam ja, ale zajada się nim Krzysiek. Zajęcia Krzyśka wydały mi się o niebo bardziej interesujące niż Emilii i dlatego byłam szalenie zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że brało w nich udział tylko czterech uczniów. Krzysiek obiecał, że zabierze nas w te wszystkie miejsca i opowie nam to czego się dowiedział. Trochę nam przekazał na bieżąco, ale nie wszystko się da nie będąc na miejscu. Tak jak w przypadku półkolonii Emilii, obóz Krzyśka był z wyżywieniem, a dodatkowo autobus szkolny woził ich na te wszystkie wycieczki a Krzysiek musiał jedynie dotrzeć do szkoły — jeździł na rowerze co mu zajmowało niecałe 10 minut.

Skoordynowanie tych zajęć z pracą i treningami piłki nożnej wymagało nieco wysiłku, ale udało się, głównie dlatego, że na basenie, na którym Krzysiek pracuje tego lata, czas pracy mają podzielony na kilkugodzinne bloki zmianowe (od 1.5 godziny do 3 godzin), a do tego system komputerowy niesamowicie ułatwia wymienianie się zmianami między pracownikami.

Oboje i Emilia i Krzysiek, bardzo byli zadowoleni z tych zajęć, a i ja miałam dzięki nim nieco wytchnienia. Szkoda, że to pewnie tylko ten jeden raz — zdaję sobie sprawę, że zorganizowanie i przeprowadzenie takich zajęć kosztuje i raczej nie ma co się spodziewać, że w przyszłości pojawią się środki na sfinansowanie kolejnych tego typu letnich zajęć dla dzieci. Może nie były to zajęcia, dzięki którym dzieci miałyby nadrobić zaległości w nauce, ale z pewnością pomogły im w nadrobieniu zaległości w sferze socjalnej. Moje dzieci nadal odczuwają ogromny niedosyt w kwestii kontaktów z innymi dziećmi wynikający z ponad rocznej izolacji i nie mogą się nacieszyć obcowaniem z rówieśnikami. Pierwszy dzień zajęć szkolnych już w przyszłą środę, 8 września.

sobota, 28 sierpnia 2021

Moon Falls

Dzieci niemal płakały wyjeżdżając z Rujady. Niby wiedziały, że nie możemy zostać dłużej, ale nie mogły się pogodzić z tym, że ten wspaniały czas dobiegł końca. Nastroje miały morowe, więc coś z tym trzeba było zrobić. Zastosowałam już wcześniej sprawdzoną metodę i zamiast jechać prosto do domu, wybraliśmy się najpierw na małą wycieczkę do jednego z pobliskich wodospadów.

Kilkanaście kilometrów za kempingiem są trzy wodospady. Jeden z nich, Spirit Falls, zobaczyliśmy rok temu, a tym razem wybraliśmy się do Moon Falls. Emilia zasnęła w drodze i nawet jazda po wyboistej żużlowej drodze nie zakłóciła jej snu. Trochę się obawiałam czy samochód sobie poradzi, ale w jednej z recenzji szlaku przeczytałam, że Toyota Prius dała radę, więc doszłam do wniosku, że Kia Niro też sobie poradzi. Poradziła sobie bez problemu, nawet na ostatnim, najgorszym pięciokilometrowym odcinku.

Krzysiek był w paskudnym nastroju, najgorszym, jaki może opanować zmęczonego nastolatka, ale na szczęście, kiedy dotarliśmy na parking i wysiedliśmy z samochodu, początek nowej przygody wpłynął na niego pozytywnie.

Jak już dobudziłam Emilię, wyruszyliśmy do oddalonego o kilometr wodospadu. Humory poprawiły się dzieciom diametralnie już po kilkunastu metrach, przechodząc z rozpaczy po zakończeniu wyjazdu pod namiot w tryb radosnego oczekiwania, jaki zawsze niesie ze sobą każda piesza wycieczka. 


A sam wodospad — cóż, po kilku miesiącach suszy raczej nie można było oczekiwać ogłuszających kaskad, ale ledwie widoczne strumyczki sączące się po skale mimo wszystko mnie rozczarowały. 

Moon Falls

Na szczęście dzieci zajęte były wspinaniem się po skałach i pniach zwalonych drzew i wydaje mi się, że żaden wodospad nie był im wcale do szczęścia potrzebny. Potrzebne im było coś, co odwróciłoby uwagę od rozstania z przyjaciółmi i cel ten został osiągnięty. Kiedy ponownie wsiedliśmy do samochodu, humory dopisywały i drogę powrotną przejechaliśmy w miłej atmosferze.



Kurzu, jaki osiadł na samochodzie podczas tej eskapady, nie zmiótł nawet pęd jazdy autostradą, więc po wyładowaniu całego rynsztunku, umyliśmy jeszcze samochód. 



W środku poodkurzała Emila — twierdzi, że odkurzanie samochodu daje jej ogromną satysfakcję. Niestety uczucia te są zgoła odmienne, jeśli chodzi o odkurzanie domu. Szkoda.

środa, 25 sierpnia 2021

Rujada 2021

W tym roku, tak jak i w roku poprzednim, wybraliśmy się w drugiej połowie sierpnia na kemping Rujada, godzinę jazdy samochodem od domu. 

Jeszcze w marcu, podczas ferii wiosennych, pojechaliśmy wybrać miejsce, ale z trzech wybranych przez nas tylko jedno było jeszcze dostępne, kiedy zabrałam się za dokonanie rezerwacji. Mimo że miejsce numer 12 wydawało się najmniej atrakcyjnym z wyselekcjonowanych trzech, okazało się doskonałym wyborem — blisko do toalety z bieżącą wodą i światłem (druga ubikacja jest bardzo prymitywna, pozbawiona takowych luksusów), blisko placu zabaw, nie tak daleko od kąpieliska. 

Kąpielisko, czyli dostępny brzeg potoku z głęboką wodą, pobiegliśmy obejrzeć, jak tylko zaparkowaliśmy samochód, zanim jeszcze rozbiliśmy namiot — trzeba było sprawdzić, czy wszystko jest jak rok wcześniej. 

Było, tylko trochę mniej wody w potoku, ale nieznacznie. 

Jak już namiot stanął, dzieciaki wskoczyły w stroje kąpielowe i pognały nad wodę. Główną atrakcję pobytu na tym kempingu stanowią skoki do wody.



 

Mimo że nie było zbyt ciepło, wyskakały się dzieci za cały miniony rok i jeszcze trochę na zapas. Skakało im się tym lepiej, że w towarzystwie przyjaciół.



Jak już dzieci wymarzły tak, że niemal zsiniały, grały w piłkę nożną, badmintona, w karty, w Rummikub, i w szachy, albo po prostu biegały — jak to dzieci.

Jakie jest prawdopodobieństwo, że jadąc w to samo miejsce w kolejnym roku, spotka się tam tych samych ludzi co rok wcześniej? Pewnie niewielkie, ale właśnie tak się stało — spotkaliśmy się z ludźmi, którzy zajmowali w ubiegłym roku miejsce obok. Dziewczynki, Emilia i Zoe, natychmiast zaczęły się bawić, jakby od czasu ostatniej wspólnej zabawy minęły godziny, a nie 12 miesięcy.

I innej tradycji stało się zadość — w sobotni poranek pokropił nas deszcz, ale taki nieznaczny, że nikt nawet nie ruszył się po kurtkę. Szybko minął a my, tradycyjnie, wybraliśmy się na krótki spacer jedynym dostępnym w bezpośrednim sąsiedztwie kempingu szlakiem, Swordfern Loop Trail

Swordfern Loop Trail

Na życzenie Emilii i Natalii, skróciliśmy nieco trasę, zbaczając na plac zabaw. 
Ja jeszcze poszłam sprawdzić, miejsce gdzie ścieżka z placu zabaw łączy się z głównym szlakiem, bo pierwotnie nam to umknęło.


Wieczory minęły nam pod znakiem gier i szarad, w których udział brali niemal wszyscy — poza 3-letnią Najmłodszą. Śmiechu było co niemiara, wszyscy fantastycznie się bawili, mimo że nie było ogniska (zakaz w związku z zagrożeniem pożarami), a nieletnich prawie siłą trzeba było wyganiać do spania — pora zrobiła się bardzo późna nawet dla starszaków!

niedziela, 22 sierpnia 2021

Flame Out raz jeszcze


Trochę to trwało, ale udało mi się zrobić drugą czapkę Flame out (autorstwa Shannon Larson), tym razem z zamienionymi kolorami, choć, prawdę powiedziawszy, poza ściągaczem i zwieńczeniem, różnicy raczej nie widać. 


Przynajmniej nie w kolorach, bo w wykonaniu — tak. Ta druga czapka wydaje mi się zrobiona nieco luźniejszym splotem, choć użyłam tych samych drutów (3 mm na ściągacz a potem 4 mm). 


Włóczki zostało mi jeszcze trochę, ale już za mało na kolejną czapkę.


Wzór jest darmowy, tyle, że po angielsku, opisowy (nie ma schematu) ale łatwy do odczytania.




czwartek, 19 sierpnia 2021

Quinceañera

Jak pisałam w poprzednim poście quinceañera (z hiszp. quince – piętnaście i años – lata) to tradycyjna huczna uroczystość odbywająca się z okazji piętnastych urodzin dziewczyny, obchodzona w części krajów latynoamerykańskich oraz wśród Latynosów w USA. Uroczystość ta symbolizuje wejście dziewczyny w dorosłość — podobno w wielu rodzinach dopiero od tego momentu córka ma prawo umawiać się na randki, chodzić na tańce, nosić makijaż i buty na wysokich obcasach. Quinceañera  składa się z części religijnej, obejmującej mszę, oraz świeckiego przyjęcia z tańcami i jedzeniem. Terminem quinceañera określa się także bohaterkę tego święta.

Quinceañera Sairy, pod względem ilości zaproszonych osób, zdecydowanie była typowa. Zapytałam ostatnio Marię, mamę Sairy, ile osób było zaproszonych — więcej niż oszacowałam, zaproszonych było 100 osób.


Sukienka Sairy, natomiast, nie była typowa. Zazwyczaj podczas uroczystości jubilatka ubrana jest w elegancką, bardzo ozdobną suknię, przypominającą suknię ślubną (suknia ta ma symbolizować jej pierwsze dorosłe ubranie), najczęściej białą lub różową czy błękitną (delikatne kolory mają wskazywać na niewinność dziewczyny), ale Saira podobno oświadczyła, że takiej sukni nie założy. (Nie dziwi mnie to, bo Saira jest bardzo rozsądną młodą osobą, a bardziej od toalet interesują ją książki i nauka. Między innymi była razem z Krzyśkiem w grupie chodzącej na zaawansowane zajęcia z matematyki.) 
Sukienka Sairy była więc inna. Została przywieziona z Meksyku i nawiązywała etnicznie do korzeni rodziny. Przód zdobiła haftowana aplikacja z malowanymi elementami. Mama Sairy miała elegancką bluzkę w bardzo podobnym kolorze, a część męska rodziny (ojciec i dwaj młodsi bracia) mieli takie same koszule z etnicznym haftem z przodu, w podobnej kolorystyce, tyle że kupione w sklepie, a nie szyte na zamówienie.


Saira nie została odprowadzona do kościoła przez czternaście dziewcząt (damas) reprezentujących lata jej życia (i nie towarzyszyło im czternastu chłopców — chambelanes). Do kościoła weszła pod rękę z ojcem. 
W czasie mszy więcej było zamieszania wokół Sairy niż wokół jej młodszej siostry przystępującej do pierwszej komunii świętej. Msza była po hiszpańsku, ale wydaje mi się, że Saira odnowiła przyrzeczenia chrzcielne, a potem, wraz z młodszą siostrą poszła złożyć kwiaty pod obrazem Matki Bożej z Guadalupe.


Podczas uroczystości jubilatka otrzymała też prezenty, a każdy z nich z osobna był poświęcany przez księdza i uroczyście zakładany. Jubilatka otrzymała łańcuszek z krzyżykiem, pierścionek (lub obrączkę — nie dojrzałam), tiarę, i jeszcze coś tam, ale nie wszystko udało mi się obfotografować, a potem nie miałam okazji zapytać.

Po części religijnej w kościele impreza przeniosła się na wolne powietrze, do wynajętego na tę okazję parku.


Jedzenie było meksykańskie, bardzo smaczne. 



Były też prezenty — masa prezentów, ale nie zostałyśmy z Emilią do czasu ich rozpakowania.

Podczas przyjęcia miało oficjalne założenie przez solenizantkę jej pierwszych butów na wysokim obcasie. Najpierw ojciec ściągnął jej buty na płaskim obcasie, a potem założył te na wysokim — w przypadku Sairy obcas był niezbyt wysoką koturną. 



Potem był pierwszy taniec w butach na obcasach — najpierw z ojcem, a następnie z matką. Potem ojciec dostał w rękę mikrofon i wygłosił mowę — nie znam zbyt dobrze hiszpańskiego, ale wydaje mi się, że jego słowa wyrażały, że nie jest łatwo wychować dziecko, bywają trudne i ciężkie chwile, ale i tak warto, i że kocha swoje dzieci bardzo. Pod koniec macho Felipe się rozpłakał, czym bardzo mnie wzruszył. Nie tylko mnie, Sofia i Saira na widok łez ojca rozpłakały się także, podbiegły do niego, objęły go, i cała trójka zastygła tak na chwilę w tej pięknej, pełnej miłości scenie, ale nie będę się tutaj dzielić zdjęciem tej intymnej chwili.

Przemawiała też mama, Saira, a nawet Sofia. A potem były toasty, wznoszone sokiem gazowanym, bo przecież i dzieci miały w rękach kieliszki. (Z "wesołych" napojów było tylko meksykańskie piwo.)



A potem była piniata. Bo może i piętnastolatka wchodzi w dorosłość, ale kto powiedział, że dorosłym nie wolno się bawić? Miara szczęścia młodocianych chyba się dopełniła tego dnia — dwie piniaty wypełnione łakociami!

A na koniec tort, krojony przez obie dziewczynki, tę obchodzącą piętnaście lat, i tę, która właśnie przystąpiła do pierwszej komunii. 


A tak w ogóle to Saira urodziła się w kwietniu.

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Pierwsza komunia święta Sofii



Mimo pandemii pierwsza komunia odbyła się w naszej parafii w zwykłym czasie, czyli w maju. Ale moja znajoma postanowiła, że jej córka (psiapsiółka Emilii) przystąpi do pierwszej komunii świętej w sierpniu. Najpierw chciała połączyć tę okazję z bierzmowaniem starszej córki, ale proboszcz się nie zgodził. Znajoma wymyśliła więc, że połączy pierwszą komunię młodszej córki z quinceañerą starszej córki. 

Quinceañera to dość huczne obchody piętnastych urodzin, symbolizujące wejście w dorosłość dziewczyny. Jak zwyczaj nakazuje — impreza była jak należy (80-100 osób) z wyraźnym naciskiem na quinceañerę Sairy z niemal całkowitym pominięciem pierwszej komunii Sofii. A że Sofii to najlepsza koleżanka Emilii, dzisiaj będzie o niej i jej okazji do świętowania.



Zgodnie ze zwyczajem pierswszokomunijnym, pieczołowicie pielęgnowanym w środowisku latynoskim, Sofia wystrojona była w sukienkę księżniczki, z welonem, miała pięknie ufryzowane włosy przystrojone tiarą, a obuta była w atłasowe pantofelki na obcasie. Niezbyt wysokim, ale na tyle niewygodnym dla dziewięciolatki, by po wyjściu z kościoła zmienić je na snikersy. 


W sobotnie przedpołudnie kościół był już zwyczajowo przygotowany do niedzielnej mszy, ale wagę obu świętowanych tego dnia okazji podkreślały przyczepione do ławek bukiety kwiatów. Sofia wyposażona została w dodatkowe rekwizyty w postaci świecy, biblii w dekoracyjnej okładce, i różańca. 


Obie, Sofia i Saira, zasiadały na ustrojonych, niczym dla nowożeńców, krzesłach, tyle że z dwumetrową przerwą pomiędzy.


Mam Sofii i Sairy poprosiła mnie o zrobienie zdjęć (zastanawiam się, czy właśnie fakt posiadania dobrego aparatu nie zadecydował o zaproszeniu) - pierwsze zrobiłam jeszcze przed mszą, przy grocie, ufundowanej kilka lat temu przez jedną z parafianek. Miejsce nadaje się idealnie do robienia zdjęć — elewacja kościoła, nawet po remoncie, przegrywa w roli tła. 

Narobiłam tych zdjęć sporo — samej komunistce: z Emilią, z siostrą, z rodzicami, z resztą rodzeństwa. Chrzestnych nie było — w teorii to ja miałam zastępować matkę chrzestną, ale rola ta okazała się bardziej niż bierną.

Po mszy jeszcze w kościele nastąpiła kolejna seria zdjęć — z każdą z obecnych na mszy rodzin. Jak już w kościele zrobiło się pusto, zrobiłam Emilii kilka zdjęć z kwiatami. 


Krzysiek po mszy ewakuował się do samochodu, a potem poszedł do pracy. Ponieważ było trochę czasu między częścią religijną a świecką, pojechałyśmy z Emilią do domu, na chwilę, na tyle, żebym zmieniła elegancką suknię na wygodniejsze letnie ubranie. 

Reszta imprezy odbywała się na wynajętym w parku miejscu. 


Było jedzenie, picie, namiot zapewniający cień, DJ, i muzyka, niestety niezbyt miła dla mojego ucha — typowa latynoska sieczka. Atmosfera jak na wiejskich weselach, które pamiętam z dzieciństwa. 


Emilia i Sofia zajęły się sobą, potem jeszcze dołączyła do nich Isabela, więc miara ich szczęścia niemal się dopełniła, zwłaszcza że wszyscy skupiali się bardziej na piętnastolatce Sairze, więc nie było komu przywoływać młodszych do porządku. W związku z tym trzy dziewięciolatki objadły się słodyczami, opiły napojami gazowanymi, i wysmarowały się jak nieboskie stworzenia (mam spore wątpliwości czy sukienkę Sofii udało się doprać) - ale z pewnością poszły tego dnia spać przeszczęśliwe. 


W wybrudzeniu się pomogła bardzo piñata — jak już łakocie z niej wypadły, wszystkie dzieci rzuciły się na ziemię zbierać rozsypane cukierki, a że nie padało u nas od kilku miesięcy, trawy w zasadzie nie było — tylko kurz.


Piniata (hiszp. piñata) - Zabawa polega na strąceniu specjalnie przygotowanej kuli wypełnionej przeważnie słodyczami, których uczestnicy starają się zebrać jak najwięcej. Piniata korzeniami sięga czasów przedkolonialnych.


Jak już zaznaczyłam, impreza jako żywo przypominała polskie wesele, był więc i odpowiednio wyglądający tort, krojenie tegoż tortu przez Sairę i Sofię, były tańce, przemowy, i prezenty. 


Z otwieraniem prezentów czeka się tutaj do końca imprezy (także na imprezach urodzinowych), ale cierpliwość dziewięciolatki ma swoje granice, więc Sofia zaczęła sprawdzać co poniektóre koperty i torebki z prezentami dużo przez zwaczajowym czasem. (Nasz prezent, otrzymany zaraz po mszy, otworzyła jeszcze w kościele). To akurat zostało natychmiast zauważone przez jej mamę, która przykazała dziecku nie otwierać żadnych prezentów, a najlepiej odejść od nich. Po jakimś czasie przyłapałam sprytną dziewczynkę, jak schowana pod stołem sprawdza, co dostała w prezencie. Tym razem chyba nie została zauważona przez mamę.


Mimo że bawiłyśmy się z Emilią bardzo dobrze, nie zostałyśmy do końca imprezy. Zmęczył mnie upał i hałas, a poza tym bałam się, że to szaleńcze hasanie nie przysłuży się Emilii, która kilka dni wcześniej cierpiała na migrenę. Emilia trochę protestowała, ale nieszczególnie mocno — też już była zmęczona.




piątek, 13 sierpnia 2021

Imprezowy weekend

Trafił nam się imprezowy weekend.

W piątek ja miałam pracowy piknik.
W sobotę byliśmy na pierwszej komunii koleżanki Emilii.
W niedzielę, pracową imprezę miał nasz rodzinny Ratownik.

Mój piknik odbył się na terenie prywatnej posiadłości szefostwa, w lesie, ale był katering, DJ, muzyka i tańce na leśnej polanie. Świętowaliśmy zbiorowo: zakończenie projektu, nad którym mozoliliśmy się od ośmiu lat, przejście na emeryturę jednej z koleżanek, okrągłe (50) urodziny kolegi, oraz to, że przetrwaliśmy minione 18 miesięcy pandemii i jako firma, i każdy z osobna. Nie powiem, że bez szwanku, bo to nie prawda. Wszyscy dostali wprost albo rykoszetem, są wśród nas tacy, którzy zachorowali, a wszyscy boimy się, czy uda nam się zachować miejsce pracy. Ale wszystkich obecnych niezmiernie cieszył fakt, że możemy się zobaczyć nie na ekranie komputera a w realu. Pierwszy raz od marca 2020.

Dodatkowe emocje zapewniła nam kwesta na rzecz drużyny pływackiej Emilii.

W lipcu, w ramach tej kwesty, sprzedawałam losy na loterię, a główną wygraną było opłacone mieszkanie na 7 nocy na Hawajach. (Właścicielem mieszkania jest trener innej lokalnej drużyny pływackiej). Wysłałam maila w pracy, a odzew przeszedł moje wszelkie oczekiwania. Nie tylko sporo osób postanowiło kupić losy, ale też moi szefowie zamówili sporą pulę na firmę, z założeniem, że jeśli właśnie ten los firmowy okaże się szczęśliwym, zostanie on wylosowany wśród pracowników. I tak właśnie się stało! Podczas pikniku mieliśmy więc dodatkowe losowanie. Emocje były spore, ponieważ szefowie do już znanej nagrody dorzucili $500 na bilet lotniczy oraz $300 na podatki, które od tych nagród trzeba opłacić. Niestety to nie mnie los obdarował darmowymi wakacjami na Hawajach.

Impreza pracowa Krzyśka też podobno była bardzo udana. Odbyła się na basenie, który w niedzielę jest i tak zamknięty, wszyscy ratownicy mieli cały kompleks dla siebie i z tego, co mi dziecko opowiedziało, używali, ile wlezie. Impreza przedłużyła im się o dwie godziny, bo tak świetnie się bawili, a jedzenie, które po imprezie zostało, dojadali do środy.

A o sobotniej imprezie będzie osobno.

wtorek, 10 sierpnia 2021

Migrena

O migrenie słyszał chyba każdy, ja też, ale że nie doświadczyłam nigdy na własnej skórze (głowie) to i nie zdawałam sobie sprawy jak bolesnym przeżyciem może być. Nie byłam także świadoma i tego, że na migrenę mogą cierpieć dzieci — ot taka dziewięcioletnia Emilia. W zeszłym tygodniu przeszłam przyspieszone przymusowe szkolenie w zakresie migreny, która chwyciła w swoje szpony Emilię.

Zaczęło się dość niewinnie, w poniedziałkowe popołudnie, kiedy odbierając Emilię z półkolonii usłyszałam "Boli mnie głowa." Zwaliłam to na nadmiar wrażeń, panujący upał, i pusty żołądek. W domu dziecko nakarmiłam i pojechałyśmy na trening na basen. Po godzinie w chłodnym basenie ból głowy minął, a może tylko nie był na tyle mocny by inne sprawy odwróciły od niego uwagę.

Około trzeciej nad ranem w nocy z poniedziałku na wtorek obudził mnie płacz Emilii. Myślałam, że coś jej się przyśniło, ale okazało się, że płakała, ponieważ bolała ją głowa. Zmartwiłam się, myśląc, że to początek jakiejś infekcji, najprawdopodobniej przejętej ode mnie — sama jeszcze walczyłam z przeziębieniem ciągnącym się już drugi tydzień. Zaordynowałam środek z aspiryną, który zazwyczaj dość szybko pomaga Emilii, i rzeczywiście po pół godzinie dziecko smacznie spało.

Jednak kiedy następnego dnia (wtorek) Emilia wstała o zwykłej porze (czyli około 10) znowu zaczęła narzekać na ból głowy a dodatkowo i na mdłości a wkrótce zwymiotowała. Ponieważ ból głowy się nasilał, środki przeciwbólowe nie pomagały, a mdłości nie ustępowały, skonsultowałam się telefonicznie z pielęgniarką z przychodni, po czym zabrałam dziecko do lekarza.

Lekarz stwierdził, że to migrena, nakazał podawanie ibuprofenu oraz odpoczywanie w zaciemnionym pomieszczeniu. Uprzedził mnie też, że migreny najprawdopodobniej będą powracać, ale że to pierwszy epizod, trudno określić, z jaką częstotliwością oraz to jak długo każdy nawrót potrwa.

Próby ulżenia dziecku za pomocą środków farmakologicznych spełzły na niczym, ponieważ żołądek Emilii natychmiast je odrzucał. W miarę upływu czasu dziecko cierpiało coraz bardziej, a uczucie dyskomfortu potęgował upał — doglądając dziecka, zapomniałam włączyć klimatyzację i wieczorem zrobiło się w domu stanowczo za ciepło.

Ból, mdłości, gorąc. Nagle oczy Emilii zrobiły okrągłe i takie jakieś ogromne, zaczęła szybko oddychać, z płaczem narzekać, że nie może rozcapierzyć palców dłoni, że zaczynają jej sztywnieć nogi. Wzięłam jej dłoń w swoje ręce — skurcz był tak silny, że musiałabym chyba połamać jej palce, by je rozdzielić. Chwyciłam telefon i zadzwoniłam na pogotowie ratunkowe. W czasie rozmowy z dyspozytorką Emilii zaczęła drętwieć skóra na twarzy.

Pogotowie przyjechało szybko. Ratownicy ogarnęli sytuację momentalnie. Stres sprawił, że nie zapamiętałam wszystkich szczegółów, ale pamiętam, że Emilia miała zbyt niski poziom dwutlenku węgla we krwi, co spowodowało te skurcze. Nie sądziłam, że hiperwentylacja, a w jej wyniku tężyczka, może przybrać tak skrajną formę. No to już wiem. Na szczęście nie byłam sama z problemem, na który nie znałam rady w tamtym momencie.

Po wyjściu ratowników, kiedy już emocje opadły, największym problemem wydawało mi się zaśnięcie o niezbyt późnej porze. Udało nam się około 22.00, ale nocny odpoczynek nie trwał długo, bo już o pierwszej w nocy Emilia zerwała się na równe nogi i pobiegła do łazienki wymiotować. A potem wymiotowała co godzinę do ósmej rano, głównie kwasami żołądkowymi i żółcią, bo jedzenia nie miała w żołądku od niemal dwóch dni. 

Kolejne telefony do przychodni, zalecenia, leki na receptę na mdłości. Podawałam Emilii wodę po łyżeczce w piętnastominutowych odstępach. Koło południa wypiła pół szklanki soku jabłkowego zmieszanego z wodą, po południu jeden kęs chleba. 

Zmęczył ją ten pierwszy od 48 godzin "posiłek". Przespała się trochę, a kiedy wstała, poczuła się nieco lepiej. Na tyle lepiej by zaryzykować podanie środka przeciwbólowego. Zignorowałam polecenie lekarza i zamiast ibuprofenu podałam środek na bazie aspiryny — ten, co zawsze pomaga moim dzieciom. Emilia nie zwróciła a po pół godzinie przestała ją boleć głowa i stwierdziła, że jest głodna. Wsunęła talerz dyni piżmowej w panierce z opiekacza termicznego i natychmiast poczuła się wyśmienicie.

A ja mam ogromną nadzieję, że takie 48 godzin już nam się więcej nie powtórzy.

sobota, 7 sierpnia 2021

Sutton Creek Trail

Rok temu wyruszyliśmy szlakiem Sutton Creek Trail zupełnie nieprzygotowani, bez jedzenia, jedynie z kilkoma snakami. Ponieważ piesza wycieczka połączona została z kilkugodzinnym pobytem na plaży, na kemping wróciliśmy wygłodniali i niemal słaniając się na nogach. (Relacja z tamtego dnia tutaj.) 

Sutton Creek

W tym roku przygotowaliśmy się lepiej, zabraliśmy kanapki i sporo wody, zakładając, że posiedzimy dłużej na plaży. Pogoda dała nam prztyczka w nos — nad oceanem wiał porywisty wiatr, a pas przybrzeżny przykrywała gęsta warstwa chmur. Nie pchaliśmy się przez wydmy, ale znaleźliśmy sobie przytulne miejsce nad potokiem, w miarę osłonięci od wiatru i na granicy nisko zalegających chmur. 

Sutton Creek


To była chyba dobra decyzja, bo kiedy w drodze powrotnej maszerowaliśmy odcinkiem trasy najbliżej oceanu, nawet w nadmorskim lesie wiało tak, że niemal zwalało nas z nóg! 

Sutton Creek Trail


Bardzo podoba mi się ta trasa. Prowadzi przez niezbyt gęsty las, blisko oceanu, ale wędruje się głównie po igliwiu, tylko krótki odcinek prowadzi po piasku, więc spacer jest przyjemny i niezbyt męczący.

Sutton Creek Trail & Alder Dunes Day Use Trail

W połowie trasy, tam, gdzie schodzą się pętle "ósemki", przerzucono nad potokiem mostek — to zawsze spora atrakcja. Tego mostu dzieci nie próbowały kołysać! 

Naniosłam trasę tego szlaku na mapkę z trasą z dnia poprzedniego, żeby pokazać lokalizację obu tras względem siebie. Widać, że oba szlaki zazębiają się na krótkim odcinku. Dzieci natychmiast to zauważyły. Dodatkowo oba szlaki zahaczają o drzewo z liną i wydmę idealną do zbiegania.



środa, 4 sierpnia 2021

Alder Dunes Day Use Trail

Kilka godzin oczekiwania na przyjazd znajomych, którzy mieli do nas dołączyć wieczorem, wykorzystaliśmy na spacer. W niewielkiej odległości od pola namiotowego, na którym się rozbiliśmy, jest inny obiekt, Alder Dune Campground, i to właśnie do niego powędrowaliśmy przez wydmy i nadmorski lasek, szlakiem Alder Dunes Day Use Trail.


Najpierw trzeba przejść przez mostek nad potokiem Sutton Creek. Most jest drewniany, a nagrzane słońcem deski roztaczają charakterystyczny zapach. 

A moje dzieci wymyśliły sobie, że ten most rozbujają, i nawet im się to do pewnego stopnia udało. W pewnym momencie przegoniłam ich z mostu, ponieważ zaczęłam się obawiać skutków tej zabawy — i dla dzieci i dla samego mostu!


Kolejna atrakcja na trasie to lina — na mapie zaznaczona gwiazdką. A potem to już same nudy, nic tylko przebieranie noga za nogą, głównie po wydmach, tylko od czasu do czasu po igliwiu. 


Spacer może i niezbyt odległy, ale z racji piaszczystego podłoża, dość męczący. W dodatku akurat mocno przygrzało słońce i zrobiło się bardzo ciepło, a Emilia cierpiała właśnie na katar. Akurat tego dnia miała ten katar najgorszy i dość jej doskwierał. Za to następnego dnia już jej niemal wcale nie dolegał. 


Upał, katar Emilii, przedzieranie się przez wydmy, to wszystko sprawiło, że po dotarciu nad oczko wodne przy Alder Dune Campground, odechciało nam się dodatkowych eksploracji i wróciliśmy dokładnie tą samą trasą, choć, wracając, wydała nam się ona krótsza. Dużo po drodze często odpoczywaliśmy, nie przepuściliśmy żadnej ławce!



niedziela, 1 sierpnia 2021

Na wydmach

Na kolejny wyjazd pod namiot udaliśmy się nad ocean, w to samo miejsce, gdzie byliśmy pod koniec maja (relacje z poprzednich pobytów na Sutton Creek Campground ), ale ty m razem czas spędzaliśmy nieco inaczej. Też trochę pochodziliśmy, ale po szlakach, do których wystarczy się przespacerować, samochód więc stał nieużywany do dnia wyjazdu. 
Jak tylko ustawiliśmy namiot, zaraz odwiedziliśmy ulubione drzewo z liną, a właściwie z dwiema linami. 



Do jednej nadal przyczepiona jest deska i deska ta służy bardziej za huśtawkę, kilka metrów dalej (ale nadal na tym samym drzewie) ktoś zamocował nową, grubą linę i nie tylko moje dzieci miały używanie! Na linie można się bujać, linę można też rozbujać, by sprawdzić, jak wysoko sama pofrunie. Krzyśkowi udało się nią owinąć pień drzewa, na którym lina jest zawieszona, więc potem wchodził na to drzewo, by linę odplątać. 



Tuż obok znajduje się idealna wydma do zbiegania. Sztuką jest, by zbiec jak najszybciej na sam dół i się nie przewrócić. 



Dzieci moje dokonały tej sztuki po wielokroć. Jak się tak wyhasały po wydmach, to apetyt im dopisywał. Wieczorem wcinały smażone nad ogniskiem kiełbaski i pieczone w popiele ziemniaki. Najprawdopodobniej były to ostatnie w tym sezonie ogniska, ponieważ w związku z suszą i ogromnym zagrożeniem pożarami, na coraz większych obszarach lasów wprowadzane są zakazy palenia ognisk, obejmujące także wyznaczone miejsca na kempingach. 



Aby nacieszyć się ogniem na zapas, ognisko rozpalaliśmy też i rano, a co za tym idzie, kiełbaski wcinaliśmy także na śniadanie. 

Kemping nie leży nad samym oceanem, do którego jest jeszcze w linii prostej jakieś 3 kilometry. Tym razem zachód słońca postanowiliśmy obejrzeć na wydmach. Słońce zachodziło za chmurami, które wyglądały jak woda. 



Wiatr hulał przeraźliwie, a nie był za ciepły, więc się zaziębiłam. A dzieci, nie.