poniedziałek, 30 listopada 2020

CDL

CDL to skrót oznaczający zawodowe prawo jazdy, a od niedawna, także Comprehensive Distance Learning czyli nauczanie zdalne. 

Rok szkolny 20/21 w naszym zakątku Ameryki dzieci rozpoczęły w zaciszu własnych domów. Nauka ruszyła nieco później niż zazwyczaj ponieważ najpierw szkoły dopinały na ostatni guzik tę nową formę nauczania a potem Oregon dotknęły pożary na niespotykaną dotąd skalę i nikt nie miał głowy do nauki i nauczania. Nareszcie, z końcem września, CDL ruszyło. 

Muszę przyznać, że w odróżnieniu od wiosennej wersji szkoły w czasie pandemii, teraz to wszystko ma ręce i nogi. Wszyscy uczniowie zostali wyposażeni w potrzebny sprzęt (Chromebooks) a pomoc techniczna (z której przyszło nam już skorzystać) działa bardzo sprawnie. 

Ponieważ wszyscy mają nadzieję, że w końcu sytuacja pozwoli na powrót uczniów do budynków szkolnych, by transformację tę ułatwić, rok szkolny podzielono na sześciotygodniowe jednostki administracyjne. W przypadku młodszych dzieci, jak Emilia, nie ma to wpływu na zajęcia szkolne, ale w przypadku licealistów - tak. Zmniejszono ilość przedmiotów nauczanych w czasie takiej jednostki do trzech, zwiększając jednocześnie intensywność ich nauczania. Te trzy przedmioty, w blokach po 90 minut, są w grafiku codziennie, pięć razy w tygodniu. Aktualnie jesteśmy w połowie drugiego takiego sześcotygodniowego okresu i Krzysiek bardzo sobie chwali tę formę nauki. Zajęcia zaczyna o 8.15, na każdym przedmiocie, codziennie, musi zgłosić obecność, ale każdy nauczyciel inaczej rozplanowuje swoje zajęcia, niemniej jednak z każdego przedmiotu Krzysiek ma część każdej lekcji proadzonej na żywo przez zoom. Tylko w środy nie ma spotkań przez zoom, ale za to nauczyciele zazwyczaj zadają więcej pracy samodzielnej. W południe Krzysiek ma długą, 90 minutową przerwę na obiad a także na indywidualny kontakt z nauczycielami gdyby zaistniała taka potrzeba. Zajęcia kończą się o 3 po południu, ale moje dziecko zazwyczaj jest w stanie uwinąć się ze wszystkim dużo wcześniej. I to jest decydujący czynnik dlaczego moim dzieciom ta forma nauczania tak bardzo odpowiada - eliminacja czasu oczekiwania aż reszta klasy skończy zadanie. Czas ten przeznaczają na wykonanie pozostałych zadań z danego i innych przedmiotów, kończąc dzień szkolny dużo wcześniej. 

Jestem pod sporym wrażeniem jak wspaniale działa komunikacja uczeń-nauczyciel i rodzic-szkoła w przypadku obojga moich dzieci. Czasem Krzysiek nie jest czegoś pewien, o coś chce dopytać - nie zdarzyło się, żeby nauczyciele nie odpowiedzieli w przeciągu godziny. Pani Emilii musi mieć komunikator włączony cały czas bo odpowiadała mi na pytania już przed siódmą rano a także po dziewiątej wieczorem. Ogromny ukłon w stronę szkoły i nauczycieli, że potrafili i chcieli tak dobrze zorganizować dzieciakom naukę w tym trudnym czasie. Pod wzglęcem akademickim żadne z nich nie traci a w przypadku Krzyśka wydaje mi się, że wręcz zyskuje. Jak na razie wszystkie przedmioty (w tym algebrę i hiszpański) zalicza na 96-100%.

Stosując się do zaleceń władz, zmniejszono także liczebność klas i grup. Aby uczniowie mogli wrócić do sal lekcyjnych z zachowaniem zalecanej odległości między sobą, nie może być w sali lekcyjnej więcej niż czternaścioro dzieci. Mimo, że dzieciaki uczą się z domu, aby nie musieć dzielić i mieszać grup jak już będzie można wrócić do szkół, uczniów podzielono na mniejsze grupy już od samego początku roku szkolneg. I tak klasa trzecia, do której chodzi Emilia, jest rozdzielona na dwie grupy liczące 12 i 13 dzieci. Jedna grupa ma zajęcia z panią przez zoom rano, druga grupa ma zajęcia po południu. Na resztę dnia dzieci mają dość szczegółową rozpiskę zajęć i zadań. Szkolne komputery mają też zainstalowane wszystkie potrzebne aplikacje a podręczniki, zeszyty, ołówki, markery, i inne szkolne akcesoria szkoła rozprowadziła wśród uczniów jeszcze we wrześniu. 

Emilia momentalnie załapała jak korzystać z tych wszystkich aplikacji włącznie z robieniem zdjęcia zadania domowego by przekazać je pani. Emilia ma jedną sesję dziennie, ale jest ona dłuższa. Ponieważ Emilia została przypisana do grupy zaczynającej zajęcia o 12.15, przed południem pracuje indywidualnie według wspomnianej już rozpiski. Emilia uwija się ze wszystkim momentalnie. Gdyby mogła, już w poniedziałek zrobiłaby zadanie domowe na cały tydzień, i szalenie ubolewa nad tym, że tak nie można. Zadowolona jest też bardzo, że może sobie pospać i nie musi wstawać wcześnie rano. Nawet z tym dosypianiem pozostaje jej po szkole mnóstwo wolnego czasu. 

Pod względem akademickim, nauczanie w tej formie bardzo służy moim dzieciom. Brakuje im jednak kontaktu z rówieśnikami i nauczycielami. Oboje się zgadzają, że to jest jedyna rzecz która jest lepsza w normalnej szkole. Niestety na to przyjdzie im jeszcze poczekać. Obecnie nawet zajęcia z religii odbywają się zdalnie. Z Emilią przerabiam kolejne lekcje (materiały dostałam z parafii) a raz w miesiącu dzieci spotykają się z katechetkami on-line. Każda lekcja ma też moduł elektroniczny, i w sumie lekcje te są dość ciekawe. Raz na jakiś czas dzieci mają też dodatkowe spotkanie, podczas którego katechetka czyta dzieciom opowiadania a potem sobie przez chwilę rozmawiają na tematy luźno związane z wysłuchanymi tekstami. Krzysiek przygotowuje się w tym roku do bieżmowania. On ma spotkania przez internet dwa razy w miesiącu i jakieś lekcje do przerobienia samodzielnego, ale w jego przypadku, mój udział sprowadza się jedynie do przypomnienia, że ma się z tych zobowiązań wywiązać. 

piątek, 27 listopada 2020

Akcesoria świąteczne

Zdębiałam, kiedy pierwszego listopada, po włączeniu rano radia usłyszałam piosenkę bożonarodzeniową. Po kilku dniach oswoiłam się nieco z klimatem świątecznym, mimo że za oknem gościła piękna złota jesień. Pożytek z radiowych ekscesów taki, że oswoiłam się z myślą uszycia kolejnej porcji masek. 


Jakie czasy takie akcesoria, także i te świąteczne.  

Na szczęście materiał miałam w domu więc na żadne zakupy nie musiałam się wypuszczać. Moje są czerwone w gwiazdki, dzieci - jasne z ostrokrzewem. Trzy rozmiary - Emilkowe najmniejsze, Krzysine największe, więc z racji rozmiaru nie pomylą się im która czyja. Na wszelki wypadek mają jeszcze po wewnętrznej stronie literki E i K - niezmywalnym markerem.

Tym razem uszyłam tych masek mniej - po dwie dla dzieci i trzy dla siebie. 

Mam nadzieję, że za rok już nie będą nam potrzebne...

(Zdjęcie robione telefonem, więc niezbyt dobrej jakości, ale maski natychmiast weszły w użycie zgodne z przeznaczeniem, i ciężko je wszystkie razem zebrać.)

wtorek, 24 listopada 2020

Blanton Ridge Trail to Ridgeline Trail to Willamette Trail Head

W ostatni dzień października, w Halloween, wybraliśmy się na spacer niezbyt wymagającym szlakiem Blanton Ridge to Ridgeline Trail to Willamette Trail Head. 


Dzień był już chłodny, ale pogodny - słonko pięknie się do nas uśmiechało, choć poskąpiło ciepła.

Parking niewielki, ale udało nam się znaleźć miejsce. Wyruszyliśmy dziarskim krokiem by się rozgrzać, ale ledwie dotarliśmy do pierwszego drzewa, na które dało się wdrapać, zatrzymaliśmy się. 


Dzieci nie przepuszczą żadnej okazji by wdrapać się na drzewo! Przez jakiś czas zajęłam się podziwianiem jesiennego lasu i robieniem zdjęć ale w końcu pogoniłam towarzystwo - co to za piesza wędrówka podczas której trzęsę się z zimna? Zazwyczaj pot mnie zalewa z wysiłku (czasem od upału) a tym razem stałam jak kołek i marzłam. 




Szlak łatwy, niewiele podejść, nie bardzo się zmęczyliśmy. Miły taki spacer przez las to i nie zdziwiło mnie, że napotkaliśmy sporo ludzi.

Trasa jedna z tych tam i z powrotem. W połowie tam, las przerzedza się i można podziwiać panoramę naszego miasta.


Nieustannie zdumiewa mnie, że tuż za granicą mista mamy tyle pięknych miejsc. Wprawdzie często dociera na szlak hałas autostrady i głównych ulic, ale kiedy odgłosy te zanikają, ma się wrażenie, że jest się hen, gdzieś daleko, daleko od miejskiego życia.

Zboczyliśmy nieco z wytyczonej trasy (jak chyba za każdym razem . . .) by obejrzeć szałas, który ktoś wybudował w pobliżu. 


Gdyby to zależało od moich dzieci, to już byśmy tam zostali. Szalenie spodobała im się ta budowla, i sami dodali kilka gałęzi to tu to tam.

Wycieczkę tę zapamiętamy chyba jednak najbardziej z powodu upadku Krzysia, a w zasadzie dwóch. Najpierw źle wymierzył wskakując na pień zwalonego drzewa, ześlizgnął się i potłukł upadając. Pozbierał się dość szybko po tym, w sumie niegroźnym, upadku - to ten drugi napędził mi strachu. Szlak częściowo oplata zboczę i po jednej stronie, tuż obok jest przepaść. Niezbyt głęboka, ale kiedy Krzysiek stanął zbyt blisko krawędzi, stopa obsunęła się i zaczął spadać w dół. Zatrzymała go druga noga - na kamieniu. Tak strasznie rąbnął w ten kamień, że gdyby uderzył kolanem, to chyba by je strzaskał. Trafiło na goleń. Bolało go bardzo i przez chwilę nie byłam pewna czy da radę wrócić o własnych siłach. Skończyło się na zadrapaniach i siniaku. Kiedy wstał o własnych siłach i zrobił kilka pierwszych kroków, wiedziałam już, że niczego sobie nie złamał.  Jeszcze kilka dni bolało go stłuczone miejsce, ale na szczęście skończyło się na strachu.


W drodze powrotnej znowu zmarzłam bo szliśmy bardzo wolno. Na szczęście droga powrotna zawsze mija szybciej i wydaje się krótsza. W sumie przeszliśmy tego dnia 6 kilometrów.

Blantol Ridge Trail to Ridgeline Trail to Willamette Trail Head
Czarna kropka oznacza początek i koniec trasy, czerwona, to miejsce, w którym stoi szałas.


Listopad nastał deszczowy i chwilowo zaniechaliśmy pieszych wędrówek po okolicznych lasach. W przerwach między opadami oddajemy się grabieniu liści.

sobota, 21 listopada 2020

Remont kuchni: szafka pod mikrofalówkę

Na stałe wbudowane szafki nie dochodzą do końca ściany. Nie wiem dlaczego tak jest, czy drzewiej było tam coś innego? Trudno orzec. Lodówka stoi z drugiej strony. Aby miejsce, które aż prosi się o wykorzystanie, zagospodarować, lata temu została zamontowana tam półka, na której znalazła swoje miejsce mikrofalówka. 


Pod półką ulokował się kosz na recykling. Nad półką zagościł na stałe bałagan - raz mniejszy, przeważnie większy. Remont kuchni był wspaniałą okazją by kąt ten przeorganizować.

Oj naszukałam się odpowiedniego mebla! Miejsce na szafkę jednak było ograniczone, kolor miał być biały, cena rozsądna, a najważniejsze - musiała pomieścić mikrofalówkę. To, co ostatecznei kupiłam, nie do końca spełniło moje marzenia, ale może być.


Szafka zamówiona przez internet, do samodzielnego złożenia. Składałam ją sześć godzin. Przez pierwsze trzy z Krzyśkiem - stwierdziłam, że to dobra okazja by dziecko nauczyło się jak czytać instrukcje dołączone do mebli do samodzielnego składania, jak się za to składanie zabrać, i na co zwracać uwagę. Zaczęliśmy dość późno i po trzech godzinach wysłałam go do łóżka i skończyłam sama.

Jak widać, mikrofalówka się zmieściła, ale tak ledwo-ledwo. Do tej pory zastanawiam się czy nie usunąć tylnej płyty szafki, żeby za urządzeniem było nieco wolnej przestrzeni, ale boję się, że nie wyjdzie mi estetycznie, albo że po usunięciu tej płyty całość nie będzie stabilna.

Szafka mogłaby być wyższa - to jest moje główne zastrzeżenie do niej. Ale za to ma przeszkloną wystawkę - za szybką stoją odświętne filiżanki i różne pamiątki. Jest też szuflada - tam zamieszkały ścierki, podkładki, łapki, i fartuszki. A w dolnej części trzymam odświętne sztućce, patery, oraz torebki na prezenty i ozdobne wstążki.

Po odkręceniu starej półki, z boku blatu zostały trzy nieestetycznie wyglądające otwory po śrubach. Kupiłam białe wkręcane haczyki i wkręciłam w te otwory. 

Na haczykach zawisły łapki i ścierka.


Trochę mierzi mnie, że odstępy pomiędzy nimi są nierówne, może z czasem wpadnę na ładniejsze rozwiązanie.

Pomieszczenie ma kształt litery L - dłuższe ramię to część kuchenna. Szafka dochodzi do załomu, za którym mieści się spiżarka oraz pralnia.


Drzwi spażarki to zwykłe drzwi pokojowe. Te akurat są dość stare i niezbyt piękne. Doszłam do wniosku, że są tak brzydkie, że gorzej w zasadzie to już nie mogą wyglądać i postanowiłam przemalować je na niebiesko - tą samą farbą co szafki, bo miałam jej pod dostatkiem (cały galon!)


Pomalowałam z obu stron, po uprzednim ściągnięciu i odkręceniu zawiasów. Futrynę machnęłam na biało - tak samo potraktowałam gałkę. Wymarzyła mi się biała, ale w zwykłych sklepach i normalnych cenach białych nie ma. Znalazłam co mi się podobało w internecie za 120 dolarów - taka zwykła gałka jak ta na zdjęciu (tylko nie biała) normalnie kosztuje 20 dolarów. Uznałam cenę $120 za zbyt wysoką i potraktowałam starą, dobrze działającą gałkę, białą farbą. Z efektu jestem bardzo zadowolona.

W środku spiżarki nie odnawiałam - nie wymagała jeszcze tego a ja już byłam mocno zmęczona tym całym remontem. Jak sobie wyobraziłam opróżnianie spiżaki (wielkości małej szafy) to odeszła mnie ochota. Jedynie przemalowałam boki półek, więc po otworzeniu drzwi ma się wrażenie, że i półki zostały odmalowane.

W kwestii remontu została mi jeszcze do zaprezentowania pralnia, o czym

c.d.n. 

wtorek, 17 listopada 2020

15 lat



Krzyś, Krzysiek, Krzysio, Krzysiątko, Krzysztof -  kończy dzisiaj 15 lat.
Tort i bezalkoholowy szampan na śniadanie, w chwilę później prezenty i kreska na futrynie: 176.5 cm.

piątek, 13 listopada 2020

Jesień

Jeszcze w październiku posadziłam kilka nowych ogrodowych nabytków: dwa krzaczki czarnego bzu, dwie aronie, i jeden krzaczek hackelberry  (owoce wielkością zbliżone są do polskich jagód.)


Lawendę postanowiłam posadzić w donicy, tak jak i drzewko cytrynowe, które na zimę trzeba u nas wnosić do domu.

Trochę żałuję, że kupiłam tylko jedną sadzonkę hackelberry. 

Z prac ogrodowych, intensywnie uprawiamy grabienie liści - kiedy tylko pozwala na to pogoda. 


Jesień rozpanoszyła się u nas na dobre. Z tej pięknej, złotej, słonecznej, przeobraziła się w smutną, deszczową i wietrzną. Kiedy jeszcze było ładnie, spacerując, złapałam telefonem kolory, które już zniknęły.






Poranki, najczęściej mgliste. Poniżej zdjęcie zrobione przedwczoraj.


Jeszcze przedwczoraj na dereniu przed domem było kilka ostatnich liści, a dzisiaj już tylko gołe gałęzie.



wtorek, 10 listopada 2020

Podkładki

Aby blat stołu kuchennego przetrwał nieco dłużej w jako takiej formie, postanowiłam zabezpieczyć go podkładkami. 


Podkładki dostępne w sklepach są nieco za duże by zmieściły się trzy na tym akurat stole, zresztą kupowanie czegoś, co z łatwością i przyjemnością mogę sama zrobić i tak nie było brane pod uwagę. Akurat miałam melanżową bawełnę ze sprutego swetra (tego KLIK)


Ponieważ włóczka jest melanżowa, postawiłam na najprostsze półsłupki, a potem każdą podkładkę obrzuciłam oczkami rakowymi (białą nitką). 


W sumie wyszło mi pięć podkładek pod talerze, trzy pod kubeczki, i jedna kwadratowa - w tym momencie włóczka się skończyła. Kwadratowa podkładka bardzo pasuje pod donicę z drzewkiem pomarańczowym, które to drzewko zimuje w kuchni.

Podkładki zostały przetestowane i zatwierdzone przez Kicię.


Po praniu, nie prasuję ich - po położeniu na stole w ciągu kilku godzin same ładnie się wygładzają. Bardzo przydaje mi się większa niż trzy liczba podkładek  - wiadomo, że przy dzieciach, niektóre brudzą się szybciej niż inne. 😄

sobota, 7 listopada 2020

Remont kuchni: stół

W starej kuchni stał sporej wielkości stół, taki na sześć osób, z możliwością rozłożenia dla kolejnych dwóch. Stół ogromny i ciężki - nie dało się go przenieść do pokoju kiedy przychodzili do nas goście, a i w kuchni stał dosunięty do okna bo blokował trakt komunikacyjny na szlaku graraż/pralnia/ubikacjareszta domu. Spora powierzchnia płaska zachęcała do gromadzenia rzeczy, od farb, kredek i papieru, po wszelkie inne przedmioty, które za chwię będą przecież mi potrzebne. W rezultacie, bywało, że wołałam dzieci by odgruzowały stół bo nie było skrawka wolnego, na którym można by postawić talerz z jedzeniem.


Remontując kuchnię postanowiłam wymienić stół na mniejszy. Na tyle duży, by mogły przy nim zjeść posiłek trzy osoby, ale na tyle niewielki, by nie mógł służyć za skład rupieci. Do tego wymyśliłam sobie, że ten stół ma być biały, i co oczywiste, w przystępnej cenie. Długie poszukiwania zakończyłam zakupem stołu z surowego drewna, który następnie pomalowałam na biało. 

Łatwo się pisze pomalowałam na biało, ale samo to malowanie trochę trwało: malowanie podkładem (i czekanie aż wyschnie), dwie warstwy na biało (i czekanie aż wyschnie), szlifowanie (surowe drewno się zjeżyło), kolejne malowanie na biało, a potem pilnowanie by dzieci nie przeszkadzały farbie porządnie wyschnąć i stwardnieć. 

Chrzest bojowy stół przeszedł we wrześniu, kiedy zatrzymali się u nas znajomi z dzećmi. Okazało się, że nawet przy tak mały stole zmieści się szóstka dzieci i troje dorosłych. Większym problemem okazały się krzesła, ale i te znalazły się, przyniesione z innych pokoi i garażu. (A tę pieczoną kaczkę wspominamy do dziś!)



Pierwotnie planowałam także wymienić krzesła na białe, ale krzeseł kupować przez internet nie będę - na krześlę muszę najpierw usiąść i sprawdzić czy pasuje, a w czasie pandemii nie uśmiecha mi się rajd po sklepach meblowych. Najpierw zostały więc stare krzesła, a potem doszłam do wniosku, że taka kombinacja drewna z biały też ładnie wygląda.

Okno, przy którym stoi stół, też przeszło matamorfozę. Przede wszystkim pozbyłam się firanki, dzięki czemu w kuchni jest jaśniej. Poza tym wymieniłam karnisze, których mocowanie ciągle się luzowało, na jeden (do zasłon) - rozporowy. (I już nie mam problemu z wiecznie odkręcającymi się i wypadającymi śrubami.)


Ciężko zrobić zdjęcie dużego okna bez firanki, zwłaszcza w dzień, ale nawet na tak kiepskim zdjęciu jak powyżej, widać różnicę. 

Jedząc posiłki, często obserwujemy ptaki: kolibry przylatujące do poidełka, i inne, szukające robaków wśród trawy, a ostatnio, sporo ptactwa wyjadało owoce derenia. Ależ to było przedstawienie! Cała chmara nadlatująca i obsiadająca drzewo, a po chwili wszystkie te ptaszęta uciekają prze tylko im znanym zagrożeniem!

Drugie okno na razie nie ma zasłonki, i cały czas zastanawiam się czy zmienić ten stan czy nie. Przez niemal całe minione 15 lat nigdy tego małego okna nie zasłaniałam a jedynie prałam firanki i zasłony, więc skłaniam się ku pozostawieniu okna bez zasłon. Może kiedyś zrobię na szydełku jakąś zazdrostkę.

Spostrzegawcze oczy pewnie wypatrzyły też białą tablicę korkową na niebieskiej ścianie. Odciążyła nieco drzwi lodówki. Chciałam większą, ale całej białej (łącznie z korkiem) w większym rozmiarze i w cenie, którą bym była skłonna zapłacić, nie znalazłam. 

Wokół tablicy przykleiłam srebrne motylki z odzysku - przyniesione z pracy, dlatego się odlepiają. Latem, kazali nam w pracy zabrać wszystkie osobiste rzeczy, no to i motylkowe naklejki zabrałam. Nieustannie poszukuję takich delikatnych jednokolorowych motylków do naklejenia na tę niebieską ścianę - może kiedyś mi się uda znaleźć takie, które mi się spodobają, bo ta ściana aż się prosi o tego typu ozdobę.



środa, 4 listopada 2020

Dywanik pod biurko

Dywanik pod biurko powstał by zasłonić podłogę i ogrzać stopy.


Od połowy marca pracuję z domu, przy moim niewielkim ikeowskim biureczku, które lubię bardzo, ale kiedy tak siedzę przy nim godzinami, marzną mi stopy. Marzły, bo teraz już jakby mniej.

Ale ważniejszym powodem było zasłonięcie podłogi. Kiedyś w tym miejscu stał regał na książki. Po usunięciu go okazało się, że schowana pod nim podłoga nie załapała się na cyklinowanie i lakierowanie, i niestety bardzo się to rzucało w oczy. No to teraz jest ładnie zasłonięte. I stopy nie marzną. A do tego zużyłam kilka przygarniętych na jakiejś wyprzedaży garażowej niechcianych motków. Czyli, win-win-win, jak to mawają po angielsku.


To już trzeci wykonany przez mnie tą techniką dywanik. Dwa pierwsze (KLIK) nadal służą w łazience. Ten podoba mi się jednak najbardziej, chyba z racji pasków. No i te kolory takie energetyczne. Włóczki wystarczyło "na styk". Zostało odrobinę z jednego motka.

Emilii też się dywanik podoba i zażyczyła sobie taki sam pod swoje biurko. 
Ale to nieprędko - akurat nie mam żadnych nadających się włóczek.


niedziela, 1 listopada 2020