czwartek, 29 listopada 2018

Po kolejnym zębie

Emilii wypadł kolejny ząb - górna jedynka.


Ząb ledwie się trzymał od dawna, a nowy już dobrze było widać, więc trzeba było nieco dopomóc w uwolnieniu się od niepotrzebnego już mleczaka. Ponieważ Emilia nie wierzy we wróżkę zębuszkę, obiecałam jej, że jak sobie wyrwie tego zęba, zabiorę ją do McDonalds. Niecałe 2 minuty później ząbek spoczywał na dłoni mojej córki.


No i nie było wyjścia, trzeba było pojechać na chicken McNuggets . . .


Do zdjęcia Emilia pozuje w piżamie, którą kilka lat temu uszyłam dla jej starszego brata osiem lat temu (KLIK.) A teraz dorosła do niej Emilia i bardzo ją lubi.

poniedziałek, 26 listopada 2018

Co to za ptak?

Pewnego popołudnia dzieci wywołały mnie z domu do ogródka. Wydawały się niesamowicie zaaferowane, więc porzuciłam to czym się aktualnie zajmowałam i wybiegłam na taras.

Okazało się, że na pobliskim słupie, skąpany w promieniach popołudniowego jesiennego słońca, siedzi sobie ptak:


Wróciłam do domu po aparat fotograficzny i zrobiłam zdjęcie niecodziennemu gościowi, choć nadal nie wiem co to za ptak.


Wydaje mi się, że to albo żuraw albo czapla, ale żaden ze mnie ornitolog, więc może to całkiem inny gatunek.

piątek, 23 listopada 2018

Boo Barn 2018

W piątek przed Halloween, w pobliskim domu kultury zwanym Petersen Barn, odbyła się doroczna impreza "Boo Barn." 


Już trzeci raz wybraliśmy się do Nawiedzonej Stodoły by dać się nieco postraszyć w zgoła niegroźnych okolicznościach.


Dzieciom tak się spodobały te strachy, że przebiegly stodołę trzy razy, a może nawet i cztery.


W tym roku wybrali się z nami sąsiedzi z wnuczką, więc dzieci biegały w trójkę - zapewne dlatego bawiły się potrójnie dobrze.


Odpowiednio podświetlone dekoracje oraz podkład dźwiękowy wspaniale budowały nastrój grozy, podsycany tu i ówdzie wyskakującymi z ciemnych zakamarków upiorami. Zdjęcia robione z fleszem bezlitośnie odsłaniały całkowicie niewinną naturę tych rzekomo przerażających straszydeł.


Mimo ciemności Emilia wypatrzyła za pajęczynami pianino.


Okazało się, że to pianino elektroniczne, chwilowo odłączone od źródła zasilania, więc nie udało się Emilii dać koncertu, mimo, że miała na to straszną ochotę.




     Na zewnątrz dzieci mogły wziąć udział w typowych festynowych grach sprawnościowych, których tematyka obowiązkowo musiała mieć coś wspólnego ze świętem duchów i straszenia.

W tych bardziej wymagających, jak wyławianie zakrwawionych mózgów z pojemnika z wodą, pomagali mniej zręcznym maluchom organizatorzy.

Krzyś, wydawałoby się już od dawna nie dzieciątko, bawił się tak samo dobrze jak jego młodsza siostra.

Sporo było tych atrakcji a deszcz właśnie przestał padać i było dość ciepło, więc zostaliśmy do końca.

Do tego przygrywał niewielki zespół muzyczny, którego wkład uważam za bardzo miły dla ucha.

Na koniec załapaliśmy się jeszcze na przedstawienie teatrzyku kukiełkowego.



Ponieważ był to już niemal koniec imprezy i chyba już wszyscy inni zaliczyli przedstawienie, mieliśmy całą widownię i samo przedstawienie dla siebie.

wtorek, 20 listopada 2018

Mocno spóźniony wpis Halloween'owy

Pojutrze święto dziękczynienia a ja jeszcze nie napisałam nic o dniu, które w opinii moich dzieci plasuje się w czołówce świąt wszelakich - Halloween.


Jeszcze nie skończyły się wakacje a Emilia już chciała dekorować dom (w środku i na zewnątrz) na Halloween. Twardo postawiłam się i oświadczyłam, że przed końcem września nie ma mowy. I zaczęło się odliczanie.


Pierwszego października ściągnęłam ze stryszku pudło z dekoracjami na Halloween, do tego doszło jeszcze kilka dokupionych na niedawnej wyprzedaży rzeczy, i Emilia poszalała. 


Ponieważ zaopatrzyłam się w przedmioty, które najpierw trzeba samemu pomalować, pospinać, poprzyklejać, dekorowanie domu trochę się rozciągnęło w czasie a Emilia miała dodatkową radochę malując dynie i montując z elementów duszki a potem przyczepiając je do siatki, która ostatecznie zawisła na ścianie.

Na zewnątrz dekoracje wyglądały tak jak rok temu, więc już nie robiłam żadnych zdjęć.

Pogoda sprawiła nam miłą niespodziankę. Zazwyczaj ostatni dzień października jest deszczowy, ponury i zimny a w tym roku było przyjemnie ciepło i sucho.
Nawet nie zabrałam szalika ani rękawiczek kiedy wychodziłam z dziećmi wieczorem z domu!

W godzinę obeszliśmy dwa kwartały, spotykając po drodze sporo znajomych dzieci.



Ładna pogoda sprawiła, że sporo dzieci wędrowało po ulicach w naszej dzielnicy a atmosfera była taka jak w halloweenowych filmach - pierwszy raz doświadczyłam tutaj czegoś takiego i pierwszy raz to wędrowanie z dziećmi od domu do domu w nadziei na uzbieranie całego wiaderka cukierków sprawiło mi przyjemność.

Dodaj napis

Do domu wróciliśmy z dwoma wiaderkami słodyczy.


Dzieci szybciutko powymieniały się - Krzyś zgarnął czekoladki, Emilia lizaki i inne preferowane łakocie (Emilia nie przepada za czekoladkami.) Trochę się pobawiły w układanie w stosiki, według kategorii, według kolorów opakowań, a potem wszystko powędrowało do wiaderek a z czasem do żołądków, nie tylko dzieci.

Właśnie te czekoladki a raczej ich nadmierna konsumpcja, doprowadziły mnie do odkrycia bardzo smutnego faktu - mam uczulenie na czekoladę i o ile nie chcę cierpieć na straszny ból głowy, muszę sobie czekolady odmówić. Jak załapałam możliwe powiązanie między bólem głowy a konkretnie czekoladą, poeksperymentowałam, łudząc się, że to zbieg okoliczności albo, że ból jest reakcją lub symptomem czegoś innego. Niestety, wszystkie eksperymenty cały czas wskazują czekoladę jako winowajcę. I tak oto przyszło mi się pożegnać z moimi ulubionymi łakociami.  
Bye bye Nutello!
Żegnajcie Snickersy i Twixy!

Emilia natychmiast dostrzegła dobrą stronę i pocieszyła mnie:

- Dobrze, że nie możesz jeść czekolady - nie będziesz gruba!

Nie można odmówić dziecku racji w tej kwestii . . .

Zaraz po Halloween zabrałam dzieci do sklepu by wybrali sobie przebranie na rok następny - wszystko było przecenione o 50%. Krzyś wybrał sobie to co widać na zdjęciu obok, Emilia opaskę do włosów z jednym rogiem i ogon, więc może w przyszłym roku będzie jednorożcem. Na razie biega z tym ogonem po domu. Miotła czarownicy stoi w kącie . . .

sobota, 17 listopada 2018

Trzynaście

Trzynaście lat kończy dzisiaj Krzyś.


Fajnie, jak urodziny wypadają w sobotę. Można na spokojnie od rana cieszyć się dniem urodziny, bez pośpiechu odpakować prezent a potem sprawdzać czy dobrze działa.


Udało mi się zaskoczyć mojego Nastolatka - nie spodziewał się takiego prezentu (Chromebook) - tym większa jego radość.


Nie obeszło się bez kolejnej kreski na futrynie drzwi kuchennych - pomiar wykazał 160 cm. (Dzieli nas już jedynie 5 cm.)


Byli goście, była pizza, był tort czekoladowy. Nawet pogoda była wspaniała, nie-listopadowa, pogodna, ciepła, ozłocona słońcem, pozwalająca na szaleństwa w ogródku. Bardzo udany dzień.

środa, 14 listopada 2018

Czapa

Tak już mam, że nie mogę przejść obojętnie obok niechcianych motków, resztek motków, bądź innej włóczki w jakiejkolwiek postaci. Wiem, że na każdej kolejnej szkolnej czy kościelnej wyprzedaży będę ich szukała i z pewnością coś wypatrzę.

Tak było podczas ostatniej szkolnej wyprzedaży na początku listopada. Wśród stosu dóbr wszelakich znalazłam WIELKI SUPEŁ oraz kilka niechcianych udziergów. Kiedy dzieci bawiły się na placu zabaw obok szkoły, cierpliwie to wszystko porozplątywałam i poprułam.


A potem zaczęłam zamieniać w nowe udziergi. Na razie tylko dwie, bo coś innego wpadło mi na szydełko.

Ta wielka turkusowo-szara kula wpadła w moje ręce w postaci szalika, sztywnego jak deska, zapewne zrobionego na zbyt cienkich drutach.
Wydaje mi się, że to jakaś wełna merino.


Na najgrubszych posiadanych drutach (8 mm) zrobiłam czapę, która po wypraniu nabrała tak niesamowitej miękkości, że bardzo kusiło mnie by ją dla siebie zatrzymać. Tym bardziej, że zdjęcia (zrobione tym razem przez Emilię) jasno ukazują, że wyglądałam w niej dobrze a to wszak rzadkość w przypadku czapek.


Ale, że w czapkach aż tak często nie chodzę,  przekazałam ją na przykościelny kiermasz świąteczny z zamiarem kupienia jej jeśli nie znajdzie się inny nabywca.


Ale znalazł się - chyba powinnam się cieszyć.


Nie wiem jaka to włóczka, nie wiem też ile jej zużyłam na tę czapkę, bo zapomniałam zważyć zanim wywędrowała z domu. Wiem, że robiłam ją na drutach 8 mm, nabierając 36 oczek. Najpierw Tubular Cast-On, potem zwykły ściągacz. Mam nadzieję, że dobrze posłuży nowemu właścicielowi.

niedziela, 11 listopada 2018

Balerina

Dobiegły końca zajęcia z baletu i stepowania, na które Emilia uczęszczała co poniedziałek. Na ostatnie zajęcia zaproszeni zostali rodzice (i inni krewni) a dziewczynki zaprezentowały czego się podczas minionych zajęć nauczyły. Z tej okazji Emilia została wystrojona w wyjściową sukienkę z włosami upiętymi w koczek.


Część baletową zakończyła pięciominutowa wersja Jeziora Łabędziego.

 
I baletnice i widownia świetnie się bawili ale dopiero kiedy buciki do stepowania zastąpiły baletki zaczęła się zabawa na całego - wiadomo, że im głośniej, tym lepiej!

Niestety nie udało mi się zapisać Emilii na sesję listopadowo-grudniową, ale spróbuję upolować miejsce na styczeń-luty. Zajęcia te cieszą się dużą popularnością, bo i pani przemiła, i cena dostępna, a miejsc w grupie jest tylko 8 czy 9.

czwartek, 8 listopada 2018

Jesień w ogrodzie

Sypnęła liśćmi jesień, kolorowymi, sypnęła obficie. Od kilku tygodni grabimy ogród, grabimy, grabimy, ale niedługo zieleń trawnika pozostaje widoczna - kilka dni i cała murawa znika pod szeleszczącą liściastą narzutką.


A jak tylko nie pada i liście suche, to pędzę do ogrodu grabić - podobno to niezły sposób na spalanie kalorii, do 400 na godzinę! Zajęcie w sam raz by zbilansować halloweenowe czekoladki . . .


Jesień jeszcze ciepła, w miarę pogodna. Trochę popadało, ale nadal za mało by nawilżyć ziemię po wielotygodniowej suszy. Sadząc krokusy zauważyłam, że mimo deszczu, ledwie kilka centymetrów ziemi jest wilgotne, a już 5-6 cm w głąb - zero wilgoci.


Za to w nocy temperatura zaczyna spadać. Jeszcze utrzymuje się powyżej zera, ale węże ogrodowe już poodkręcałam i pozabezpieczałam na zimę wychodzące na zewnątrz rury.


Na grządce ostały się jeszcze dwa krzaczki pomidorów. Ciągle jeszcze mają owoce, które zrywam zielone i dojrzewają już w domu.


Poza tymi pomidorami już grządki wysprzątane po sezonie, rabatki kwiatowe prawie też - nadal kwitnie dalia i nagietki. A liście lecą i lecą . . .




poniedziałek, 5 listopada 2018

Granatowy zwyklak

Lata temu kupiłam na jakiejś garażowej wyprzedaży worek z niedokończoną sukienką, opisem wykonania tejże sukienki, oraz kilkoma nienapoczętymi motkami. Po wyglądzie banderol oraz publikacji z opisem wykonania sukienki sądzę, że włóczka jest sporo starsza ode mnie. Skoro już tyle lat leżała, to nie mogło jej zaszczkodzić poczekanie jeszcze kilku latek i u mnie - chyba 10, tak  mi się wydaje...

W końcu nadszedł jej czas. Najpierw poszperałam w sieci i znalazłam kilka projektów wykonanych ostatnio z tejże włóczki, a że nie wyglądały jakby się miały zaraz rozpaść ze starości, postanowiłam więc zaryzykować i porwałam się na sweter. Przędzy miałam sporo, wystarczająco na luźny sweter, tylko najpierw musiałam spruć tę niedokończoną sukienkę.

No i jeszcze pozostała kwestia wzoru. Włóczka granatowa, więc najlepiej coś prostego, bo mało który splot byłby na tym ciemnym kolorze widoczny.
Stanęło na Simple Summer Tweed Top Down V-Neck Heidi Kirrmaier.


Robiona podwójną nitką próbka wyszła mi mniejsza niż powinna, 9 na 9 cm, postanowiłam więc robić rozmiar większy, mając cichą nadzieję, że ostateczny rozmiar wyjdzie jak należy.


I wyszedł. Wprawdzie widzę, że tu i ówdzie mógłby lepiej się układać, ale poza tym chodzi mi się w nim bardzo dobrze i sweter z miejsca awansował na pozycję ulubieńca. Próbkę kilka razy wyprałam w pralce i po trzecim razie postanowiłam sam sweter prać ręcznie. Dzianina na próbce nie zbiegła się, ale z prania na pranie widać postępujące zużycie - albo raczej, starzenie się, dzianiny. Jak zwał, tak zwał, chodzi o to, że po kilku praniach nie wygląda za ciekawie.


Sweter skończyłam w połowie września, ale jak zawsze był problem ze zdjęciami. Ciężko wpasować się w odpowiednią porę dnia z jako takim światłem żeby cokolwiek z tego granatu było widać. W końcu postanowiłam zabrać sweter na wyjazd do Newport. Doszłam do wniosku, że gdzieś na plaży uda się zrobić kilka przyzwoitych zdjęć. Ale jak przyszło co do czego, to sweter został w hotelowym pokoju.


W drodze powrotnej rozmyślałam sobie nad tą przegapioną okazję, zastanawiałam się kiedy znajdzie się jakaś inna dogodna sytuacja, aż w końcu zajechałam na parking przy plaży i mimo padającego deszczu, dość późnej pory, i braku mejkapu (O zgrozo!) zarządziłam sesję. Syn najpierw protestował - wcale nie miał ochoty opuszczać przytulnego suchego i nagrzanego wnętrza samochodu i robić w deszczu i zapadającym zmroku zdjęć szalonej rodzicielce. Ale w końcu dał się namówić.



Za to Emilia z miejsca wyczuła okazję do świetnej zabawy, polegającej głównie na przeszkadzaniu ile wlezie. (Jej deszcz nie przeszkadzał nic a nic!)
Stąd ta moje kwaśna mina na zdjęciach. Jakoś wcale mi nie było do śmiechu na tym zimnie, w deszczu i Emilią robiącą wszystko, by nie udało się żadnych zdjęć zrobić.

Dobrze choć, że udało mi się ISO tak podkręcić, że patrząc na zdjęcia trudno domyślić się, że były robione przy takiej pieskiej pogodzie.

Robiąc sweter zastanawiałam się jak go wykończyć. W opisie nie ma żadnych ściągaczy a plisa wokół dekoltu to jedynie oczka prawe. Rozmyślałam, zmieniałam koncepcję, oglądałam w sieci różne zastosowane rozwiązania i w końcu zrobiłam jak w opisie - zakończyłam bez żadnego ściągacza. Okazuje się, że w przypadku tej włóczki dzianina robiona dżersejem nie podwija się, a do samego stylu swetra chyba właśnie takie wykończenie, lub jego brak, pasuje najbardziej.


Sweter robiony jest od góry, całkowicie bezszwowo. 

Garść informacji:


piątek, 2 listopada 2018

Hatfield Marine Science Center

Niedziela, ostatni dzień naszego pobytu w Newport, przywitała nas zasnutym chmurami niebem. Kontemplując podczas śniadania widok nisko sunących chmur doszłam do wniosku, że raczej nie ma szans na poprawę pogody i że trzeba plany na ten dzień dostosować do panujących warunków atmosferycznych. Ale zamiast lać łzy z powodu braku słońca, poszliśmy na hotelowy basen. Skoro otwarty od ósmej rano a do wymeldowania o 11 jeszcze dwie godziny, to czemu nie? Pomysł podsunęła Emilia, która kąpiele i moczenie się uwielbia.

A potem zebraliśmy się, zjedliśmy co nieco i udaliśmy się na boisko, na którym chłopcy rozegrali mecz - główny powód naszego wyjazdu do Newport.
Ja z Emilią znakomitą część owego meczu spędziłyśmy w samochodzie na lekturze, przy akompaniamencie deszczu koncertującego na karoserii samochodu. (Chłopaki mecz przegrali w straszliwym stylu, 0:10.)

Po meczu niebo opłakiwało przegraną, więc zamiast na plażę i pod kolejną latarnię morską, zabrałam dzieci do zamiejscowego oddziału Uniwersytetu Stanowego Hatfield Marine Science Center.


Wstęp do owego przybytku nauki jest darmowy ale datki są mile widziane.


W centrum są akwaria ale zasadniczy nacisk wszystkich wystaw i interaktywnych eksponatów położony jest na stronę naukową szeroko rozumianego tematu mórz i oceanów.


Centrum zachwyciło moje dzieci. Krzyś natychmiast zabrał się do rozwiązywania wszelkich łamigłówek i rozpracował je w mgnieniu oka. Emilii zabrało to więcej czasu, ale jest przecież młodsza o 6 lat.

Mi bardzo spodobały się dwa urządzenia. Jedno z nich symulujące zwykłe fale oraz fale tsunami oraz wpływ obu rodzajów fal na konstrukcje wzniesione z różnych rodzajów materiałów (drewno, beton, stal.) Budujesz sobie jakąś konstrukcję, a potem generujesz fale, zwykłe lub tsunami. Zwykłe fale nawet nie docierały do mojej konstrukcji, fala tsunami zmiotła niemal wszystko - zostały resztki fundamentów.

A Point Absorber


Drugie urządzenie, które mnie bardzo zainteresowało to Point Absorber, urządzenie które wykorzystuje ruch pionowy fal do produkcji energii elektrycznej - model na zdjęciu powyżej.


Interaktywny stolik z piaskiem kinetycznym zmieniającym się w zależności od uformowania terenu to kolejne super doświadczenie.


Na monitorze zawieszonym na ścianie obok - mapa, odzwierciedlająca ułożenie piasku, zmieniająca się wraz ze zmieniającym pod ruchami rąk piaskiem.


A kiedy nad piaskownicą ustawić, niczym chmurę, dłoń, cień rzucany na piasek działa jak opad deszczu - po stokach wzniesienia zaczyna spływać wirtualna woda, zbierając się w zagłębieniach terenu, tworząc jeziora. Wspaniała zabawa i dla dzieci i dla dorosłych.

Nie sposób zliczyć wszystkich atrakcji. W części poświęconej rybołówstwu zamieniliśmy się na chwilę w rybaków. Wypłynęliśmy na wirtualnym kutrze na ocean i łowiliśmy zarobkowo ryby zgodnie z panującymi w Oregonie przepisami oraz zasadami ekonomii. Za pierwszym podejściem zakończyliśmy na sporym deficycie. Za kolejnym podejściem już na plusie.


Emilia wsiąkła przy komputerze z kryminalnymi zagadkami - już nie pamiętam czy rozwiązała tę zagadkę czy nie.

W centrum moglibyśmy spędzić cały dzień, ale mieliśmy dwa ważne powody by je opuścić. Po pierwsze zgłodnieliśmy, i to porządnie, a po drugie, mieliśmy przed sobą dwie godziny jazdy samochodem do domu, a następnego dnia trzeba było iść do pracy/szkoły, więc nie chciałam wracać zbyt późno.
Ale coś mi mówi, że jeszcze tam wrócimy . . .