czwartek, 29 kwietnia 2021

W parku

Co jakiś czas wybieramy się z Emilią do pobliskiego parku. Zazwyczaj zaczynamy od placu zabaw, a potem obchodzimy trawiaste tereny zielone (głównie boiska) wytyczoną wokół nich ścieżką do biegania. Przy ścieżce, w równych odstępach, ustawionych jest 16 plansz ze stronami niezbyt długiej książeczki dla dzieci. Mimo że są to książeczki dla małych dzieci, Emilia bardzo lubi je czytać. Książki zmieniane są co miesiąc lub dwa.




Kiedy już "przeczytamy" książkę, czyli przejdziemy pół mili, bo tyle sobie liczy jedno okrążenie, Emilia zakłada wrotki i udajemy się na wycieczkę nad pobliski rów melioracyjny. Biegnie on od tyłu parku, i dalej, oddzielając od siebie osiedle domków jednorodzinnych oraz ogrodzoną wspólnotę seniorów. Wzdłuż rowu prowadzi asfaltowa alejka i jest to ulubione miejsce spacerów nie tylko właścicieli psów. To także dość dobra ścieżka rowerowa, a i na wrotkach można spokojnie szusować. Kiedy się tam udajemy, mówimy, że idziemy "do nutrii" ponieważ przy rowie mieszkają dzikie nutrie. Zazwyczaj udaje nam się wypatrzyć jedną lub dwie, do tego dwie pary kaczek, sporo drobnego ptactwa, a od czasu do czasu jeszcze i czarno-białego kota. Dodatkową atrakcję stanowią wszystkie wyprowadzane na spacer psy.

Ostatnio miałyśmy więcej szczęścia, bo naliczyłyśmy aż osiem nutrii plus kilka młodych. Wydaje mi się, że tych młodych było cztery, ale część w nich czmychnęła do nory, jak tylko podeszłyśmy nieco do rowu. (Nory mają po drugiej, niedostępnej stronie).

Miarę szczęścia dopełnił widok małych kaczuszek pływających nieopodal. Naliczyłam ich 17, a liczbę tę potwierdził siedzący na skarpie i obserwujący kaczki Bezdomny. Zrobiłam sporo zdjęć telefonem, ale ich jakość jest tak kiepska, że nie nadają się, by je tu zamieszczać. Na filmiku widać jednak nieco tego kaczego drobiazgu.


niedziela, 25 kwietnia 2021

Beaver Creek Falls & Sweet Creek Falls

W połowie kwietnia wpadło do nas z kilkudniową wiosenną wizytą Lato. Oczarowało nas pięknym, bezchmurnym błękitem nieba, podniosło temperaturę do plus 27 stopni, zmusiło do przekopania czeluści szaf w poszukiwaniu krótkich spodenek.

Korzystając z tak pięknej pogody, wybraliśmy się w sobotę na wycieczkę. 
Jako że już dość dawno, bo aż dwa lata, nie byliśmy nad potokiem Sweet Creek, właśnie tam się udaliśmy. 

Na potoku Sweet Creek są wodospady, które stanowią główny cel wycieczek. Studiując swego czasu mapę, wypatrzyłam w odległości kilku kilometrów inny wodospad — na pobliskim potoku Beaver Creek. I to tam skierowaliśmy się najpierw, i dobrze, bo parking, przy którym zaczyna się szlak do Sweet Creek Falls, był pełniusieńki. Samochody stały także na skraju dość wąskiej drogi. Minęliśmy i ten parking i samochody i zaparkowaliśmy kilka kilometrów dalej, na niewielkim, ale też i niezbyt obleganym parkingu, przy którym zaczynają się dwa szlaki. Jeden prowadzi do Beaver Creek Falls i to on stanowił główny cel tamtej wycieczki.

Weszliśmy do rozgrzanego lasu, pachnącego środkiem lata. 

Beaver Creek


Szlak Beaver Creek Falls Trail, krótki (1.9 km) i dość łatwy, nie jest zbyt popularny — spotkaliśmy na nim jedynie jedną rodzinę. 

Beaver Creek Falls Trail


A sam wodospad — uroczy. 

Beaver Creek Falls

Z mapy oraz z tego, co znalazłam w internecie, wynika, że można też do niego dojść i od drugiej strony, parkując jeszcze kilka kilometrów w górę drogi. Myślę, że tamtą możliwość jeszcze kiedyś sprawdzimy. Tym razem pokręciliśmy się nieco z tej strony i wróciliśmy tą samą drogą.

Na wysokości parkingu, po drugiej stronie drogi, zaczyna się szlak Wagon Road Trail. 

Wagon Road Trail


Nie byłam pewna, dokąd prowadzi, choć pewne podejrzenia miałam — w okolicy nie ma zbyt wielu miejsc, w które można by się udać. Podejrzenia były właściwe — szlak prowadzi do Sweet Creek Falls, ale do wodospadu dochodzi się z drugiej strony potoku, niż idąc tym powszechnie znanym szlakiem. 

Na szlaku nie spotkaliśmy zupełnie nikogo ani w jedną, ani w drugą stronę. Jedynie pozostawione przez kogoś malowane kamienie z wypisanym od spodu sentencjami. 





Zostawiliśmy je tam, gdzie je znaleźliśmy — niech ucieszą jeszcze innych wędrowców.

Kiedy doszliśmy do wodospadu, zostaliśmy nagrodzeni wspaniałym widokiem kaskady w całej swej okazałości. 

Sweet Creek Falls

Z drugiej strony ukształtowanie terenu nie pozwala na ogarnięcie całego wodospadu. Można zobaczyć fragmenty, przemieszczając się z miejsca na miejsce, ale z tego brzegu, z jednego miejsca widać całość. I dopiero stąd widać, że wodospad jest dość spory i bardzo, bardzo ładny.

Dla porównania i potwierdzenia powyższych słów kilka ujęć od tej bardziej uczęszczanej strony.







Podeszliśmy do Sweet Creek Falls od tej bardziej uczęszczanej strony w drodze powrotnej na prośbę dzieci. Ludzi na szlaku zatrzęsienie, ale jakoś przepchaliśmy się do punktu widokowego. W takim tłumie nawet dzieci nie miały ochoty dłużej zabawić, więc dość szybko wróciliśmy do samochodu, a potem do domu.



piątek, 23 kwietnia 2021

PUR: Podkładki z resztek

Dawno, dawno temu, zdarzało mi się robić serwetki na szydełku. 
A potem przestałam. 
Nadal mi się podobają, ale jakoś nie mam serca do krochmalenia, naciągania, mozolnego nadawania kształtu za pomocą szpilek. Może kiedyś jeszcze wrócę do tego typu robótek, ale na razie, nici odpowiednie do takich projektów zalegają w szafach i koszykach, kurząc się zupełnie niepotrzebnie. Wymyśliłam więc, że z tych niepełnych szpulek zrobię podkładki pod kubeczki — na nie zawsze jest zapotrzebowanie.

Połączyłam trzy nitki resztek w kolorach od bladego różu, poprzez lila, do ciemniejszego różu, a na koniec jeszcze trochę i białej, i wyszły mi trzy podkładki w wymiarach 14 na 14 centymetrów.



Każda nieco inna, ale wszystkie w optymistycznych kolorach. I kilku niedokończonych szpulek nici się pozbyłam. 
Mam jeszcze sporo nici białych, z których od lat mam zamiar zrobić zazdrostki do kuchni. 
Może przed emeryturą zdążę. A może nie.

wtorek, 20 kwietnia 2021

W temacie szkoły

W kwestii szkoły, entuzjazm moich dzieci nie stygnie. Mimo że muszą budzić się wcześniej by pójść do szkoły, same wstają, a zdarza się, że są już na nogach, zanim budzik zadzwoni.

U Emilii, z powrotem do budynku szkolnego wróciły projekty plastyczne. Jej ubiegłotygodniowy projekt przywołał wspomnienia z czasów, kiedy będąc w wieku córki, na zajęciach z plastyki wykonywałam bardzo podobne prace. Najpierw wypełniało się tło.



Ja robiłam to za pomocą farb, Emilia kredkami. 



Potem nanosiło się wosk, który następnie malowało się czarną farbą. Emilia miała łatwiej, bo dostała od razu czarny wosk. Kiedy wydrapywała swój obrazek, nie odchodziła jej farba z ostatniej warstwy — jak kiedyś mi.



Zdjęcia zrobiła, a potem przysłała mi nauczycielka. No to jeszcze napiszę, że grupa Emilii jest niewielka, ośmioro uczniów.

Krzyś ma w tym semestrze Gotowanie. Jakim cudem wylądował na takich zajęciach — nie wiem, ale nawet mu się podoba. Pani wiedziała jak zacząć, by zyskać sobie przychylność nastolatków — najpierw piekli ciasteczka z kawałkami czekolady, potem ciasteczka czekoladowe z kawałkami białej czekolady, a potem jeszcze mufinki. Do domu dziecię przynosiło nie tylko torebkę z gotowymi wypiekami (tuzin w każdym przypadku), ale też i surowym ciastem, które zapewniło nam świeże ciasteczka przez kolejnych kilka dni.

Po słodkościach wzięli się za jaja: gotowane na twardo, po benedyktyńsku, smażone, jajecznica, omlet. Wczoraj gotowali chowder serowy (z szynką) - i znowu do domu przyniósł spory pojemnik z jedzeniem. W szkole gotuje, ale w domu nie wyrywa się za bardzo do stania przy garach. Szkoda.

Poza gotowaniem Krzysiek ma jeszcze ELA (angielski) i Science (głównie chemia i fizyka). Pan z Science zarzuca swoich uczniów zadaniami, ale nie są one zbyt czasochłonne. Tyle że jest ich sporo. Ponieważ pan powiedział, że nie muszą one być realizowane z dnia na dzień, a nawet w ciągu tygodnia, Krzysiek sobie odpuścił — przez tydzień. A potem jak zobaczył jak te wszystkie "emki" (nieoddane zadania, od M = missing) psują mu średnią, zebrał się w sobie, wszystko ponadrabiał, a jak się już rozhulał z tymi zadaniami, to machną trochę ekstra i zapunktował dodatkowych kredytów. I takim oto sposobem jego średnie wyniki w tym semestrze oscylują pomiędzy 100 a 113%. 


Obojgu nam się to 113% bardzo podoba, ale zdaniem Krzyśka najważniejsze jest poczucie ulgi, że nie ma niczego zaległego, że nic nie ciśnie i można przebomblować całe popołudnie.




sobota, 17 kwietnia 2021

Dąb

Dąb, piękne, zdrowe, sześćdziesięciopięcioletnie drzewo, daje nam latem wytchnienie od skwaru płynącego z nieba. 



Z roku na rok gałęzie się wydłużają, aż w końcu zaczęły plątać się między kablami: tym zasilającym dom w energię elektryczną oraz tym zapewniającym nam wirtualne okno na świat (internet). 

Od dłuższego czasu martwiłam się o ewentualne zerwanie któregoś z tych kabli w wyniku oblodzenia lub kumulacji śniegu na gałęziach drzewa. Wiedziałam, że trzeba by poprzycinać konary i cieńsze gałęzie, ale sama nie potrafiłabym tego zrobić, bo drzewo jest ogromne, a usługi tego typu sporo kosztują. Zwierzając się z gnębiącego mnie problemu koleżance, nieoczekiwanie rozwiązanie samo nadeszło. Koleżanka poleciła mi pana, który poprzycinał drzewa na jej posesji za bardzo przystępną cenę. 

Pan przyjechał, drzewo obejrzał, wycenę przedstawił — kwota, choć niemała, okazała się rzeczywiście dość konkurencyjna (w porównaniu z wycenami innych firm) i na moją skromną kieszeń. Ustaliliśmy termin.

Prace trwały dwa dni. Pierwszego dnia Holender (pan przywędrował do USA z Holandii) poprzycinał gałęzie, do których dało się dotrzeć od dołu, z wykorzystaniem pięciometrowej drabiny i piły na 3.5-metrowym wysięgniku. 



Pod koniec tego dnia odetchnęłam z ulgą — przestrzeń wokół kabli została wyczyszczona i już żadna spadająca gałąź nie mogła zagrozić zerwaniem żadnej z linii. W samym ogródku też jakby przejaśniało — nawet bez liści, gałęzie zatrzymywały sporo światła.

Kolejnego dnia Holender przybył z posiłkami. Dwie dodatkowe osoby pomagały w ubezpieczaniu samego Holendra działającego na drzewie oraz przy spuszczaniu odciętych gałęzi na ziemię. Dzięki temu nie spadały z hukiem, wybijając dziury w trawniku. Niektóre konary zaczynały już sięgać nad dom. Jeśliby któryś się złamał, spadając, uszkodziłby dach. Taka ewentualność też już została wyeliminowana.



Od czasu do czasu "podglądałam" Holendra na drzewie — wydawał się taki malutki, mimo że chłop ma przynajmniej 180 cm wzrostu!


Wszystkie gałęzie były sukcesywnie wynoszone z ogródka, a przed skończeniem prac pierwszego i drugiego dnia, Holender pięknie wysprzątał też wszystkie drobne gałązki i inne śmieci, tak, że po skończonej pracy nie zostało mi nic innego, jak podziwiać pięknie przycięte drzewo.



Zrobiłam kilka zdjęć przed i po. Drzewo jest spore, więc ciężko sfotografować szczegóły, tak by pokazać zarazem całokształt zmian, ale myślę, że patrząc na ujęcia sprzed przycinania i po widać jak mocno drzewo zostało prześwietlone.





środa, 14 kwietnia 2021

Czapka i szyjogrzej

W wyniku kolejnej próby wykorzystania włóczkowych resztek zrobiłam sobie zimowy komplet: czapka i komin. 



Wykorzystałam na nie resztkę różowej Rowan Kidsilk Haze oraz włóczkę Blues (Блюзby Troitsk Yarn троицкая пряжа, która została mi po zrobieniu sweterka Rhianon. Nie sprawdziłam, ile było moheru przed rozpoczęciem robótki, ale niewiele. Włóczki Blues jeszcze mi zostało. Ponieważ niedawno testowałam wzór dla Amanity, postanowiłam wykorzystać wzór tej samej projektantki, Move On Up!, który miałam przyjemność testować kilka lat temu.

Najpierw zrobiłam czapkę. Ponieważ moheru było niewiele, przerabiałam go co drugie okrążenie, podwójnie z główną włóczką. Komin, a w zasadzie to szyjogrzej, robiłam tak samo, jak czapkę, z takiej samej ilości oczek, z pominięciem części kształtującej zwieńczenie czapki. W jej miejsce przerobiłam rzędy początkowe (ściągacz). Druty 2.5 mm.

Obie części kompletu ważą niemal tyle samo, w granicy błędu pomiaru czapka 40 gram., szjogrzej 39 gram.




Tak długo nie mogłam się zabrać za zrobienie zdjęć, że nadeszła wiosna i pora kwitnienia drzewek owocowych. Pewnego bardzo pochmurnego dnia urządziłam sesję fotograficzną z kwieciem czereśni w tle. Mimo że poranki straszą przymrozkami, komplet raczej poczeka do następnego sezonu.

niedziela, 11 kwietnia 2021

W krainie wodospadów

W Wielkanoc wybraliśmy się do Parku Stanowego Silver Falls. Ostatni raz byliśmy tam tak dawno temu, że dzieci zupełnie nie kojarzyły miejsca. Park oferuje kilka szlaków — my wybraliśmy Canyon Trail Shorter Loop, na którego trasie dane nam było podziwiać siedem z dziesięciu wodospadów.



Silver Falls State Park - Canyon Trail (Shorter Loop)



Wędrowaliśmy szlakiem zgodnie z ruchem wskazówek zegara, od czarnej kropki, oznaczającej miejsce zaparkowania samochodu, do kropki zielonej, na skraju parkingu. Pierwszy wodospad na trasie to South Falls, opadający kaskadą 54 metrów.

Silver Falls State Park: South Falls



Dodatkową atrakcję stanowi możliwość przejścia za ścianą wody. Trzeba się jednak liczyć ze zmoknięciem, ponieważ w powietrzu unoszą się kropelki wody, a i ze sklepienia jaskini kapie dość mocno na głowę.


Silver Falls State Park: South Falls


Do tej pory odwiedzaliśmy park latem, kiedy wody w rzekach i strumieniach było niewiele, więc i wodospady nie prezentowały się w pełnej krasie. Wczesną wiosną wyglądają imponująco, naprawdę robią niesamowite wrażenie.
Szlak prowadzi wzdłuż potoku South Fork Silver Creek do kolejnego wodospadu, Lower South Falls (28 m).

Silver Falls State Park: Lower South Falls


Najpierw schodzi się w dół schodami, by potem przejść za wodospadem.

Silver Falls State Park: Lower South Falls

Kolejne niezwykłe doświadczenie! Z drugiej strony pięknie widać zakosy i schody szlaku na przeciwnym zboczu kanionu.

Początkowo szlak prowadzi wzdłuż południowej odnogi potoku Silver Creek, potem wzdłuż odnogi północnej. Zanim dotarliśmy do kolejnego wodospadu, przeszliśmy z powrotem na lewy brzeg potoku. Mostek, łączący obie strony wąwozu, widać z trasy dużo wcześniej.

Silver Falls State Park: North Fork Silver Creek


Przy mostku posililiśmy się nieco, a następnie ruszyliśmy do Lower North Falls (9.1 m).

Silver Falls State Park: Lower North Falls

Z tego miejsca prowadzi krótka odnoga szlaku do wodospadu Double Falls (54 m), który jest wprawdzie widoczny ze szlaku głównego, ale nie całkowicie — zasłaniają go drzewa, nawet o tej porze roku (bez liści).

Silver Falls State Park: Double Falls

Wodospad ma w nazwie słowo double (podwójny), ponieważ nad tym pierwszym, dużym, jest ten drugi, maleńki w porównaniu z tym pierwszym.

Następny wodospad, Drake Falls (8.2 m) jest bardzo niedaleko. Ogląda się go z niewielkiej platformy wiszącej nad potokiem. Żeby zrobić zdjęcie, musiałam wcisnąć aparat między szczeble barierki.

Silver Falls State Park: Drake Falls

Kolejny wodospad, Middle North Falls (32 m), to jeden z tych, za którego kaskadą prowadzi ścieżka.

Silver Falls State Park: Middle North Falls

Odbija ona od szlaku i trzeba nieco nadrobić drogi, ale choć już byliśmy nieco zmęczeni, i tak przeszliśmy na drugą stronę, ponieważ nie mogliśmy sobie odmówić tej przyjemności. Zdjęcie powyżej przedstawia wodospad właśnie z tej drugiej strony.

Silver Falls State Park: Middle North Falls

Minąwszy Middle North Falls, przeszliśmy na szlak Winter Trail, a potem na Rim Trail, którym zamknęliśmy pętlę wycieczki. Przy szlaku Winter Trail leży ostatni z podziwianych przez nas tamtego dnia wodospad, Winter Falls (41 m).

Silver Falls State Park: Winter Falls


Przy wodospadzie spotkaliśmy parę wędrującą ze swoim kotkiem. Ślicznym szarym kotkiem, któremu zrobiliśmy zdjęcie.


Zaraz za wodospadem Winter Falls, wychodzi się z wąwozu na górę. Ostatni odcinek, Rim Trail, prowadzi bardzo blisko szosy oraz ścieżki rowerowej. Rowerzystów nie widzieliśmy, samochody słyszeliśmy. Tak szczęśliwie się składa, że ten odcinek jest mało wymagający — miało to spore znaczenie dla naszych zmęczonych nóg. Licznik aplikacji wskazał niemal 10 przewędrowanych kilometrów.



A po posiłku i odpoczynku, jeszcze trochę pokręciliśmy się na rzeczką w pobliżu parkingu.
Dzieciom wycieczka szalenie się podobała. Mamy ochotę powrócić nad Srebrzysty Potok i zobaczyć pozostałe trzy wodospady.

czwartek, 8 kwietnia 2021

Mały krok w kierunku normalności

W tym tygodniu, pierwszy raz od ponad roku, moje dzieci uczyły się w budynku szkolnym. Nie w pełnym wymiarze, jedynie dwa dni, a pozostałe trzy nadal zdalnie z domu.

Moje dzieci zawsze były dość pozytywnie nastawione do szkoły, ale aż takiego entuzjazmu z ich strony w związku z pójściem do szkoły jednak nie podejrzewałam. Krzysiek przeszczęśliwy, mimo, że musi wstać o godzinę wcześniej i pół godziny maszerować do a potem ze szkoły. (W drodze do szkoły i w poniedziałek i we wtorek, tak w połowie drogi, załapał się na podwózkę przez mamę koleżanki - tej, z którą czasami wędrujemy po okolicznych pagórkach). Raz za razem powtarza jak bardzo cieszy się, że w końcu może chodzić do szkoły.

Dzisiaj przyszła kolej na Emilię. Już o siódmej była gotowa do wyjścia choć jej zajęcia zaczynają się dopiero o 8.45 a do szkoły idzie się góra 10 minut. Po wielokroć sprawdzała czy aby na pewno ma wszystko spakowane i nieczego nie zapomniała włożyć do szkolnego plecaka. W drodze powrotnej zdała mi dokładną relację ze wszystkich nowych zasad i reguł, co robiła, co jadła, które dziecko wypiło całą wodę i musiało sobie uzupełnić wodę w butelce, ile dzieci było nieobecnych - wszystkie szczegóły, jakże ważne z punktu widzenia ośmiolatki!


Wracając samotnie rano ze szkoły, zrobiłam zdjęcie pierwszych listeczków brzozy przed domem. Brzozy były ulubionymi drzewami mojej mamy, która, gdyby żyła, obchodziłaby dzisiaj 72 urodziny.

Oboje moi rodzice bardzo lubili też tulipany - w przydomowym maleńkim ogródku mieliśmy całkiem pokaźną kolekcję, w owych latach, dość niecodzienny widok. Podziwiając wiosną tulipany, zawasze myślę o tamtych tulipanach moich rodziców, wysiłku jaki włożyli w zdobycie cebulek, tak niedostępnych w tamtych latach (poza cebulkami czerwonych tulipanów). Sadząc kolejne kolory mam przed oczami tamte kwiaty.



poniedziałek, 5 kwietnia 2021

Nowe okno

W lutym wezwałam firmę, która 9 lat temu instalowała nam okno sufitowe. Powód: z jednej strony okna pęknięcie na suficie, z drugiej strony przeciek. 

Jak ustalił fachowiec od dachu, to nie okno stanowiło źródło przecieku. Pan od okna obejrzał pęknięcie, wszedł na stryszek, obejrzał też dokładnie samo okno. Stwierdził, że nie wie od czego to pęknięcie, ale nie jest niebezpieczne i sufit mi na głowę nie spadnie. Natomiast w sprawie okna stwierdził, że zbiera się wilgoć w miejscu, gdzie jej być nie powinno. Natychmiast, jeszcze podczas oględzin, skontaktował się z przedstawicielem producenta, który orzekł, że okno kwalifikuje się do wymiany w ramach gwarancji (okres gwarancji dobiegał końca we wrześniu). Niestety za usługę wymiany okna musiałam zapłacić. 

Kilka tygodni trwało zanim okno zostało wymienione na nowe, ale od środy mamy nowiutkie okno dachowe - z gwarancją na 10 lat.


A kiedy stare okno zostało zdemontowane, okazało się, że jednak było nieszczelne i nieco ciekło, tylko woda znalazła sobie inne ujście, wsiąkając powolutku w ocieplenie na stryszku. Z biegiem czasu dotarłaby i do wnętrza domu.


czwartek, 1 kwietnia 2021

Spełnienia marzeń i pragnień

Z okazji  Swiąt Wielkanocnych, życzę spełnienia wszystkich marzeń i pragnień, zwłaszcza tych, które wydają się nam nieosiągalne. Niech nadzieja, radość, i miłość zawsze towarzyszą Wam na drogach życia.


Od jedenastego roku życia, Wielki Czwartek zawsze przwołuje bardzo smutne wspomnienia, nawet jeśli nie wypada 19 kwietnia. W tym roku, Wielki Czwartek, dał mi nadzieję i spełnienie jednego z pragnień, jeszcze kilka dni temu - nieosiągalnego: otrzymałam pierwszą dawkę szczepionki przeciwko koronawirusowi.