wyruszamy |
W sumie niecałe 5 kilometrów, odrobinkę więcej niż poprzednio - akurat na moje aktualne możliwości. Krzysio z łatwością przebiegłby trzy razy tyle, a Emilia zaczyna opadać z sił po czwartym kilometrze.
Słoneczne niedzielne popołudnie zwabiło wiele osób na spacer, i na szlaku panował spory ruch. Zaraz na początku minęliśmy rodzinkę z czwórką dzieci, wszytkie młodsze od Emilii, a to najmłodsze jeszcze w wózku. Jedno ze starszych strasznie marudziło - wypisz wymaluj jak Emilia podczas ostatniego spaceru, czego oboje z Krzysiem nie omieszkaliśmy zauważyć. Dało to do myślenia Emilii, która podczas tej wyprawy nie marudziła wogóle.
Trasa okazała się bardziej wymagająca niż poprzednia - ostatecznie wdrapaliśmy się 301 metrów ponad poziom parkingu. Po drodze jest kilka ławek, i na każdej z nich koniecznie musieliśmy na chwilę przysiąść.
odpoczynek na jednej z ławek, podziwiamy widoki i pałaszujemy kanapki |
Podziwialiśmy widoki popijając wodę bądź pałaszując zabrane z domu kanapki - mimo, że wybraliśmy się zaraz po obiedzie, świeże powietrze i niska temperatura poprawiła wszystkim apetyt (mój akurat zawsze miewa się świetnie.😉)
Po jednej stronie szlaku mieliśmy piękne błękitne niebo, po drugim, chmury, których w miarę upływu czasu napływało coraz więcej. Ale jakże piękne obrazy malowały!
Kiedy jednak całkowicie przesłoniły słońce, zrobiło się naprawdę zimno.
Dzień był dość chłodny a u góry wiał przejmujący wiatr, więc mimo, że widoki były piękne, za długo na szczycie nie zabawiliśmy. Miałam rękawiczki, głowę schowaną w ocieplanym kapturze i szalik, a zmarzłam tak bardzo, że odtajałam dopiero w samochodzie w drodze powrotnej do domu.
widok ze szczytu Mt. Pisgah |
Dobrze że nie daliśmy się zwieść zimowemu słonku, zabraliśmy ciepłe kurtki i szaliki! Na szczęście, mimo że najpierw nieźle się upociliśmy a potem nas owiał zimny wiatr, nie zaziębiliśmy się.
Dzieci bawiły się doskonale podczas tej wycieczki, goniły się, biegały, rozgrywały jakieś wymyślone scenariusze. Największą frajdę sprawiło im zbieganie z góry. Mimo uszu puszczali moje napomnienia by uważać, że przecież łatwo się na żwirowanej alejce przewrócić.
No i w końcu Emilia się potknęła i przewróciła. Za pierwszym razem złapał ją starszy brat - w zasadzie to wpadła mu między nogi i tylko dlatego udało mu się ją złapać. Za drugim razem nie miała tyle szczęścia i w wyniku bliskiego kontaktu z nawierzchnią szlaku zdarła sobie nieco skórę na kolanie i ręcę. Ale do samochodu było już bardzo blisko, a tam, w apteczce, czekał zapas plasterków. A jak wiadomo, plasterki czynią cuda!
Na koniec mapka z zapisem trasy i nieco statystyki bo nadal korzystanie z aplikacji w telefonie sprawia mi niesamowitą frajdę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz