Ostatniego dnia roku szkolnego, idąc odebrać Emilię, minęłam na naszej ulicy ekipę przycinającą drzewo. Mieli maszynę, która przerabia gałęzie na wióry i wsypuje je do specjalnego transportera. Zanim doszłam do szkoły, postanowiłam zapytać w drodze powrotnej czy by mi tych wiórów nie podrzucili pod dom. Pan obiecał sprawdzić z szefem czy nie ma już jakichś planów co do tego ładunku, podziękowałam, podałam adres, wróciłam do domu. Dwie godziny później zrzucono mi na podjazd całą furę świeżutkich wiórów klonowo-świerkowych.
Krzyśka akurat nie było w domu, więc sama złapałam za widły i taczki — na szczęście to nie był ciężki ładunek, tyle że trochę się jednak nakursowałam, bo większość wiórów rozplantowałam za domem. Dodatkowo, zaraz na samym początku wbiłam sobie w stopę gwóźdź, i noga bolała.
Kiedy jakiś czas temu rozwaliłam starą grządkę, tak ułożyłam deski, by gwoździe wystawały do dołu, nikomu nie zagrażając. Teraz te deski musiałam przenieść w inne miejsce, bo między innym tam, gdzie leżały miały przyjść wióry. Deski wydawały mi się tak spróchniałe, że postanowiłam spróbować je przełamać. Oparłam jeden koniec o brzeg innej, jeszcze stojącej grządki, i naskoczyłam na deskę w połowie. Wybrałam miejsce dość niefortunnie — od spodu były gwoździe, od góry niewidoczne. Skoczyłam. Deska dotknęła suchej w tym miejscu i twardej jak kamień ziemi, gwóźdź oparł się o tę twardą powierzchnię, przeszedł na drugą stronę deski, przez podeszwę buta — i w moją stopę.
Ała!
Pobiegłam do łazienki, ranę oczyściłam, założyłam opatrunek. Krew się lała, ale nie aż tak bardzo. Bolało, no bo jak miało nie boleć w tej sytuacji. Wróciłam jednak do przewożenia wiórów. Kiedy Krzysiek wrócił do domu, to mi pomógł i ja jedynie rozgrabiałam je w miejscu przeznaczenia.
Nie udało nam się skończyć tej roboty tego dnia, następnego dnia były urodziny Emilii, więc dopiero w sobotę dokończyliśmy. Teraz mam spokój na kilka lat. Latem te części ogrodu, w których nie rośnie trawa, będą zabezpieczone przed utratą wilgoci, a zimą nie będzie się tam robiło błoto.
Wracając do zranionej nogi — wieczorem zadzwoniłam na infolinię z pytaniem, ile mogę odczekać, zanim udam się do przychodni po zastrzyk przeciwko tężcowi. Dowiedziałam się, że mogę to zrobić następnego dnia, więc poszłam spać nieco uspokojona, choć stopa bolała, ale nie tak jak od zaognionej rany, tylko, jak od chodzenia ze zranioną stopą przez cztery godziny, zamiast leżeć z tą nogą uniesioną do góry. Następnego dnia rano zadzwoniłam do przychodni, udało mi się dostać wizytę między dostawą desek a przyjęciem urodzinowym Emilii, ale po kilku minutach pani z rejestracji oddzwoniła z informacją, że sprawdziła moją kartotekę i że dwa lata temu, podczas badań okresowych zaaplikowano mi dawkę odnawiającą przeciwko tężcowi, więc zrezygnowałam z wizyty, ponieważ nadal rana wyglądała dość normalnie i nic się z nią złego nie działo.
Przy urodzinkach Emilii też się nachodziłam, choć oddelegowałam dzieci do części przynoszenia i odnoszenia — ku oburzeniu jednej z mam, no bo jak tak można kazać Solenizantce odnosić brudne talerzyki! Solenizantka wcale oburzona nie była — mimo swoich dziewięciu lat doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że alternatywą było odwołanie całej imprezy. Nadal nie dane mi było dać skaleczonej stopie nieco odpocząć, a wręcz przeciwnie, cały czas nieźle ją forsowałam. Bolało, ale ciągle normalnie i nie wydało mi się, żeby się wdała jakaś infekcja.
Trzeciego dnia skończyliśmy z Krzyśkiem z wiórami, ale okazało się, że czereśnie trzeba było zebrać do końca, bo już zaczynały przejrzewać. W zeszłym roku zostawiłam je na drzewie, przyszły upały, owoce zaczęły fermentować i strasznie śmierdziało, aż cały sok wysechł na słońcu, ale trochę to potrwało. Ponieważ opryskiwanie przyniosło pożądany skutek i czereśnie w tym roku były piękne, dorodne, pyszne, i bez chorób, szkoda było, żeby ta reszta się zmarnowała. Pojedliśmy tych czereśni tyle, że już więcej nie mogliśmy. A było ich sporo, więc obdarowałam i znajomych, i sąsiadów po jednej stronie, i sąsiadów po drugiej stronie, i jeszcze zostało na tyle, żeby zrobić jakieś przetwory. Choć przetworów z czereśni nie planowałam. Dobrze, że mam urządzenie do drylowania, więc ta część poszła sprawnie. Wszyscy troje mieliśmy przednią zabawę, obsługując urządzenie, a jak zabraliśmy się razem za robotę to mycie, przebieranie, i drylowanie poszło, jak z bicza strzelił. Potem zrobiło się późno, dzieci wysłałam do mycia i spania, a ja kontynuowałam zaprawianie czereśni. Zrobiłam z nich dżemy, ale z całymi owocami (jedynie wydrylowanymi) z przeznaczeniem na placki. Pierwsze pierożki z nadzieniem czereśniowym zniknęły w ciągu jednego popołudnia. Nie mam formy na typowego paja, więc użyłam foremek do robienia pierogów. Część pierożków miała typowy kształt półksiężyca, a część była okrągła — na jeden krążek z nadzieniem położyłam drugi krążek i zalepiłam brzegi.
Zdjęć zrobić nie zdążyłam.
Obrałam też w ten weekend pierwszą partię czarnych porzeczek i wszystkie porzeczki czerwone i je zamroziłam.
Obrałam też w ten weekend pierwszą partię czarnych porzeczek i wszystkie porzeczki czerwone i je zamroziłam.
Mam jeszcze zeszłoroczne dżemy z czarnej porzeczki, więc nie planowałam robić żadnych dżemów w tym roku, zwłaszcza że co roku kupuję jesienią i zimą kilka słoiczków na kiermaszu kościelnym. Ale okazało się, że właśnie dojrzało sporo malin, wyciągnęłam więc z zamrażalnika jeszcze nie do końca zamarznięte czerwone porzeczki i zrobiłam dżemy pół na pół z malinami. I kolejne kilka godzin stania na tej bolącej zranionej stopie, ale w niedzielę bolało już zauważalnie mniej, a w poniedziałek już nawet nie kulałam.
Na koniec jeszcze napiszę o pomidorach. Koleżanka przywiozła mi rozsadę w połowie maja.
Na koniec jeszcze napiszę o pomidorach. Koleżanka przywiozła mi rozsadę w połowie maja.
Nie miałam wyjścia i musiałam w końcu uprzątnąć ziemię po starej skrzynce i zbić nową. Widok sadzonek zmotywował mnie do działania i w ciągu tygodnia pomidory zostały posadzone.
Inna koleżanka poleciła mi zastosowanie skórek banana jako nawóz, więc pod każdego pomidora wsadziłam trochę skórki od banana.
Nie wiem, czy to od tych skórek, czy od świeżo naniesionego kompostu, ale pomidory rosną pięknie, i już od jakiegoś czas kwitną.
Strasznie długi ten wpis. W nagrodę dla tych, którzy doczytali do końca, motylek, który przysiadł na jarmużu.
2 komentarze:
To miałaś szczęście z tą nogą ale i cierpienia sporo.Roboty sporo.Ja robię gnojówke że skorkow od bananów.Śmierdzi ale jest dobra do podlewania i warzyw i kwiatów
Wpis długi, ale jaki...!?
Czytałam z zapartym tchem i ulżyło mi, gdy dobrnęłam do końca.
Dobrze, że skończyło się szczęśliwie i bez zastrzyku.
Pięknie rosną Twoje rośliny i ile korzyści z nich i radości. :)
Pozdrawiam ciepło.
Prześlij komentarz