środa, 22 października 2025

ONP: Port Angeles

W jesienne ciemne deszczowe wieczory poprawiam sobie nastrój planowaniem przyszłorocznych wakacji. Kiedy zapytałam Emilię dokąd chciałaby pojechać, bez wahania stwierdziła, że do parku narodowego Olympic. W parku tym spędziliśmy tydzień w lipcu 2024 roku i bardzo nam się tam podobało.

Ponieważ sądziłam, że będzie to nasz jedyny wyjazd w to miejsce, zaliczyliśmy najbardziej znane i polecane miejsca. Park jest jednak ogromny, 3,733.8 km² więc spokojnie możemy do niego wracać po wielokroć za każdym razem odwiedzając inny zakątek.

Pierwszego lipca 2024 roku, pierwszego dnia naszej przygody z Olympic National Park (ONP) dotarliśmy do miasteczka Port Angeles (nie mylić z Los Angeles!). Port Angeles to niewielkie miasteczko (ok. 20 tyś. mieszkańców) w północno-zachodniej części stanu Waszyngton, położone na półwyspie Olympic, nad cieśniną Juan de Fuca. W 1791 roku dotarł tu hiszpański odkrywca Francisco de Eliza, który nazwał to miejsce Puerto de Nuestra Señora de los Angeles („Port Naszej Pani od Aniołów”). Na przeciwnym brzegu cieśniny jest już Kanada. Kilkakrotnie otrzymaliśmy wiadomości tekstowe witające nas w Kanadzie, uprzejmie informujące o ewentualnych opłatach za połączenia zagraniczne. Na ostrzeżeniach się ostało.

cieśnina Juan de Fuca

Do Port Angeles jedzie się od nas dość długo, sześć godzin samochodem bez przystanków, ale wiadomo, że tak się nie da. W drodze zmienialiśmy się z Krzyśkiem za kierownicą, ale przez korki w Portland (największe miasto w Oregonie, ponad 2.5 miliona mieszkańców) przebijałam się ja. Na miejsce dotarliśmy wieczorem. 
Przez Port Angeles przejeżdżaliśmy podczas pobytu w ONP wiele razy, robiliśmy tutaj zakupy, ale spędziliśmy tutaj tylko jedną noc. Zanim zrobiło się ciemno, wybraliśmy się na spacer, stanęliśmy nad brzegiem i spojrzeliśmy na Kanadę.

spoglądając w kierunku Kanady


Motel nie był może najpiękniejszy, ale miał kilka zalet - był niezbyt drogi jak na turystyczną miejscowość w pełni sezonu i znajdował się dość blisko miejsca, w które wybieraliśmy się następnego dnia: Hurricane Ridge. Zdjęcie poniżej zrobiłam w drzwiach do pokoju motelowego a ten masyw górski na horyzoncie to właśnie Hurricane Ridge.



Rano, kiedy wyjeżdżaliśmy z motelowego parkingu, na trawniku domu po drugiej stronie uliczki za motelem dzieci wypatrzyły jelonka. Jeleń w centrum miasta, trzy metry od samochodu to dla nas atrakcja nie lada choć dla mieszkańców Port Angeles to zapewne chleb powszedni. I co takiego zrobił ten jeleń w naszej obecności? W ogóle nie zareagował na mijający go samochód, pozostał niewzruszony, przerwał jednak skubanie trawy by załatwić naturalną potrzebę - tę konkretną. 


niedziela, 12 października 2025

Z ogródka

Ochłodziło się, pada deszcz, liście zaczynają spadać z drzew - jesień! Niebawem będę musiała zabrać się za porządki w ogródku, ale zanim to nastąpi, kilka słów na temat minionego sezonu.

Późną wiosną/wczesnym latem zebrałam i ususzyłam kwiat nagietka i czarnego bzu.



Popijamy już herbatki z zebranych przeze mnie i ususzonych ziółek bo sezon na przeziębienia już się zaczął.

Latem zebrałam i ususzyłam krwawnik i babkę lancetowatą, ale nie mogę znaleźć zdjęć - a może ich po prostu nie zrobiłam.

Pomidory obrodziły dość ładnie, choć było ich nieco mniej niż w poprzednim roku, ale może to dlatego, że ich nie zasiliłam w połowie lata. Sezon pomidorowy jeszcze się u mnie nie skończył, ciągle jeszcze dochodzą, choć już nie są tak smaczne jak te z sierpniowego słońca.

W tym roku posadziłam tylko jedną fasolę, która obrodziła jak szalona. Zamroziłam kilka worków na zimę a potem zaczęłam wynosić do pracy bo więcej już nie potrzebuję. Fasola ciągle jeszcze nie załapała, że lato się skończyło i dalej produkuje strąk za strąkiem.

Pod koniec lata zebrałam aronię i czarny bez i zrobiłam soki. Okazuje się, że moje dzieci uwielbiają sok i z aronii i z czarnego bzu (z czarnej porzeczki też, ale ten sok zrobiłam na początku lata). Ja, jako dziecko, nie znosiłam soku z czarnego bzu, ale może dlatego, że moi rodzice nie dodawali cukru i sok był tak cierpki, że aż zęby bolały. Ja nieco osładzam i jest bardzo smaczny. Popijamy sobie chroniąc się przed chorobami bo wraz z powrotem szkoły zaczęły nas dopadać nas różne infekcje. Nic groźnego na szczęście.


dereń jadalny

W tym roku w końcu doczekałam się owoców derenia jadalnego - w zeszłam roku miałam po cztery owoce czerwone i żółte. W tym roku zebrałam tak może ze dwa kilogramy. Ponieważ ciągle jeszcze nie było tego zbyt wiele, zrobiłam sok mieszany. Szkoda mi było wyrzucić owoców po odciśnięciu soku więc zrobiłam z nich dżem. Niewiele mi tego wyszło: niecały litr soku i dwa słoiczki dżemu, jeden większy, jeden malutki.


sok i drzem z derenia jadalnego

Jabłka, jak co roku były robaczywe ale w tym roku nie spryskałam żadnych drzewek owocowych i nawet nie liczyłam na to, że nie będą robaczywe. Zrobiłam kilka słoiczków przetartych jabłuszek, bardzo lubię taki mus domowej roboty. Było trochę winogron i śliwek, akurat tyle, żeby zjeść.

Emilia pojadła sobie fig z ogródka, było ich o wiele więcej niż rok temu. Kilka zostało zjedzonych przez wiewiórki, ale zostało i dla nas. Mam nadzieję, że z każdym rokiem będzie ich więcej. 

A na koniec zdjęcie zrobione przed chwilą:

hurma (persimmon)

To hurma, hebanek, hebanowiec a po angielsku persimmon i tak też na te owoce mówimy. Ten owoc to pierwszy, jakiego doczekałam się w moim ogródku. Jeszcze nie do końca dojrzały, ale już zmienia kolor z zielonego na pomarańczowy. W sklepie jeszcze ich nie ma, jeszcze nieco musimy poczekać. Emilia uwielbia persimony i dlatego posadziłam dwa drzewka, ale jeszcze są malutkie. 


sobota, 4 października 2025

Eglant

Miałam zaszczyt przetestować opis wykonania szala Eglant zaprojektowanego przez Renatę Walczak.



Wymyślić coś takiego? Czapki z głów! Podziwiam twórczość Renaty - szal nie tylko wygląda pięknie, jest też bardzo ciekawie skonstruowany - technika mozaikowa i do tego lecimy po skosie. 

To mój pierwszy projekt tą techniką - mozaikową - i choć wygląda skomplikowanie, to dzięki bardzo dobremu opisowi dziergało się bezproblemowo.




Wzór jest przepiękny! Ponieważ ochłodziło się w końcu, zabrałam szal do pracy - zwraca uwagę, wiele osób wyraziło swój zachwyt - komplementy przekazuję projektantce!

Mój Eglant wydziergałam z Sonaty Aniluxu w kolorze Ecru (bawełna i wiskoza) oraz Baby Soft Bamboo Cotton (bawełna i wiskoza z bambusa) z Jubilee Yarn w bardzo ciemnym brązie. Ponieważ brązowa włóczka jest dużo cieńsza od Sonaty, przerabiałam potrójną nitką, choć wystarczyłoby podwójną. Doszłam do tego wniosku kiedy już za dużo przerobiłam i nie chciało mi się pruć i zaczynać od nowa. 



Szal waży 424 gramy, 198 gram jasnej Sonaty i 226 gram ciemnej Bamboo Cotton. 

Wzór powtórzyłam pięć razy. czyli o jeden raz mniej niż w opisie, ale i tak po praniu wydłużył się i ma 250 cm długości (30 cm szerokości). Ładnie się układa, jest taki trochę lejący, co dobrze się sprawdza w przypadku szala. Na razie drapuję go na ramionach, ale kiedy zrobi się naprawdę zimno, mogę otulić się nim - myślę, że dobrze będzie wyglądał z ciemną budrysówką.



Eglant zgłaszam do zabawy Coś prostego u Renaty.


Szal to jednak element garderoby jesienno-zimowo-wiosenny, więc pasuje.

Eglant zgłaszam też do zabay u SplocikaRękodzieło i przysłowia albo ... 3. 





Przysłowie i w cytat, które Splocik zaproponowała na październik:
  • przysłowie: Przyjaźń jest drogą, która znika w piasku, jeśli bez wytchnienia się jej nie odnawia.
  • cytat: "Tworzenie z prostego rzeczy skomplikowanych jest dość powszechne, natomiast tworzenie prostego z rzeczy skomplikowanych jest kreatywnością". - Charles Mingus 

Chyba cytat bardziej pasuje w tym przypadku, ale z drugiej stony ta droga w przysłowiu... 




niedziela, 28 września 2025

Piesza wycieczka do latarni morskiej Heceta Head Lighthouse

Pierwszy miesiąc szkoły już za nami - prawie. Za nami też pierwsze przeziębienie, które dopadło najpierw Emilię a dwa dni później mnie. Wydobrzałyśmy już na tyle, żeby wybrać się na nieco dłuższą wycieczkę. Wybór miejsca zostawiłam Emilii, która zdecydowała, że jedziemy nad ocean.



Szlak China Creek Loop należy do tych naszych ulubionych. Krótsza wersja, spacer nadmorskim lasem, na dni kiedy nie jesteśmy w formie, dłuższa wersja, na dni kiedy mamy na tyle energii żeby zmierzyć się z dość stromym podejściem, może niezbyt długim, ale dość męczącym.




Energia może dzisiaj nas nie rozpierała, ale wystarczyło jej na dłuższą wersję, choć w połowie Emilia usiłowała wynegocjować skrócenie trasy. Nie mogłyśmy - musiałyśmy zbilansować już częściowo skonsumowane smakołyki!





Na tej trasie zawsze udaje nam się wypatrzeć coś ciekawego. Tym razem były to śliczniutkie grzybki oraz wąż konsumujący złapaną żabę. 

Moją uwagę zwrócił dźwięk, coś pomiędzy skrzekiem ptaka i wiewiórki, nisko, tuż przy ścieżce. Zajęło mi chwilę zanim wypatrzyłam niewielkiego węża (nie jadowitego) i żabę. Jedna z tylnych nóg żaby w paszczy węża. Wiem, że tak to już jest w naturze, ale co innego wiedzieć, czy nawet obejrzeć film przyrodniczy, a co innego na własne oczy obserwować węża konsumującego żywą, rozpaczliwie skrzeczącą żabę. W końcu wąż odciągną zdobycz dość daleko od ścieżki, a my ruszyłyśmy dalej. Nie mogę zapomnieć tego widoku.

Po przekroczeniu szosy 101 szlak zaczyna pięć się w górę i zbliża się do oceanu. Z najwyższego punktu można rzucić okiem na plażę Hobbita poniżej. Widok zawsze zapiera dech w piersiach, niezależnie od pogody.




Ten odcinek zapewnia niezły trening kardio - upociłam się straszliwie na stromym podejściu, czułam jak pot mi ścieka po plecach, ale mam satysfakcję, że jestem w dużo lepszej formie niż kilka lat temu, nie mam żadnych wątpliwości, że z trasą tą radzę sobie o niebo lepiej niż pięć lat temu podczas pierwszej wyprawy tym szlakiem.




Po południowej stronie wzniesienia hulał wiatr. Ciepły, ale porywisty. Wysuszył pot na naszych plecach, usiłował porwać nasze kanapki, poprzewracał butelki z wodą postawione na stole piknikowym. Schowałyśmy się za budynkiem gospodarczym przy latarni morskiej i dopiero tam w spokoju zjadłyśmy.




Tego dnia otwarte było mini muzeum przy latarni morskiej. Kilka zdjęć, replika biblioteczki latarnika, mundur w przeszklonej gablocie. Do latarni można było wejść, ale tylko na parter, niestety schody zamknięte były na kłódkę.

Muchy też znalazły osłonione od wiatru miejsce i nas obsiadły, więc ruszyłyśmy w drogę powrotną.

Wracamy zawsze plażą. Dzisiaj wiatr nas popychał więc szło się łatwo, ale ku rozczarowaniu Emilii nie znalazłyśmy żadnych ładnych muszli - całych, nie połamanych.




Spacer zajął nam jakieś 4.5 godziny czyli akurat tyle, żeby się zmęczyć ale jeszcze mieć siły na 90 minutową jazdę do domu. To jeśli chodzi o mnie bo Emilia ucięła sobie drzemkę w drodze powrotnej.

niedziela, 21 września 2025

Muszelkowy wisiorek

Emilia mogłaby bez końca chodzić po plaży w poszukiwaniu muszelek. Ja w pewnym momencie miałam już dosyć - dosłownie, bo uzbieranych muszli było tyle, że noszenie tego ciężaru zaczęło mi przeszkadzać. Chodzenie po plaży z pochylonymi plecami też w końcu zaczyna doskwierać, o wiele szybciej jak się jest po pięćdziesiątce.

Usiadłam na piasku czekając na Emilię. Wokół mnie piasek pokryty był drobinkami pokruszonych muszli, mniejszymi i większymi, ale było tego dość sporo. Niektóre okruchy przyciągały uwagę ciekawym kształtem, nietypową formą, interesującym ułożeniem kolorów. 

Zaczęłam wybierać co ciekawsze z myślą, że może uda się z nich coś zrobić. Najpierw szukałam takich z naturalnym otworem na rzemyk lub łańcuszek, ale kiedy natrafiłam na wyjątkowo ładny fragment muszli bez dziurki stwierdziłam, że spróbuję w domu wywiercić otwór wiertarką.

Wczoraj założyłam okulary ochronne i zabrałam się za wiercenie. Wbrew moim obawom muszla nie rozpękła się na milion kawałków więc zachęcona sukcesem wywierciłam otwory w jeszcze kilku.

Umyte i wysuszone muszle z otworami pomalowałam bezbarwnym lakierem do paznokci. Emilia dołączyła - bardzo jej się spodobała ta zabawa. Wymalowałyśmy lakier do końca. 

Najtrudniej było znaleźć odpowiedniej wielkości metalowe kółeczko do przeciągnięcia przez otwór, kółeczko, które zachowa formę, nie odegnie się powodując, że zawieszka z niego spadnie. Mam nadzieję, że zastosowane rozwiązanie sprawdzi się, ale to dopiero się okaże. 

Gotową zawieszę nanizałam na łańcuszek, którego Emilia już nie chciała. Łańcuszek najpierw wyczyściłam w roztworze do czyszczenia biżuterii choć mam wątpliwości czy to aby na pewno srebro.



Potem przygotowałam opakowanie. Kilka miesięcy temu pozbyłam się wszystkich pudełeczek, w jakich kupuje się biżuterię bo tyle lat leżały nie używane. Akurat wczoraj było mi takie potrzebne to nie miałam, ale znalazłam inne rozwiązanie. Pudełeczko było mi potrzebne ponieważ wisiorek to prezent dla koleżanki - urodziny ma w środę i mam nadzieję, że prezent jej się spodoba.




Wisiorek zgłaszam do zabay u SplocikaRękodzieło i przysłowia albo ... 3. Wydaje si się, że dość dobrze obrazuje zaproponowany w tym miesiącu cytat.





Przysłowie i w cytat, które Splocik zaproponowała na wrzesień:
  • przysłowie: Wiele ostu we wrześniu wróży pogodną jesień.
  • cytat: "Pasja to potężna moc, która pozwoli przezwyciężyć wszystkie trudności. Jeśli kochasz to, co robisz, znajdziesz sens swojego życia - i nieważne, co nim będzie, ważne, abyś robił to, co kochasz". - Krzysztof Puwalski

Wisiorek zgłaszam także do zabawy Coś prostego u Renaty.


Wprawdzie to moje pierwsze poczynania w dziedzinie biżuterii ale przyznam, że czułam się bardzo dobrze zamieniając połamaną muszelkę w wisiorek. A efekt bardzo mi się podoba.

niedziela, 14 września 2025

Waxmyrtle 2025

Ostani weekend wakacji, długi weekend z okazji Labor Day, kolejny raz spędziliśmy na biwaku Waxmyrtle nad oceanem w towarzystwie przyjaciół ale bez Krzysia, który poleciał na studia kilka dni wcześniej.

Miejsce zapewnia sporo atrakcji. Pole namiotowe położone jest przy rzece Siltcoos River i tym razem zabrałyśmy ze sobą kajaki. Przyznam, że nie czuję się zbyt pewnie podróżując z kajakami na moim niewielkim samochodzie, ale bałam się już nieco mniej niż poprzednim razem



Znajomi też mieli kajaki, więc wybraliśmy się razem na wycieczkę w górę rzeki, z przeprawą przez tamę, aż do jeziora Siltcoos Lake. Zawsze myślałam, że to jezioro jest dość mocno oddalone a okazuje się, że to zaledwie godzina niezbyt intensywnego wiosłowania (w jedną stronę.)


Siltcoos Lake


Popłynęliśmy wzdłuż brzegu do miejsca gdzie woduje się łodzie, skorzystaliśmy z toalety, rozprostowaliśmy nieco nogi i popłynęliśmy z powrotem. 



Następnego dnia, w nieco innym zestawie popłynęliśmy w drugą stronę, do oceanu. 


Siltcoos River


Kiedy w poprzednich latach dzieci płynęły w tamtą stronę, panikowałam, przerażona wizjami, że prąd wciąga mi dzieci na otwarty ocean. Teraz już wiem, że nie jest to takie łatwe ponieważ w miejscu gdzie rzeka wpada do oceanu ukształtowanie dna tworzy pewnego rodzaju zaporę a przy odpływie, trudno nawet przepłynąć, trzeba wyjść z kajaka i go przeciągnąć.

Płynąc w górę, zwłaszcza za tamą, rzeka jest dość głęboka. Płynąc w stronę oceanu, im bliżej Pacyfiku, tym płyciej, w niektórych miejscach woda sięgała nieco powyżej kostek. 



Z miejsca wodowania do oceanu płynie się pół godziny. Tego dnia dołączyli do nas na jeden dzień znajomi. Ci co mieli kajaki, popłynęli, reszta dotarła na plażę na piechotę. Razem spędziliśmy miło czas. Młodzież kąpała się na przemian w oceanie i w dużo cieplejszej rzece. 



Na plażę chodziłyśmy też na nogach, na spacery, a przy okazji nazbierałyśmy kila kilogramów muszli i sporo piaskowych dolarów. 


piaskowe dolary


W tym roku miałyśmy okazję obejrzeć szare pelikany. Pierwszego dnia z daleka. Kolejnego dnia podeszłyśmy bliżej. Pelikany zerwały się do lotu, zatoczyły ogromne koło i wylądowały w tym samym miejscu. Manewr ten powtórzyły kilka razy. 





A wieczorem - zachód słońca na plaży i powrót na biwak już prawie po ciemku, a potem ognisko.

Zanim pożegnaliśmy się i rozjechaliśmy się do domów uzgodniliśmy, że za rok znowu tu przyjedziemy w ostatni weekend wakacji. To już taka nasza tradycja. Kilka lat temu przez chwilę wydawało nam się, że może już mamy dość tego miejsca, ale okazuje się, że jednak nie. Wszyscy lubimy to miejsce i dobrze się tam czujemy, więc wracamy...

niedziela, 7 września 2025

Waldo Lake

Z powodu pożaru przy szosie, pojechaliśmy nad Waldo Lake tylko na jedną noc. Pobyt nad tym pięknym jeziorem był krótki, ale bardzo udany.



W tym roku nie było zbyt dużo dymu w powietrzu więc widać było góry po drugiej stronie jeziora. Zdjęcie powyżej zrobione podczas wycieczki kajakiem.

Nie zabraliśmy naszych kajaków, ale znajomi mieli swoje kajaki i nam je udostępnili.



Emilia niemal nie wychodziła z wody. Nawet wieczorem, już po zachodzie słońca, nie odpuściła, i dzięki temu mamy jeszcze kilka tuzinów pięknych zdjęć.




Kiedy podziwialiśmy zachód słońca, dziewczynki znalazły żabkę. Chętnych do sprawdzenia czy to aby nie książę nie było, ale chyba jednak nie, bo żabol wyrywał się na wolność przy każdej okazji.



Dziewczynki skakały po kamieniach, wyławiały biedną żabę z wody bo uparły się, żeby zrobić zdjęcie. W końcu udało się i żaba odzyskała wolność. Wszyscy, którzy zgromadzili się na brzegu jeziora mogli wrócić do podziwiania zachodu słońca.



A zachód słońca był piękny tego dnia!

Następnego dnia, kiedy wszyscy jeszcze spali, wybrałam się na spacer wzdłuż brzegu jeziora. Przy ścieżce rośnie mnóstwo jagód, więc spacer zabrał mi nieco dłużej, bo co kilka kroków przystawałam, żeby narwać kolejną garść jagód.

Żal było wracać do domu, ale fajnie, że dane nam było spędzić choć odrobinę czasu nad jeziorem Waldo Lake. Zanim wsiedliśmy do samochodu, Emilia jeszcze raz wskoczyła do wody. Krzysiek też...


wtorek, 26 sierpnia 2025

Blue Pool

Plan był taki: znajomi jadą nad jezioro w czwartek rano, zajmują miejsce biwakowe, my dojeżdżamy w piątek. Znajomi wyjechali w czwartek przed południem, a po południu, przy drodze, którą się jedzie nad jezioro, wybuchł pożar i drogę zamknięto. Objazd dodałby jakieś trzy godziny do oryginalnych 90 minut.

Zrobiło nam się bardzo przykro, ale zgodnie stwierdziliśmy, że nie odpowiada nam spędzenie pół dnia w samochodzie. Nie chcieliśmy jednak czasu tego zmarnować, zwłaszcza, że na piątek miałam już wypisany urlop. Zajrzałam na kilka stron z rezerwacjami pól namiotowych ale na ostatnią chwilę nie było niczego wolnego. W końcu wymyśliłam wycieczkę do miejsca, w którym już byliśmy, ale zawsze chcieliśmy tam wrócić - Blue Pool.

Do tego przepięknego jeziorka można dojść od dwóch stron, i obie trasy zaliczyliśmy w przeszłości. Szlak nie jest ani długi ani trudny a największe wyzwanie stanowi znalezienie miejsca parkingowego. Szanse na znalezienie takowego maleją z każdą mijającą godziną poranka a kiedy weźmiemy pod uwagę, że jedzie się tam półtorej godziny a w domu mam dwoje nastolatków, nasze szanse oscylują w okolicy zera. Pomyślałam jednak, że w piątek, dzień powszedni, mimo, że to wakacje, może być łatwiej. 

Wyjechaliśmy dość późno jak na taki wyjazd bo około dziesiątej rano ale i ja i Krzysiek byliśmy zmęczeni, zwłaszcza Krzysiek, który latem pracował od poniedziałku do czwartku po 10-12 godzin. Załapaliśmy się na jedno z ostatnich miejsc. 

Szlak cały czas biegnie w pobliżu rzeki McKenzie River (to z tej rzeki mamy wodę pitną). Na początku idzie się w cieniu pięknym starym lasem, po jakimś czasie las staje się nieco rzadszy a miękkie igliwie zastępuje wulkaniczna skała o bardzo ostrych brzegach.




Po godzinie doszliśmy do jeziorka. Nie wystarczyło nam podziwianie z góry, zeszliśmy ok. 17 metrów w dół aby dotknąć tafli wody o temperaturze 3.3 st C. 




Woda w tym jeziorku jest taka zimna prze cały rok. Zanurzenie się w niej to wyzwanie nie lada. Ja nawet nie ściągnęłam butów ale moje dzieci przyszły przygotowane - ze strojami kąpielowymi i ręcznikami. Emilia wskoczyła do wody 14 razy, Krzysiek kilka razy mniej. Zaczęli ze skały nieco powyżej tafli wody ale po każdym kolejnym skoku wspinali się wyżej i wyżej. Emilia zapowiedziała, że za rok skoczy z samej góry, czyli z wysokości 17 metrów. Wiemy dokładnie ile, bo akurat chłopcy mierzyli, ktoś z dołu zapytał ile, odkrzyknęli i wszyscy usłyszeli. Potem chłopcy zbierali się dość długo na odwagę aż po kolei skoczyli, nagrodzeni oklaskami i wiwatami za odwagę - nie dość, że z tak wysoka to jeszcze w taką zimnicę!




Ja sobie siedziałam w cieniu z telefonem w ręce, uwieczniając każde zanurzenie się Emilii na jej wyraźne żądanie. A siedziałam tak dość długo bo zabawiliśmy tam ponad dwie godziny. Kolejni śmiałkowie wskakiwali do lodowatej wody, wokół latały motylki, i nawet przyuważyłam ptaszka, który polował na latające nad wodą insekty. Chyba dlatego, że siedziałam tak bez ruchu (bojąc się, że wpadnę do tej zimnej wody), ptaszek nie czuł się zagrożony moją obecnością i połakomił się na muchy tuż przy moich butach. A że telefon miałam w gotowości bo przecież musiałam się wywiązać z zadania nałożonego na moje barki przez córkę, tak się szczęśliwie złożyło, że złapałam w kadr ptaszynę. 



Droga powrotna do samochodu minęła nam szybciej, ale tak to już chyba zawsze jest z powrotami. Zatrzymaliśmy się na pizzę w przydrożnej restauracji. Byliśmy już tam kiedyś, jak Krzyś miał jakieś półtora roku.

Po powrocie do domu okazało się, że pożar przy drodze opanowano na tyle, że drogę otwarto. Wprawdzie tylko jeden pas i ruch odbywał się wahadłowo, ale już nie trzeba było pakować się w wielogodzinny objazd. Postanowiliśmy, że jedziemy. Nie natychmiast, jak chciała Emilia, ale następnego dnia rano. I tak też uczyniliśmy, ale o tym będzie następnym razem.

czwartek, 21 sierpnia 2025

W bambusowym zagajniku

Pierwszy weekend sierpnia spędziłyśmy z Emilią na zawodach pływackich Big Kahuna w Coos Bay - nad oceanem. 

To dwie godziny jazdy samochodem z domu, ale podróż tam zajęła nam ponad cztery godziny bo miałyśmy pecha utknąć w dwóch korkach spowodowanych wypadkami samochodowymi. W pewnym momencie Emilia już nie była w stanie utrzymać nadmiaru energii, wyszła z samochodu i zaczęła sama z sobą grać w badmintona - tak się złożyło, że paletki były w samochodzie. 

Najpierw sobie odbijała lotkę do góry, potem zaczęła celować w otwarte okno. Zdążyła się zmęczyć na długo zanim samochody mogły uruchomić silniki i przesunąć się nieco do przodu. Na szczęście tego dnia Emilia nie pływała ale i tak było jej przykro, że nie mogła dopingować koleżanek.


zawody Big Kahuna. sierpień 2025


Jak w poprzednich latach, spałyśmy w namiocie w parku Mingus przy basenie. To bardzo miło ze strony władz miasta, że troszczą się o portfele rodziców i pozwalają za darmo biwakować w parku przy basenie, korzystać nieodpłatnie z basenowych pryszniców i toalet. 

Basen położony jest na obrzeżach parku, tuż przy Japońskich ogrodach Choshi, więc wieczorem pierwszego dnia poszłyśmy sobie na spacer choć już robiło się ciemno. 


Mingus Park w Coos Bay


Zapuściłyśmy się w bambusowy zagajnik, w którym wpadłyśmy w błoto tak głębokie, że Emilia zapadła się po kolana. Musiała bardzo się wysilić, żeby wyciągnąć nogę z tej pułapki. Błotko mlasnęło i wypuściło nogę Emilii ale bez buta. Misja uratowania obuwia spadła na moje barki. Zdążyłam go złapać zanim zamknęło się nad nim zdradzieckie błocko - dobrze, że było tak gęste, więc powrót do postaci sprzed naszego najścia zajął nieco czasu. Zanurzyłam rękę głęboko, sporo ponad łokieć, złapałam mocno ale musiałam się bardzo wytężyć, żeby wyrwać buta z błotnego uchwytu. 


zdradziecki bambusowy zagajnik


Oczyściłam nas z grubsza w parkowej sadzawce a potem prałam buty, skarpetki, i spodnie w basenowej umywalce. Cudem, wszystko się doprało! Pewnie nadmiar wrażeń dodał mi sił do szorowania.

W sobotę po zawodach, jak w poprzednich latach, pojechaliśmy większą grupą nad ocean, do Zatoki Zachodzącego Słońca. W tym roku pogoda dopisała, słonko dopieściło nas swoim ciepełkiem, co na oregońskiej plaży nie zdarza się zbyt często. Wszyscy dobrze się bawili, i młodzi sportowcy, i rodzice. 

W odstępach pomiędzy konkurencjami, w których płynęła Emilia, spacerowałam sobie po parku. Kaczki okazały się nad wyraz przyjazne i bardzo zainteresowane nie tylko moją osobą. (Nie)stety, ode mnie nie dostały żadnego jedzenia.


kaczki w Mingus Park w Coos Bay


W niedzielę, ostatniego dnia zawodów, przed powrotem do domu wstąpiłyśmy do chińskiej restauracji. Byłyśmy w Coos Bay już tyle razy, że mamy tam ulubioną chińską restaurację.

W tym roku pojechałyśmy na zawody Big Kahuna same, bez Krzyśka. Syn dorosły, ma już swoje sprawy i wyjazdy ze swoimi znajomymi. W poprzednich zwodach, w czerwcu, ale na miejscu, w naszym mieście, też już Krzysiek nie pływał, też już miał inne plany.


zawody Mike Morris Meet, czerwiec 2025


Na czerwcowych zawodach poszło Emilii rewelacyjnie. Pobiła życiowe rekordy we wszystkich konkurencjach, w których startowała i do tego uplasowała się dosyć wysoko w końcowej klasyfikacji. Na Big Kahuna poszło jej nieco gorzej ale i tak poprawiła swoje wyniki w trzech z czterech konkurencji, w których startowała. 

Emilia na szczęście podchodzi do wyników na zwodach bardzo zdroworozsądkowo co mnie cieszy. Nawet jak jej nie pójdzie za dobrze, nie rozpaczy, nie zalewa się łzami, jedynie wzruszy ramionami i po sprawie. Pływa głównie dla przyjemności i życia towarzyskiego. Cieszą ją rekordy, ale wyniki nie stanowią kwestii życia lub śmierci - w przeciwieństwie do wielu koleżanek z klubu.