czwartek, 29 października 2020

Dekoracje na Halloween

W tym roku nie będziemy obchodzić Halloween jak w poprzednich latach - zostajemy w domu. Dzieciom najpierw trochę było szkoda, ale tylko do chwili, kiedy obiecałam im kupić tyle cukierków i czekoladek ile normalnie uzbieraliby do swoich wiaderek. Ale dom udekorowaliśmy, choć nasze dekoracje wypadają bardzo skromnie w porównaniu z tym co odstawili nasi (nowi) sąsiedzi (wprowadzili się na początku roku). Ponieważ nasze dekoracje są w zasadzie takie same jak w latach ubiegłych, pokażę tylko kuchenne okno, którego nową ozdobę stanowią światełka ledowe.


 Z zewnątrz wygląda to tak:


W świetle dziennym okno prezentuje się tak:



Na ostatnim zdjęciu widać też trochę dekoracje sąsiadów.

poniedziałek, 26 października 2020

Nadal szukamy jesieni

W połowie października ponownie wybraliśmy się na poszukiwanie jesieni, tym razem na Mt. Baldy - byliśmy tam w lutym, w Dzień Prezydenta (KLIK) ale tym razem dotarliśmy na szczyt inną trasą.


Na zdjęciu poniżej lutowa trasa zaznaczona jest na żółto (5.2 km) a październikowa (7.36 km) na czerwono.

Ridgeline Trail: Fox Hollow to Mt. Baldy Loop



Prognoza pogody przewidywała pochmurny poranek i słoneczne popołudnie - sprwdziła się! Wyjechaliśmy po obiedzie. W drodze obserwowałam ciemne chmury, zastanawiając się czy aby dobrze zrobiliśmy wybierając się na tę wycieczkę bo wyglądało jakby lada chwila miało lunąć. Ale w 15 minut po wyruszeniu na szlak zza chmur wyjrzało słonko i już nas nie opuściło do wieczora.



Znaczna część trasy (pomiędzy drogami) jest dość łatwa, dopiero docierając do Dillard Road zaczyna się bardziej strome podejście i już tak jest do samego szczytu.


Emilia uparła się, że chce nieść swój własny plecak, ale w połowie drogi uznała, że jej jest niewygodnie, boli ją szyja od tego placaka, no i skończyło się na tym, że plecak przejęłam ja. A wcale nie był szczególnie ciężki, bo Emilia niosła w nim jedynie swoją butelkę z wodą i dwie kanapki.


Podczas tej wyprawy udało nam się znaleźć nieco więcej jesieni, ale nadal w lesie przeważa kolor zielony. Wypatrzyliśmy też trochę ciekawach grzybów.


Największą atrakcją okazała się jednak napotkana po drodze wiewiórka. 


Siedziała sobie na środku ścieżki i obrabiała szyszkę. I wcale się nas nie bała. Zdążyłam zrobić zdjęcie, dzieci nacieszyły się jej widokiem i dopiero wówczas przeniosła się na drzewo. No to jeszcze ją nagrałam.

W porównaniu z lutową wycieczką, październikowa była o godzinę dłuższa, co wynikało z dłuższej trasy. Zdziwiłam się bardzo, kiedy po powrocie do domu okazało się, że jakimś cudem zmieniła się ilość kalorii, którą spaliłam pokonując tę trasę. Najpierw było 772 - a jestem tego pewna, bo sprawdzaliśmy we troje, a wieczorem okazało się, że wynik jest czterocyfrowy. Dlatego poniżej jest przekreślony - trasa była zbyt łatwa by spalić aż tyle kalorii.


Jesień widać już w ogródku. Wyzbierałam ostatnie pomidory - akurat zdążyłam przed pierwszymi przymrozkami. Z dębu za domem sypnęło brązowym dobrem, więc grabimy, grabimy, grabimy . . .


piątek, 23 października 2020

Remont kuchni: szafki

 Po malowaniu sufitu i ścian, przyszła kolej na szafki.




Szafki te są starsze ode mnie, mają tyle lat co dom wybudowany w 1959 roku. Zaletą ich jest to, że są dość solidne więc można je odnowić i nie trzeba wymieniać na nowe, co i tak nie wchodziło w grę. Szafki owe są na stałe wbudowane w kuchnię i nie da się ich odsunąć od ściany czy też ściągnąć z haków. 

Zabierając się za odnowienie szafek, najpierw poodkręcałam wszystkie drzwiczki, zawiasy, wyciągnęłam szuflady. Potem wyczyściłam papierem ściernym części na stałe przymocowane do ścian. Jak wygląła kuchnia po tym zdzieraniu warstw starej farby, łatwo sobie wyobrazić. Zanim zabrałam się za malowanie, sporo czasu zajęło mi wysprzątanie kuchni.




Pierwotny plan zakładał odmalowanie szafek wiszących łącznie z drzwiczkami a dopiero potem malowanie szafek dolnych, z drwiczkami i szufladami. Kiedy jednak powyciągałam wszystko z szuflad okazało się, że nie bardzo mam gdzie trzymać te wszystkie utensylia, a funkcjonowanie kuchni bez nich okazało się mocno problematyczne. Zmieniłam więc plany: powkładałam do szafek to co w nich zazwyczaj przechowuję, wyczyściłam szuflady i dopiero wtedy odmalowałam wszystkie zamocowane na stałe elementy szafek, i tych wiszących, i tych na dole, oraz szuflady. Jednego dnia malowałam na biało, następnego na niebiesko.


Szuflady wsunęłam nie do końca, żeby mi się nie przylepiły do szafek, ale kiedy były już na swoim miejscu mogłam do nich wszystko powkładać - funkcjonalność kuchni została przywrócona.

Następny etap - czyszczenie drzwiczek i ich malowanie. Czasochłonne i bardzo niewdzięczne zajęcie, nawet przy użyciu niewielkiej szlifierki elektrycznej. Ale i drzwiczki w końcu zostały odnowione i to tak porządnie, dostały bowiem nowe zawiasy i uchwyty - białe! 



Z zawiasami było tak, że pewnego dnia okazało się, że jeden z nich się urwał. Sam. Pojechałam do sklepu z odkręconym od szafki zawiasem ale nie było takich samych, więc podjęłam decyzję wymiany wszystkich - z szarych na białe. Nie obyło się bez niespodzianek przy mocowaniu - te nowe miały inny rozstaw otworów na śrubki niż te stare i musiałam wiercić nowe otwory. Męłłam pod nosem przekleństwa, ale poradziłam sobie i z tym. Przykręcanie uchwytów okazało się już samą przyjemnością.

Kolejny problem, który wymagał rozwiązania, to pleksi w drzwiczkach szafek wiszących. Pleksi pożółkła od starości i pozostawienie jej bez interwencji nie wchodziło w grę. Kilka lat temu schowałam to pleksi pod okleiną imitującą papier ryżowy, ale okleina ta też kontrastowała z bielą szafek po odmalowaniu. Zakupienie szybek, czy choćby nowej pleksi w odpowiednim rozmiarze zapewne podniosłoby koszty, więc  zrezygnowałam z takiego rozwiązania. Przez chwilę rozważałam wstawienie pomalowanej na biało tektury, ale akurat nie miałam żadnych kartonów odpowiedniej wielkości po ręką. Postanowiłam zaryzykować i pomalować okleinę na pleksi. 



Ryzyko opłaciło się - wyszło tak dobrze, że wygląda jakby drzwiczki w całości były zrobione z drewna czy też płyty paździerzowej. 

Farbę na szafki kupiłam dokładnie w takch samych kolorach co farbę do malowania ścian. Przy okazji malowania szafek na biało, odmalowałam też futrynę drzwi między kuchnią a pokojem, listwy przypodłogowe, oraz okna. 

Na tym etapie kuchnia zaczęła wyglądać naprawdę ładnie.


Ale to jeszcze nie był koniec prac, o czym

c.d.n.

wtorek, 20 października 2020

W poszukiwaniu pierwszych oznak jesieni

W pierwszą sobotę października wybraliśmy się na szlak w poszukiwaniu pierwszych oznak jesieni. Niewiele ich znaleźliśmy. 


Liście na drzewach tylko niektóre w jesiennych kolorach a temperatura raczej letnia - 26 st C! 

Za to wypatrzyliśmy dzięcioła zawzięcie stukającego w drzewo, zaledwie kilkadziesiąt metrów od ścieżki.


Zdjęcie może nie najlepsze, ale dzięcioła widać. Dopiero przygotowując zdjęcie do wpisu zauważyłam pajęczynę z lewej strony.


Wędrowaliśmy szlakiem Nr 4 na Mt. Pisgah, nieco dłuższym niż kilka miesięcy temu (KLIK). Na szczęście spora część trasy prowadzi przez las po zacienionej stronie stoku bo w tym pięknym jesiennym słonku, nawet w głębokim cieniu po północnej stronie spływaliśmy potem. 

Z trudem, ale dotarliśmy na szczyt. Niestety tego dnia wiatr przyniósł dym z pożarów, i tych w Oregonie i tych w Kaliforni, więc nie dane nam było podziwiać panoramicznych widoków. Dzięki temu uwagę zwracało to co tuż pod ręką.



Przy wejściu do parku, a także co jakiś czas na szlaku, ustawione są tablice informacyjne przypominające o obowiązku zachowania odległości sześciu stóp, a na wąskich ścieżkach, również o obowiązku noszenia maseczki. Byłam mile zaskoczona tym, że wszyscy stosowali się do tych zaleceń. Niektórzy turyści mieli maski założone przez cały czas. Inni, jak my, mieli je pod ręką, by nałożyć kiedy z naprzeciwka nadchodzą inni. 


Na mapie poniżej trasa tej wycieczki zaznaczona jest na czerwono, a wycieczki lutowej, na żółto.

Mount Pisgah via Trail 4


W lutym wejście na szczyt i z powrotem (4.75 km)  zajęło nam dwie godziny. Tym razem trasa była dłuższa (7.16) i do samochodu wróciliśmy po trzech godzinach i piętnastu minutach. Reszta statystyk z pańdziernikowej wycieczki:


W parku utworzonym wokół Mt. Pisgah wytyczono sporo szlaków - jak widać na mapie powyżej. Część z niech jest jeszcze poza naszymi możliwościami (Emilii i moimi), na razie nie będziemy się porywać na te dziesięcio-kilometrowe i dłuższe, ale te krótsze będziemy sobie powoli zaliczać.


sobota, 17 października 2020

Zielony

Na przełomie kwietnia i maja zdrobiłam dla Emilii sweter z włóczki zakupionej na wyprzedaży garażowej. Skończyłam i akurat zrobiło się ciepło, więc nie udało mi się namówić Emilii ani do przymierzenia ani tym bardziej do pozowania do zdjęć.

Ciepłe miesiące już za nami, a wraz z ochłodzeniem, do łask wróciły wszystkie zrobione przez mamę sweterki. I ten nowy też doczekał się zdjęcia:


Ponieważ tej ciemno-zielonej włóczki wydawało mi się za mało, dołożyłam jasno-zielone paski. Różowej włóczki miałam tyci-tyci - załapała się na niewielki akcencik.

Sweter robiłam od dołu, na okrągło. Kiedy doszłam do podkroju pach, odłożyłam korpus i zrobiłam rękawy (też na okrągło i od dołu). Potem to wszystko wrzuciłam na druty i ujmowałam oczka na karczku. I tutaj okazało się, że korpus zrobiłam za długi i w związku z tym zabraknie mi zielonych włóczek. Na szczęście miałam taką samą białą. Te ostatnie paski zielone i różowe powstały z samej końcówki, gdyby zmienić ich kolejność, włóczki zabrakłoby. To, że sweter przydługi nie szkodzi - świetnie nadaje się do getrów i bardziej obcisłych spodni. Rękawy są na tyle długie, że nawet jak dziecko mi podrośnie to i tak jeszcze w swetrze pochodzi.


Sweter waży 330 gram, robiłam go na drutach 4 mm z włóczki Red Heart Super Saver Solids.

środa, 14 października 2020

Remont kuchni: kolory

W kwestii kolorów założenie było takie, że będą inne niż do tej pory. 

Przez 15 lat ściany były wiosenno-zielone a szafki różowo-lila i choć kolory te nadal bardzo mi się podobyły, to jednak prze te lata nieco już mi się opatrzyły i zapragnęłam odmiany. Choć ta odmiana mało oryginalna bo w mojej ulubionej tonacji. Czyli na niebiesko.

Ostatnio modny niebieski, kilka zdjęć w necie wpadło mi w oko z tym kolorem. Proces selekcji tego właściwego odcienia trwał chyba ze trzy dni. 

Te najmodniejsze obecnie jakoś mi nie pasowały. Zaczynałam od nowa, z nastawieniem, że tym razem wybiorę któryś z tych modnych, widzianych w necie, ale za każdym podejściem kończyło się tak samo. W końcu wybrałam trzy i przedtawiłam dzieciom pod głosowanie. Krzysio zapytał dlaczego jeden kolor jest dwa razy, Emila stwierdziła, że to trzy różne kolory, ale on upierał się, że tylko dwa. Stanęło na tym, że Emilia wybierała spośród trzech a jej brat spośród dwóch. Mimo to wybrali dokładnie ten sam kolor:

Ponieważ ten odcień niebieskiego jest dość intensywny, połączyłam go z bielą. Część ścian pomalowałam na niebiesko, a część na biało. 

Dodałam sobie tym samym pracy na stykach obu kolorów. Oj sporo taśmy maskującej poszło przy tym malowaniu!

Przyznać się też muszę, że kiedy w sklepie pani namieszała mi już farby, i ta niebieskość dała mi po oczach swym nasyceniem barwnika, to niemal zemdlałam z przeżenia " Matko jedyna! Co ja takiego zrobiłam?" Przekonywałam samą siebie, że przecież dzieciom też się podoba ten kolor, ale nie mogłam się pozbyć uczucia, że popełniam błąd.

Na szczęście tylko w sklepowym oświetleniu kolor ten wyglądał aż tak tragicznie. Na ścianach mojej kuchni, w połączeniu z bielą, prezentuje się dużo lepiej. 

c.d.n.

niedziela, 11 października 2020

Remont kuchni: lampa

 Remont kuchni zaczęłam od sufitu i wymiany lampy. Od zwsze był taka:

Paskudna, nieefektywna, i zżerająca prąd jak każde urządzenie z czasów kiedy za energię płaciło się grosze (albo raczej centy). Reflektorków nigdy nie udawało się ustawić tak by kuchnia była właściwie oświetlona. Jak zlew zalewało światło to blaty szefek tonęły w cieniu. Od zwsze chciałam tę lampę wymienić i w końcu, po piętnastu latach, to zrobiłam.

Przed malowaniem sufitu zdemontowałam, zaszpacholwałam miejca, które tego wymagały.

Malowanie sufitu stanowiło wyzwanie samo w sobie. Nie chcąc zachlapać wszystkiego poniżej, zasłoniłam folią, który falowała przy każdym poruszeniu. Manewrowanie w tej folii drabiną okazało się sztuką nie lada, ale udało mi się pomalować sufit dość porządnie i do tego nie zaplątać się w folię ochronną. Obyło się bez potknięć, upadków, i rozlanej farby - jak to w przypadku uprzednich epizodów malarskich bywało.

Kiedy już sufit wysechł a folię usunęłam zabrałam się za zakładanie nowej lampy.

Kiedyś wspomniałam sąsiadowi, że chcę to paskudztwo wymienić i uczynny sąsiad wynalazł mi w sklepie z używanymi rzeczami lampę ledową za 8 dolarów. Wyglądała na zupełnie nową ale nie bardzo odpowiadała mi stylem. Widząc radość ze zdobyczy w oczach sąsiada podziękowałam mu i nawet nie zająknęłam się, że lampa mi się nie podoba. (Może gdyby ta lampa bardziej mi się podobała to zabrałabym się za remont kuchni z pół roku wecześniej...)

Wlazłam na drabię z lapmą w dłoni i okazało się, że mam problem. Lampy, które dotąd tutaj zakładałam nakręcało się na zamocowaną na stałe pod sufitem nagwintowaną rurkę (czy jak się to tam fachowo nazywa) a tu się okazuje, że takowego ustrojstwa BRAK. Obejrzałam lampę i nie dostrzegłam innej możliwości przymocowanie do sufitu.

Telefon do sąsiada, krótka narada, wyjścia dwa:

  1. sąsiad już się z czymś takim zetknął i może coś tam wywiercić, coś tam przymocować i lampę przymocujemy
  2. sąsiad ma inną lampę, także kupioną w sklepie z używanymi rzeczami, którą się mocuje do sufitu bez tego nagwintowanego czegoś i może mi tę lampę dać a tamtą zabrać.
Wybrałam rozwiązanie numer 2. Montowanie poszło gładko - wszak to już nie pierwsza lampa, którą w tym domu zamocowałam własnoręcznie.


Teraz mam kuchnię rzęsiście oświetloną światłem lapy ledowej, do tego takiej, która mi się podoba.

Po jakimś czasie okazało się, że lampa kryje niespodziankę. Zaopatrzona jest w wykrywach ruchu i jeśli przez jakiś czas nikogo w kuchni nie ma, najpierw przygasza nieco światło a potem całkowicie gaśnie. Wystarczy jednak wejść do kuchni by zapłonęła ponownie światłem.
(Do lampy powinien jeszcze być pilot by można było poustawiać różne inne funkcje, ale w moje ręce dotarła już bez pilota.)

A nstępnym razem to chyba będzie o kolorach.
c.d.n.

piątek, 9 października 2020

Remont kuchni

Zaczęło się w marcu od ceraty.

Pewnego deszczowego wieczora rozłożyłam na kuchennym stole kupioną kilka tygodni wcześniej ceratę - taką zwykłą, z motywiem wiosennych kwiatów. 

Nigdy nie chroniłam stołu ceratą, ale te wiosenne kwiaty przykuły moją uwagę swymi kolorami, i po prostu  nie mogłam obok nich przejść spokojnie. 

Akurat wiosna nastała, choć atmosfera wówczas panująca niewiele miała wspólnego z wiosną. Rozłożyłam ceratę na stole, usiadłam, zapatrzyłam się na plastikową wiosnę, i niemal fizycznie odczułam ból z powodu kontrastu pomiędzy jej świeżością a mocno podniszczoną kuchnią. Wiadomo, że jak się ma doła psychicznego to drobiazgi urastają do rozmiarów katastrofy nuklearnej. W tamtej chwili, pomimo szalejącej po świeci pandemii i niepewnej przyszłości, to właśnie z powodu braku finansów na remont kuchni poczułam się skrajnie nieszczęśliwa. 


Popłakałam sobie, poużalałam się nad sobą, wysmarkałam żale w chusteczki higieniczne - i pomogło.

A potem zabrałam się za planowanie remontu na miarę możliwości finansowych.

Myślałam intensywnie również nocami, kilka z nich zarywając, ale za to po kilku dniach powstał ogólny zarys. Potem godzinami szukałam w internecie tego co było mi potrzebne by plan zrealizować, mieszcząc się  przy tym w założonym budżecie. Na koniec wciągnęłam w zabwę dzieci, bo nie mogłam się sama zedecydować na finalistę w kategorii kolor.

Jak już sobie zaplanowałam co i jak, zaczęłam zbierać się w sobie by prace rozpocząć. Plany remontowe przewidywały mnie jako główną siłę roboczą. 

W pełni świadoma wysiłku jaki brałam na swe mocno otłuszczone acz wątłe ramiona, odciągałam rozpoczęcie remontu tygodniami. Ostatecznie przemogłam się i ruszyłam z remontem w dzień  po pierwrszej komunii Emilii.


Miesiąc trwało, z okładem, ale z pracami się uporałam. Kuchnia została odnowiona a z efektu jestem nawet zadowolona. 
Na pierwszy ogień poszła lampa, ale o tym następnym razem.

                                                                                                                                                c.d.n.

wtorek, 6 października 2020

Chief Siltcoos Trail

Trzeci spacer podczas wrześniowego pobytu nad oceanem, krótki, ot taka mała pętla po nadmorskim lesie w pobliżu kempingu. Poranna przebieżka na rozruszanie i nabranie apetytu przed lanczem.


Tym razem wybraliśmy się z koleżanką i jej dziećmi, więc było o wiele więcej biegania, eksplorowania pobocznych ścieżek i sprawdzania wytrzymałości rachitycznych drzewek wysmaganych morskimi wiatrami.



Przy kempingu jest jeszcze jedna, podobnie krótka trasa, ale zostawiliśmy ją sobie na inny raz.

Po opuszczeniu kempingu ostatniego dnia, w drodze do domu jeszcze wstąpiliśmy na plażę - mieliśmy nadzieję na taką pogodę (dwa dni wcześniej):


A na miejscu okazało się, że jest tak: 


Pas przybrzeżny spowity był gęstym całunem morskiej mgły, a do tego wiało i było przeraźliwie zimno, więc szybciutko ewakuowaliśmy się do samochodu. 

piątek, 2 października 2020

Siltcoos Lake Trail

Jak już wspominałam, podczas pobytu nad oceanem miesiąc temu (ależ ten czas leci!) troszkę pochodziliśmy. Między innymi przeszliśmy się szlakiem Siltcoos Lake Trail.


Początek trasy jest wpradzie niedaleko kempingu (2 km) ale podjechaliśmy samochodem bo jakoś nie bardzo miałam ochotę maszerować drogą bez pobocza, nawet jeśli ta droga nie jest bardzo ruchliwa.

Zostawiliśmy samochód na parkingu i wyruszyliśmy ścieżką przez las. 

Zdjęcie powyżej zrobione zaraz po wyruszeniu. 


Szło się dobrze, trasa niezbyt męcząca, różnica wysokości nmp niewielka, ludzi na szlaku też mało, choć spotkaliśmy i rowerzystów i właścicieli piesków. Wszyscy oni zapewniają, że ich biegające bez smyczy pupile są przyjazne i nie gryzą na co ja im odpowiadam, że mam na nodze bliznę po ząbkach takiego "przyjaznego" pieska. Skoro jak byk stoi na wejściu, że psy mają być na smyczy to mają być i już. I te małe, co to ich nie widać a słychać, i te, które ważą po dwakroć tyle co Emilia.


Po drodze natrafiliśmy na kilka urokliwych miejsc, jak to powyżej. Zdjęcie nie oddaje całego piękna. Schodki przechodzą w kładkę przerzuconą nad sadzawką. Brzegi porastają wodolubne rośliny i aż trudno uwierzyć, że to nie ogród botaniczny, tak dorodne to okazy. 

A przy ścieżce wypatrzyliśmy grzyby.



Te pomarańczowe podobno jadalne, tak mi powiedziano po okazaniu zdjęcia. Nie zrywaliśmy, zostawiliśmy by inni wędrowcymogli nacieszyć oczy.

Szlak dochodzi do jeziora, ale urwisko strome a roślinność tak bujna, że ciężko dostrzec wodę. Odpocęliśmy na jednym z miejsc kempingowych, takich, do którego nie da się dojechać samochodem i trzeba wszystko przynieść w plecaku. Kempingu próżno szukać na mapach, miejsca jednak mają stoły biwakowe i metalowe obręcze wewnątrz których można palić ognisko. Wszystkie miejsca były wolne.

Niecałe 6 kilometrów przeszliśmy w dwie godziny. Bardzo przyjemny, niezbyt wymagający szlak.