niedziela, 2 listopada 2025

Listopad


Listopad ma w sobie coś niezwykłego.

To miesiąc, w którym świat jakby zwalnia — liście opadają w rytmie wspomnień, a cisza staje się bardziej wymowna niż tysiąc słów. Czuję wtedy mocniej obecność tych, których już z nami nie ma… Tych, którzy pozostali w naszych sercach jak ciepłe światło w jesienny wieczór. Wracają obrazy, rozmowy, gesty. I choć nie da się zatrzymać czasu, można go na chwilę przytulić wspomnieniem.


To także czas, kiedy bardziej niż zwykle doceniam to, co mam — ludzi, którzy są obok, przyjaźnie, które przetrwały burze, codzienne drobiazgi, które niosą szczęście. Uśmiech przy porannej kawie, spojrzenie pełne czułości, obecność kogoś, kto po prostu jest. Bo czasem właśnie to — obecność — jest największym darem.


Jesienią częściej mówię „kocham”, częściej dziękuję, częściej wybaczam — sobie i innym. Uczę się nie odkładać słów na później, bo „później” nie zawsze przychodzi. Zamiast gonić za tym, co ulotne, uczę się zatrzymywać w tym, co prawdziwe. W ciszy. W spokoju. W chwili, która jest teraz.


Życie jest kruche, ale piękne. Bywa bolesne, ale w tej kruchości i bólu tkwi jego największa wartość — przypomnienie, że każdy dzień to szansa, by kochać mocniej, żyć uważniej, doceniać głębiej.



Niech listopad przyniesie nam ciepło — to, które bije z serca drugiego człowieka. Niech da nam odwagę, by mówić: „dobrze, że jesteś” i wdzięczność za to, że możemy być tu, razem, choć przez chwilę.


(ktoś przysłał wczoraj, nie znam autora, a szkoda...)

środa, 22 października 2025

ONP: Port Angeles

W jesienne ciemne deszczowe wieczory poprawiam sobie nastrój planowaniem przyszłorocznych wakacji. Kiedy zapytałam Emilię dokąd chciałaby pojechać, bez wahania stwierdziła, że do parku narodowego Olympic. W parku tym spędziliśmy tydzień w lipcu 2024 roku i bardzo nam się tam podobało.

Ponieważ sądziłam, że będzie to nasz jedyny wyjazd w to miejsce, zaliczyliśmy najbardziej znane i polecane miejsca. Park jest jednak ogromny, 3,733.8 km² więc spokojnie możemy do niego wracać po wielokroć za każdym razem odwiedzając inny zakątek.

Pierwszego lipca 2024 roku, pierwszego dnia naszej przygody z Olympic National Park (ONP) dotarliśmy do miasteczka Port Angeles (nie mylić z Los Angeles!). Port Angeles to niewielkie miasteczko (ok. 20 tyś. mieszkańców) w północno-zachodniej części stanu Waszyngton, położone na półwyspie Olympic, nad cieśniną Juan de Fuca. W 1791 roku dotarł tu hiszpański odkrywca Francisco de Eliza, który nazwał to miejsce Puerto de Nuestra Señora de los Angeles („Port Naszej Pani od Aniołów”). Na przeciwnym brzegu cieśniny jest już Kanada. Kilkakrotnie otrzymaliśmy wiadomości tekstowe witające nas w Kanadzie, uprzejmie informujące o ewentualnych opłatach za połączenia zagraniczne. Na ostrzeżeniach się ostało.

cieśnina Juan de Fuca

Do Port Angeles jedzie się od nas dość długo, sześć godzin samochodem bez przystanków, ale wiadomo, że tak się nie da. W drodze zmienialiśmy się z Krzyśkiem za kierownicą, ale przez korki w Portland (największe miasto w Oregonie, ponad 2.5 miliona mieszkańców) przebijałam się ja. Na miejsce dotarliśmy wieczorem. 
Przez Port Angeles przejeżdżaliśmy podczas pobytu w ONP wiele razy, robiliśmy tutaj zakupy, ale spędziliśmy tutaj tylko jedną noc. Zanim zrobiło się ciemno, wybraliśmy się na spacer, stanęliśmy nad brzegiem i spojrzeliśmy na Kanadę.

spoglądając w kierunku Kanady


Motel nie był może najpiękniejszy, ale miał kilka zalet - był niezbyt drogi jak na turystyczną miejscowość w pełni sezonu i znajdował się dość blisko miejsca, w które wybieraliśmy się następnego dnia: Hurricane Ridge. Zdjęcie poniżej zrobiłam w drzwiach do pokoju motelowego a ten masyw górski na horyzoncie to właśnie Hurricane Ridge.



Rano, kiedy wyjeżdżaliśmy z motelowego parkingu, na trawniku domu po drugiej stronie uliczki za motelem dzieci wypatrzyły jelonka. Jeleń w centrum miasta, trzy metry od samochodu to dla nas atrakcja nie lada choć dla mieszkańców Port Angeles to zapewne chleb powszedni. I co takiego zrobił ten jeleń w naszej obecności? W ogóle nie zareagował na mijający go samochód, pozostał niewzruszony, przerwał jednak skubanie trawy by załatwić naturalną potrzebę - tę konkretną. 


niedziela, 12 października 2025

Z ogródka

Ochłodziło się, pada deszcz, liście zaczynają spadać z drzew - jesień! Niebawem będę musiała zabrać się za porządki w ogródku, ale zanim to nastąpi, kilka słów na temat minionego sezonu.

Późną wiosną/wczesnym latem zebrałam i ususzyłam kwiat nagietka i czarnego bzu.



Popijamy już herbatki z zebranych przeze mnie i ususzonych ziółek bo sezon na przeziębienia już się zaczął.

Latem zebrałam i ususzyłam krwawnik i babkę lancetowatą, ale nie mogę znaleźć zdjęć - a może ich po prostu nie zrobiłam.

Pomidory obrodziły dość ładnie, choć było ich nieco mniej niż w poprzednim roku, ale może to dlatego, że ich nie zasiliłam w połowie lata. Sezon pomidorowy jeszcze się u mnie nie skończył, ciągle jeszcze dochodzą, choć już nie są tak smaczne jak te z sierpniowego słońca.

W tym roku posadziłam tylko jedną fasolę, która obrodziła jak szalona. Zamroziłam kilka worków na zimę a potem zaczęłam wynosić do pracy bo więcej już nie potrzebuję. Fasola ciągle jeszcze nie załapała, że lato się skończyło i dalej produkuje strąk za strąkiem.

Pod koniec lata zebrałam aronię i czarny bez i zrobiłam soki. Okazuje się, że moje dzieci uwielbiają sok i z aronii i z czarnego bzu (z czarnej porzeczki też, ale ten sok zrobiłam na początku lata). Ja, jako dziecko, nie znosiłam soku z czarnego bzu, ale może dlatego, że moi rodzice nie dodawali cukru i sok był tak cierpki, że aż zęby bolały. Ja nieco osładzam i jest bardzo smaczny. Popijamy sobie chroniąc się przed chorobami bo wraz z powrotem szkoły zaczęły nas dopadać nas różne infekcje. Nic groźnego na szczęście.


dereń jadalny

W tym roku w końcu doczekałam się owoców derenia jadalnego - w zeszłam roku miałam po cztery owoce czerwone i żółte. W tym roku zebrałam tak może ze dwa kilogramy. Ponieważ ciągle jeszcze nie było tego zbyt wiele, zrobiłam sok mieszany. Szkoda mi było wyrzucić owoców po odciśnięciu soku więc zrobiłam z nich dżem. Niewiele mi tego wyszło: niecały litr soku i dwa słoiczki dżemu, jeden większy, jeden malutki.


sok i drzem z derenia jadalnego

Jabłka, jak co roku były robaczywe ale w tym roku nie spryskałam żadnych drzewek owocowych i nawet nie liczyłam na to, że nie będą robaczywe. Zrobiłam kilka słoiczków przetartych jabłuszek, bardzo lubię taki mus domowej roboty. Było trochę winogron i śliwek, akurat tyle, żeby zjeść.

Emilia pojadła sobie fig z ogródka, było ich o wiele więcej niż rok temu. Kilka zostało zjedzonych przez wiewiórki, ale zostało i dla nas. Mam nadzieję, że z każdym rokiem będzie ich więcej. 

A na koniec zdjęcie zrobione przed chwilą:

hurma (persimmon)

To hurma, hebanek, hebanowiec a po angielsku persimmon i tak też na te owoce mówimy. Ten owoc to pierwszy, jakiego doczekałam się w moim ogródku. Jeszcze nie do końca dojrzały, ale już zmienia kolor z zielonego na pomarańczowy. W sklepie jeszcze ich nie ma, jeszcze nieco musimy poczekać. Emilia uwielbia persimony i dlatego posadziłam dwa drzewka, ale jeszcze są malutkie. 


sobota, 4 października 2025

Eglant

Miałam zaszczyt przetestować opis wykonania szala Eglant zaprojektowanego przez Renatę Walczak.



Wymyślić coś takiego? Czapki z głów! Podziwiam twórczość Renaty - szal nie tylko wygląda pięknie, jest też bardzo ciekawie skonstruowany - technika mozaikowa i do tego lecimy po skosie. 

To mój pierwszy projekt tą techniką - mozaikową - i choć wygląda skomplikowanie, to dzięki bardzo dobremu opisowi dziergało się bezproblemowo.




Wzór jest przepiękny! Ponieważ ochłodziło się w końcu, zabrałam szal do pracy - zwraca uwagę, wiele osób wyraziło swój zachwyt - komplementy przekazuję projektantce!

Mój Eglant wydziergałam z Sonaty Aniluxu w kolorze Ecru (bawełna i wiskoza) oraz Baby Soft Bamboo Cotton (bawełna i wiskoza z bambusa) z Jubilee Yarn w bardzo ciemnym brązie. Ponieważ brązowa włóczka jest dużo cieńsza od Sonaty, przerabiałam potrójną nitką, choć wystarczyłoby podwójną. Doszłam do tego wniosku kiedy już za dużo przerobiłam i nie chciało mi się pruć i zaczynać od nowa. 



Szal waży 424 gramy, 198 gram jasnej Sonaty i 226 gram ciemnej Bamboo Cotton. 

Wzór powtórzyłam pięć razy. czyli o jeden raz mniej niż w opisie, ale i tak po praniu wydłużył się i ma 250 cm długości (30 cm szerokości). Ładnie się układa, jest taki trochę lejący, co dobrze się sprawdza w przypadku szala. Na razie drapuję go na ramionach, ale kiedy zrobi się naprawdę zimno, mogę otulić się nim - myślę, że dobrze będzie wyglądał z ciemną budrysówką.



Eglant zgłaszam do zabawy Coś prostego u Renaty.


Szal to jednak element garderoby jesienno-zimowo-wiosenny, więc pasuje.

Eglant zgłaszam też do zabay u SplocikaRękodzieło i przysłowia albo ... 3. 





Przysłowie i w cytat, które Splocik zaproponowała na październik:
  • przysłowie: Przyjaźń jest drogą, która znika w piasku, jeśli bez wytchnienia się jej nie odnawia.
  • cytat: "Tworzenie z prostego rzeczy skomplikowanych jest dość powszechne, natomiast tworzenie prostego z rzeczy skomplikowanych jest kreatywnością". - Charles Mingus 

Chyba cytat bardziej pasuje w tym przypadku, ale z drugiej stony ta droga w przysłowiu... 




niedziela, 28 września 2025

Piesza wycieczka do latarni morskiej Heceta Head Lighthouse

Pierwszy miesiąc szkoły już za nami - prawie. Za nami też pierwsze przeziębienie, które dopadło najpierw Emilię a dwa dni później mnie. Wydobrzałyśmy już na tyle, żeby wybrać się na nieco dłuższą wycieczkę. Wybór miejsca zostawiłam Emilii, która zdecydowała, że jedziemy nad ocean.



Szlak China Creek Loop należy do tych naszych ulubionych. Krótsza wersja, spacer nadmorskim lasem, na dni kiedy nie jesteśmy w formie, dłuższa wersja, na dni kiedy mamy na tyle energii żeby zmierzyć się z dość stromym podejściem, może niezbyt długim, ale dość męczącym.




Energia może dzisiaj nas nie rozpierała, ale wystarczyło jej na dłuższą wersję, choć w połowie Emilia usiłowała wynegocjować skrócenie trasy. Nie mogłyśmy - musiałyśmy zbilansować już częściowo skonsumowane smakołyki!





Na tej trasie zawsze udaje nam się wypatrzeć coś ciekawego. Tym razem były to śliczniutkie grzybki oraz wąż konsumujący złapaną żabę. 

Moją uwagę zwrócił dźwięk, coś pomiędzy skrzekiem ptaka i wiewiórki, nisko, tuż przy ścieżce. Zajęło mi chwilę zanim wypatrzyłam niewielkiego węża (nie jadowitego) i żabę. Jedna z tylnych nóg żaby w paszczy węża. Wiem, że tak to już jest w naturze, ale co innego wiedzieć, czy nawet obejrzeć film przyrodniczy, a co innego na własne oczy obserwować węża konsumującego żywą, rozpaczliwie skrzeczącą żabę. W końcu wąż odciągną zdobycz dość daleko od ścieżki, a my ruszyłyśmy dalej. Nie mogę zapomnieć tego widoku.

Po przekroczeniu szosy 101 szlak zaczyna pięć się w górę i zbliża się do oceanu. Z najwyższego punktu można rzucić okiem na plażę Hobbita poniżej. Widok zawsze zapiera dech w piersiach, niezależnie od pogody.




Ten odcinek zapewnia niezły trening kardio - upociłam się straszliwie na stromym podejściu, czułam jak pot mi ścieka po plecach, ale mam satysfakcję, że jestem w dużo lepszej formie niż kilka lat temu, nie mam żadnych wątpliwości, że z trasą tą radzę sobie o niebo lepiej niż pięć lat temu podczas pierwszej wyprawy tym szlakiem.




Po południowej stronie wzniesienia hulał wiatr. Ciepły, ale porywisty. Wysuszył pot na naszych plecach, usiłował porwać nasze kanapki, poprzewracał butelki z wodą postawione na stole piknikowym. Schowałyśmy się za budynkiem gospodarczym przy latarni morskiej i dopiero tam w spokoju zjadłyśmy.




Tego dnia otwarte było mini muzeum przy latarni morskiej. Kilka zdjęć, replika biblioteczki latarnika, mundur w przeszklonej gablocie. Do latarni można było wejść, ale tylko na parter, niestety schody zamknięte były na kłódkę.

Muchy też znalazły osłonione od wiatru miejsce i nas obsiadły, więc ruszyłyśmy w drogę powrotną.

Wracamy zawsze plażą. Dzisiaj wiatr nas popychał więc szło się łatwo, ale ku rozczarowaniu Emilii nie znalazłyśmy żadnych ładnych muszli - całych, nie połamanych.




Spacer zajął nam jakieś 4.5 godziny czyli akurat tyle, żeby się zmęczyć ale jeszcze mieć siły na 90 minutową jazdę do domu. To jeśli chodzi o mnie bo Emilia ucięła sobie drzemkę w drodze powrotnej.

niedziela, 21 września 2025

Muszelkowy wisiorek

Emilia mogłaby bez końca chodzić po plaży w poszukiwaniu muszelek. Ja w pewnym momencie miałam już dosyć - dosłownie, bo uzbieranych muszli było tyle, że noszenie tego ciężaru zaczęło mi przeszkadzać. Chodzenie po plaży z pochylonymi plecami też w końcu zaczyna doskwierać, o wiele szybciej jak się jest po pięćdziesiątce.

Usiadłam na piasku czekając na Emilię. Wokół mnie piasek pokryty był drobinkami pokruszonych muszli, mniejszymi i większymi, ale było tego dość sporo. Niektóre okruchy przyciągały uwagę ciekawym kształtem, nietypową formą, interesującym ułożeniem kolorów. 

Zaczęłam wybierać co ciekawsze z myślą, że może uda się z nich coś zrobić. Najpierw szukałam takich z naturalnym otworem na rzemyk lub łańcuszek, ale kiedy natrafiłam na wyjątkowo ładny fragment muszli bez dziurki stwierdziłam, że spróbuję w domu wywiercić otwór wiertarką.

Wczoraj założyłam okulary ochronne i zabrałam się za wiercenie. Wbrew moim obawom muszla nie rozpękła się na milion kawałków więc zachęcona sukcesem wywierciłam otwory w jeszcze kilku.

Umyte i wysuszone muszle z otworami pomalowałam bezbarwnym lakierem do paznokci. Emilia dołączyła - bardzo jej się spodobała ta zabawa. Wymalowałyśmy lakier do końca. 

Najtrudniej było znaleźć odpowiedniej wielkości metalowe kółeczko do przeciągnięcia przez otwór, kółeczko, które zachowa formę, nie odegnie się powodując, że zawieszka z niego spadnie. Mam nadzieję, że zastosowane rozwiązanie sprawdzi się, ale to dopiero się okaże. 

Gotową zawieszę nanizałam na łańcuszek, którego Emilia już nie chciała. Łańcuszek najpierw wyczyściłam w roztworze do czyszczenia biżuterii choć mam wątpliwości czy to aby na pewno srebro.



Potem przygotowałam opakowanie. Kilka miesięcy temu pozbyłam się wszystkich pudełeczek, w jakich kupuje się biżuterię bo tyle lat leżały nie używane. Akurat wczoraj było mi takie potrzebne to nie miałam, ale znalazłam inne rozwiązanie. Pudełeczko było mi potrzebne ponieważ wisiorek to prezent dla koleżanki - urodziny ma w środę i mam nadzieję, że prezent jej się spodoba.




Wisiorek zgłaszam do zabay u SplocikaRękodzieło i przysłowia albo ... 3. Wydaje si się, że dość dobrze obrazuje zaproponowany w tym miesiącu cytat.





Przysłowie i w cytat, które Splocik zaproponowała na wrzesień:
  • przysłowie: Wiele ostu we wrześniu wróży pogodną jesień.
  • cytat: "Pasja to potężna moc, która pozwoli przezwyciężyć wszystkie trudności. Jeśli kochasz to, co robisz, znajdziesz sens swojego życia - i nieważne, co nim będzie, ważne, abyś robił to, co kochasz". - Krzysztof Puwalski

Wisiorek zgłaszam także do zabawy Coś prostego u Renaty.


Wprawdzie to moje pierwsze poczynania w dziedzinie biżuterii ale przyznam, że czułam się bardzo dobrze zamieniając połamaną muszelkę w wisiorek. A efekt bardzo mi się podoba.

niedziela, 14 września 2025

Waxmyrtle 2025

Ostani weekend wakacji, długi weekend z okazji Labor Day, kolejny raz spędziliśmy na biwaku Waxmyrtle nad oceanem w towarzystwie przyjaciół ale bez Krzysia, który poleciał na studia kilka dni wcześniej.

Miejsce zapewnia sporo atrakcji. Pole namiotowe położone jest przy rzece Siltcoos River i tym razem zabrałyśmy ze sobą kajaki. Przyznam, że nie czuję się zbyt pewnie podróżując z kajakami na moim niewielkim samochodzie, ale bałam się już nieco mniej niż poprzednim razem



Znajomi też mieli kajaki, więc wybraliśmy się razem na wycieczkę w górę rzeki, z przeprawą przez tamę, aż do jeziora Siltcoos Lake. Zawsze myślałam, że to jezioro jest dość mocno oddalone a okazuje się, że to zaledwie godzina niezbyt intensywnego wiosłowania (w jedną stronę.)


Siltcoos Lake


Popłynęliśmy wzdłuż brzegu do miejsca gdzie woduje się łodzie, skorzystaliśmy z toalety, rozprostowaliśmy nieco nogi i popłynęliśmy z powrotem. 



Następnego dnia, w nieco innym zestawie popłynęliśmy w drugą stronę, do oceanu. 


Siltcoos River


Kiedy w poprzednich latach dzieci płynęły w tamtą stronę, panikowałam, przerażona wizjami, że prąd wciąga mi dzieci na otwarty ocean. Teraz już wiem, że nie jest to takie łatwe ponieważ w miejscu gdzie rzeka wpada do oceanu ukształtowanie dna tworzy pewnego rodzaju zaporę a przy odpływie, trudno nawet przepłynąć, trzeba wyjść z kajaka i go przeciągnąć.

Płynąc w górę, zwłaszcza za tamą, rzeka jest dość głęboka. Płynąc w stronę oceanu, im bliżej Pacyfiku, tym płyciej, w niektórych miejscach woda sięgała nieco powyżej kostek. 



Z miejsca wodowania do oceanu płynie się pół godziny. Tego dnia dołączyli do nas na jeden dzień znajomi. Ci co mieli kajaki, popłynęli, reszta dotarła na plażę na piechotę. Razem spędziliśmy miło czas. Młodzież kąpała się na przemian w oceanie i w dużo cieplejszej rzece. 



Na plażę chodziłyśmy też na nogach, na spacery, a przy okazji nazbierałyśmy kila kilogramów muszli i sporo piaskowych dolarów. 


piaskowe dolary


W tym roku miałyśmy okazję obejrzeć szare pelikany. Pierwszego dnia z daleka. Kolejnego dnia podeszłyśmy bliżej. Pelikany zerwały się do lotu, zatoczyły ogromne koło i wylądowały w tym samym miejscu. Manewr ten powtórzyły kilka razy. 





A wieczorem - zachód słońca na plaży i powrót na biwak już prawie po ciemku, a potem ognisko.

Zanim pożegnaliśmy się i rozjechaliśmy się do domów uzgodniliśmy, że za rok znowu tu przyjedziemy w ostatni weekend wakacji. To już taka nasza tradycja. Kilka lat temu przez chwilę wydawało nam się, że może już mamy dość tego miejsca, ale okazuje się, że jednak nie. Wszyscy lubimy to miejsce i dobrze się tam czujemy, więc wracamy...

niedziela, 7 września 2025

Waldo Lake

Z powodu pożaru przy szosie, pojechaliśmy nad Waldo Lake tylko na jedną noc. Pobyt nad tym pięknym jeziorem był krótki, ale bardzo udany.



W tym roku nie było zbyt dużo dymu w powietrzu więc widać było góry po drugiej stronie jeziora. Zdjęcie powyżej zrobione podczas wycieczki kajakiem.

Nie zabraliśmy naszych kajaków, ale znajomi mieli swoje kajaki i nam je udostępnili.



Emilia niemal nie wychodziła z wody. Nawet wieczorem, już po zachodzie słońca, nie odpuściła, i dzięki temu mamy jeszcze kilka tuzinów pięknych zdjęć.




Kiedy podziwialiśmy zachód słońca, dziewczynki znalazły żabkę. Chętnych do sprawdzenia czy to aby nie książę nie było, ale chyba jednak nie, bo żabol wyrywał się na wolność przy każdej okazji.



Dziewczynki skakały po kamieniach, wyławiały biedną żabę z wody bo uparły się, żeby zrobić zdjęcie. W końcu udało się i żaba odzyskała wolność. Wszyscy, którzy zgromadzili się na brzegu jeziora mogli wrócić do podziwiania zachodu słońca.



A zachód słońca był piękny tego dnia!

Następnego dnia, kiedy wszyscy jeszcze spali, wybrałam się na spacer wzdłuż brzegu jeziora. Przy ścieżce rośnie mnóstwo jagód, więc spacer zabrał mi nieco dłużej, bo co kilka kroków przystawałam, żeby narwać kolejną garść jagód.

Żal było wracać do domu, ale fajnie, że dane nam było spędzić choć odrobinę czasu nad jeziorem Waldo Lake. Zanim wsiedliśmy do samochodu, Emilia jeszcze raz wskoczyła do wody. Krzysiek też...