niedziela, 28 grudnia 2025

Poświątecznie

Czas poświąteczny, zaczynamy podsumowanie odchodzącego roku. 

W poprzednim wpisie dwa kolaże prezentujący mój dorobek robótkowy roku 2025. Zanim podsumuję inne tegoroczne dokonania, kilka słów na temat świąt.




W sobotę 20 grudnia przyleciało do domu starsze dziecię. 

Ostatnia przedświąteczna sobota okazała się dniem szalenie obfitującym w wydarzenia różnorakie. Najpierw odstawiłam Emilię na basen na zawody, dobrze że w naszym mieście. Zabawiłam na basenie pół godzinki i pojechałam na ślub znajomych.

Znajomi, z którymi śpiewam w chórze pobrali się ponad dwadzieścia lat temu, ale wzięli wówczas ślub cywilny. On, katolik, ona protestantka, która postanowiła niedawno przejść na katolicyzm. Cały rok grzecznie chodziła na zajęcia, ale kiedy miała dostąpić zaszczytu przyjęcia w poczet kościoła powszechnego okazało się, że ten ślub cywilny sprzed lat stanowi przeszkodę. Korporacja zarządała zeznania świadków i tu problem, bo jego rodzice już nie żyją a jej rodzice cierpią na demencję. W końcu po kilkumiesięcznych załatwianiach i spełnianiem kolejnych wymogów, znajoma usłyszała, że łaskawie może zostać katoliczką. Termin pierwszej komunii i ślubu kościelnego został wyznaczony - na 20 grudnia właśnie. A 7 grudnia On dostał udaru mózgu. Na szczęście szybko został przetransportowany do szpitala, przeszedł zabieg i wywinął się chyba bez szwanku. Wypisali go ze szpitala po trzech dniach a po dziesięciu już grał na gitarze na próbie. 20 grudnia wzięli ślub tak jak było zaplanowany. Ceremonia odbyła się w kameralnym gronie, a zaraz po niej pojechałam na basen do Emilii. 

Basen, kościół, i lotnisko - każde w innej części miasta. W drodze na basen wstąpiłam jeszcze do sklepu po coś do jedzenia, bo kiedy zbierałyśmy się rano Emilia upierała się, że ma wszystko co jej jest potrzebne, z jedzenim włącznie a już w południe okazało się, że na czipsach i bananach nie da się przetrwać całego dnia zawodów.

Dostarczyłam dziecku jedzenie, popatrzyłam jak płynie, wysłuchałam narzekania jak to trener obsadził ją w kategoriach, których nie lubi, i przyszedł czas, żeby pojechać na lotnisko. 

Zawsze kiepsko śpię w czasie podróży syna do/z domu. Męczą mnie obawy czy wstanie na czas (4.30 rano), czy kolega, który obiecał zawieźć go na lotnisko nie wykręci się sianem w ostatniej chwili, czy drogi będą przejezdne, czy nie spóźni się na samolot, czy złapie kolejne połączenie. 

Syn wstał na czas, kolega podjechał o umówionej porze, na lotnisko dotarli bez przeszkód. Pierwszy lot opóźniony, sprint przez lotnisko w Denver na połączenie - na szczęście samolot zaczekał na pasażerów z tego opóźnionego lotu. Wiadomość, że dziecko złapało połączenie dotarła do mnie na kilka minut przed ceremonią zaślubin znajomych.

Odebrałam syna z lotniska, zwiozłam do domu, pojechałam na basen po Emilię. Okazało się, że muszę na nią sporo poczekać bo płynie w sztafecie - ostatniej konkurencji zawodów. Po zawodach, znowu z drugiego końca miasta, do domu. Syn już wziął prysznic, czekamy aż Emilia się ogarnie. Pojechaliśmy na obiadokolację do restauracji. Ufff!

Pełnię szczęścia, że mam dzieci w domu przy sobie, zepsuła Emilia w niespełna godzinę po przywitaniu się z bratem. Zmęczenie po zawodach i zazdrość o brata, dwa pierwsze dni po jego powrocie do domu zawsze są trudne. Później już wszystko wraca na utarte tory i we wtorek Krzysio zawiózł Emilię na lekcję gry na gitarze i na zakupy prezentowe.

W Wigilię pracowałam. Postanowiłam nie brać na ten dzień urlopu. Rok temu, tuż po rozpoczęciu pracy w nowym miejscu nawet nie marzyłam o wolnym w Wigilię, i okazało się, że dzieci dość dobrze ogarnęły sprawy w domu, doszłam więc do wniosku, że czas na nową tradycję - mama w pracy, dzieci odpowiedzialne za przygotowanie świąteczne.

Ale żebyśmy mieli co jeść w te święta to w poniedziałek ugotowałam barszcz a we wtorek upiekłam sernik. W środę dzieci posprzątały, nakryły do stołu, obrały ziemniaki. Z pracy puścili nas do domu o godzinę wcześniej, więc udało nam się zasiąść do wieczerzy wigilijnej z pierwszą gwiazdą na niebie a może nawet odrobinę wcześniej. 

Po powrocie do domu, panierując i smażąc rybę, dyrygowałam resztą przygotowań i wszystko poszło dość sprawnie. Pierwszy raz od lat zasiadałam do świątecznego stołu nie będąc wykończona fizycznie. (W zeszłym roku byłam jednak strasznie zestresowana nową pracą.) Prawda jest taka, że gdybym tego dnia została w domu to jednak na mnie spoczęła by większość przygotowań, a zwłaszcza sprzątanie. Bo tak jest zawsze.

Objedliśmy się straszliwie. Barszcz wyszedł wyśmienity, pewnie dlatego, że niezgodnie z tradycją, zrobiłam go na wywarze z kości wydobytej z ogromnej szyki, którą dostaliśmy na święta. Zawsze barszcz stanowi u nas bardziej przystawkę a wszyscy zostawiają sobie miejsce w żołądku na rybę, a w tym roku były dokładki barszczu tak, że ryby nie bardzo było już gdzie wcisnąć. Zniknęła następnego dnia rano więc się nie zmarnowała. 

Po wieczerzy, kiedy już wszystko zostało posprzątane a zmywarka przyjemnie szumiała w kuchni, odpakowaliśmy prezenty a potem cieszyliśmy się nimi i swoim towarzystwem. 

Większość Bożego Narodzenia Emilia przespała. Wstała rano do kościoła ale już podczas kazania ucięła sobie drzemkę a potem w domu zasnęła na kanapie zmożona przeziębieniem. Zostawiliśmy ją w domu i pojechaliśmy z Krzyśkiem na świąteczny spacer na pobliską górkę żeby zbilansować nieco świąteczne obżarstwo. Wbrew prognozie pogoda okazała się przepiękna. Zanim wdrapaliśmy się na górę na niebie nie było już ani jednej chmurki.





Po powrocie do domu nastawiłam kaczkę - to nasza świąteczna potrawa. 

Piątek już nie jest dniem świątecznym ale wzięłam sobie na ten dzień urlop. Na śniadanie zjadłam ostatni kawałek sernika po czym upiekłam makowiec, który zniknął do wieczora. 

Z Krzyśkiem wybrałam się na kolejny spacer, tym razem na inną górkę. Pogoda już nie była taka ładna jak dnia poprzedniego, ale satysfakcja ze spalonych kalorii była ogromna.




Wieczorem weszliśmy już w tryb poświąteczny. Dojedliśmy świąteczne pozostałości, Emilia wybrała się na trening na basen, Krzysiek wybył ze znajomymi.

Dzisiaj i wczoraj wybrałam się na spacer po okolicy ale już nie jechałam nigdzie samochodem na żadne pobliskie wzniesienia tylko maszerowałam po płaskim. Wybudzamy się z poświątecznej śpiączki wywołanej przejedzeniem. 

Trzy dni i żegnamy rok 2025, i chyba bez specjalnego żalu.

czwartek, 25 grudnia 2025

Czas utracony nigdy nie wróci

Plany były przebogate. Miało powstać moc śnieżynek szydełkowych jako element kartek świątecznych - także własnoręcznie wykonanych. Plany pozostały niezrealizowane, może uda się w przyszłym roku. 

Zrobiłam kilka gwiazdeczek ale wszystkie wydały mi się takie jakieś koślawe i nieładne. Zamiast obdarowania "wszystkich" kartkami z tymiż gwiazdkami, wypociłam jedynie dwie kartki i to na ostatnią chwilę. Nie jestem nimi zachwycona, ale przynajmniej są w ulubionych kolorach obdarowanych osób.





Obdarowane osoby były na tyle uprzejme, że wyraziły zachwyt.

Wypociny te zgłaszam do dwóch zabaw, u Splocika i u Renaty.

Grudniowe Coś prostego w temacie Bożonarodzeniowym.





I grudniowa zabawa Rękodzieło i przysłowia albo ... 3 u Splocika





  • Przysłowie: Czas utracony nigdy nie wróci.
  • Cytat: "Pewnego dnia coś zrobisz, coś zobaczysz albo wpadniesz na pomysł, który pozornie pojawi się znikąd. I poczujesz, że coś w tobie drgnęło, jakieś ciepło w piersi. Kiedy tak się stanie, nie wolno ci tego zignorować. Otwórz umysł i podążaj za tym pomysłem. Podtrzymuj płomień. A wtedy na pewno znajdziesz swój ogień". - Beth Hoffman

Chyba jednak przysłowie...


A na koniec kolaże zdjęć zgłoszonych w tym roku do obu zabaw.






niedziela, 14 grudnia 2025

ONP: Sol Duc Falls & Deer Lake

Wodospad Sol Duc Falls to jedno z tych miejsc w parku narodowym Olympic, które absolutnie należy zobaczyć. Tak się składa, że w pobliżu znajdują się gorące źródła a przy nich ośrodek z domkami kempingowymi a nieopodal pole namiotowe. Udało mi się dokonać rezerwacji na trzy noce i każdego dnia po powrocie z wycieczki po okolicy po dziesięciominutowym spacerze przez brzozowy lasek meldowaliśmy się przy kasie.



Prysznic przed wejściem na teren kąpieliska jest obowiązkowy ale nawet gdyby nie był i tak skrzętnie skorzystalibyśmy z okazji zmycia z siebie brudu i potu bo pole namiotowe nie było wyposażone w takie luksusy jak prysznic czy ciepła woda. W tym czasie nawet wody pitnej nie było bo akurat coś tam naprawiali więc wodę też przynosiliśmy z ośrodka.

Trzy baseny z wodą termalną o właściwościach mineralnych, o różnej wielkości i podobnej głębokości a w każdym w nich temperatura nieco inna. To były moje ulubione baseny. Czwarty basen wypełnia woda źródlana pochodząca z deszczu i topniejącego śniegu i jest zimna - jak dla mnie to nawet bardzo zimna choć dzieci twierdziły, że wcale nie. 90-minutowe sesje od rana do wieczora, my celowaliśmy w te wieczorne, żeby wymoczyć zmęczone całodziennym wędrowaniem ciało a przy okazji wymyć się porządnie.

Jak już wspomniałam, wodospad Sol Duc to wysoko oceniana atrakcja przyrodnicza. Prowadzi do niej malownicza trasa (niecałe dwa kilometry z parkingu) przez bujny, porośnięty mchem las deszczowy. Szlak prowadzi do wyjątkowego wodospadu, który można podziwiać z różnych punktów widokowych, zarówno powyżej, jak i poniżej jego kaskad – a także z mostu przecinającego rzekę, skąd woda spływa do wąskiego wąwozu, tworząc imponujący i malowniczy widok - szalenie trudny do ujęcia na zdjęciu, wobec tego prezentuję filmik:


Trasa z parkingu do wodospadu jest bardzo łatwa i krótka więc i mocno zatłoczona. Obejrzeliśmy wodospad i poszliśmy dalej, do jeziora Deer Lake. 

I tutaj było już trudniej bo stromo, ale za to na wąskiej ścieżce poza nami prawie nikogo nie było.


Deer Lake, Olympic National Park

Tam i z powrotem 13.5 km co zajęło nam 6 godzin z odpoczynkami, bo trochę zabawiliśmy nad jeziorem. Najpierw na zieloniutkiej łączce a potem na drewnianej kładce przerzuconej nad potokiem wypływającym z jeziora. Zdjęcie powyżej zrobione właśnie z tej kładki.




W ciągu dnia w dolinie Sol Duc było przyjemnie cieplutko ale noce były bardzo zimne. Tak zimne, że ubieraliśmy się na cebulkę i spaliśmy w czapkach. Dobrze, że na wieczór nagrzaliśmy się w basenach z gorącą wodą to nie chowaliśmy się w śpiworach wymarznięci.

Pole namiotowe niewielkie i w zasadzie pozbawione prywatności co nam za bardzo nie przeszkadzało bo całe dnie spędzaliśmy na wycieczkach i wracaliśmy tylko na wieczorny posiłek i spanie. Bardzo nam się tam podobało (ach te gorące źródła!), mimo, że wodę pitną musieliśmy nosić z ośrodka i nawet trochę potem żałowałam, że zarezerwowałam tam tylko trzy noce bo chętnie zostalibyśmy tam na dłużej.

niedziela, 7 grudnia 2025

Dwie pobliskie górki

Dzisiaj kilka zdjęć z dwóch wycieczek na pobliskie wzniesienia. 

Pierwsza górka, Spencer Butte, jeszcze w listopadzie, z Emilią. Na szczyt prowadzi kilka tras i w przeszłości zaliczyliśmy je wszystkie ale Emilia najbardziej lubi tę najkrótszą ale za to najbardziej wymagającą. Nachylenie spore, więc ja muszę przystawać co i rusz żeby złapać oddech. Emilia, jak górska kozica, pędzi w górę ale coraz lepiej wychodzi jej pamiętanie, że trzeba zaczekać na mamę.

Podczas jednego z takich odpoczynków zrobiłam to zdjęcie:


Na szczycie nie tylko podziwiałyśmy piękną panoramę ale też delektowałyśmy się toruńskimi piernikami, na które natknęłam się w sklepie i zrobiłam spory zapas bo to oferta typowo świąteczna.



Schodziłyśmy inną trasą, nieco dłuższą ale za to mniej stromą, więc szanse na to, że potknę się polecę bez kontroli w dół i zrobię sobie krzywdę, o wiele mniejsze.

Wczoraj zawiozłam Emilię na urodziny do ościennej miejscowości i zamiast wracać do domu a po kilku godzinach jechać znowu 30 kilometrów, żeby ją odebrać, postanowiłam przejść się na pobliską Mt. Pisgah, która była o połowę bliżej.

Trasa dłuższa, ale za to ślicznie wypełniająca czas pomiędzy odstawieniem córki na imprezę i godziną odbioru. 



To moja pierwsza wycieczka, na którą wybrałam się całkiem sama, bez żadnego z dzieci. (Z pominięciem spacerów po dzielnicy.) Mt. Pisgah to miejsce dość popularne i przy każdej pogodzie sporo osób wędruje po licznych szlakach a wczoraj pogoda dopisała nadspodziewanie. 




Wędrowało się bardzo przyjemnie słuchając audiobuka, po świeżo wysypanych żwirem ścieżkach. Przysiadłam też na kilku nowych ławkach. Bardzo udana wycieczka!

piątek, 28 listopada 2025

Diwaja

Dzisiaj pokażę wam kardigan, który skończyłam jeszcze w lipcu i choć jestem zachwycona tym jak mi wyszedł i bardzo go lubię, nie udawało mi się zrobić zdjęć, które choć w przybliżeniu oddałyby to jaki jest ładny. Dopiero niedawno, już w listopadzie, udało się Emilii zrobić kilka dobrych ujęć, rano, tuż przed wyjściem do pracy.


Włóczkę dostałam od Krzysia na urodziny. Obdarował mnie włóczką Bomull-Lin (53% bawełny i 47% lnu) w dwóch kolorach. Piaskowy kardigan prezentowałam w tym wpisie, dzisiaj granatowy udzierg.

Granatowa włóczka jest nieco cieńsza od piaskowej, pomimo identycznego składu, wagi motka i długości włóczki w motku. Zauważyłam to natychmiast ale doszłam do wniosku, że piaskowy kardigan zrobiłam zbyt ciasno i ładniej będzie wyglądało zrobione luźniejszym splotem. Teraz zastanawiam się czy by nie przerobić tego piaskowego bo zdecydowanie ta włóczka lepiej wygląda przerabiana nieco luźniej.




Tym razem postanowiłam nie improwizować i sięgnęłam po wzór Waltraud Dick Diwaja. Moja Diwaja jest jednokolorowa poza akcentem wykończenia. 

Nie mogłam się zdecydować czy wprowadzić ten element w piaskowym kolorze czy nie, ale w końcu stanęło, że tak. I chyba dobrze, podoba mi się. Dodatkowo pasuje do detalu na jednej z par butów - wygląda jak komplet bo buty są w takim samym kolorze z detalem wokół, wypisz wymaluj jak detal swetra. Buty nie załapały się na tę sesję ale można je sobie obejrzeć na pierwszym zdjęciu w tym wpisie. Taki niezamierzony efekt, który wszyscy natychmiast zauważają.



Kardigan nosi się rewelacyjnie! Bardzo odpowiada mi skład (len i bawełna) i myślę, że jeszcze kiedyś chciałabym coś wydziergać z tej włóczki.



Diwaję zgłaszam do zabawy Coś prostego u Renaty.



Wstawiam ogólny banerek bo w sumie nie wiem do jakiej kategorii zakwalifikować ten projekt.

Diwaję zgłaszam też do zabay u SplocikaRękodzieło i przysłowia albo ... 3. 





P
rzysłowie i w cytat, które Splocik zaproponowała na listopad:
  • Przysłowie: Gdy w listopadzie liść na szczytach drzew się trzyma, to w maju na nowe liście spadnie jeszcze zima.
  • Cytat: "Dobrze jest znaleźć sobie hobby, które tak człowieka wciąga, i sprawia, że z radością czeka na kolejny tydzień, zamiast ponuro liczyć dni". - Cecelia Ahern
Zdecydowanie Diwaja wpisuje się w cytat, ale to chyba żadna niespodzianka.



sobota, 22 listopada 2025

20

Kilka dni temu, w poniedziałek, syn skończył dwadzieścia lat. Akademik trochę za daleko od domu, więc życzenia złożyłam mu przez telefon. 

Już w zeszłym roku obchodził urodziny poza domem, ale że to było zaraz po wyjeździe na studia to jeszcze jego nieobecność nie była niczym niezwyczajnym - wyjechał na studia i go nie ma. I niby w tym roku tak samo, ale dopiero teraz uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej już nie będę miała syna w domu w dniu jego urodzin - nigdy? No bo najpierw studia, jeszcze dwa lata, a potem może i jeszcze dalsze studia, a w końcu praca i wiadomo to dokąd go zaprowadzi?


Zadumałam się nieco, ale w sumie nie bardzo było mi smutno, bo syn miło spędził dzień urodzin i cieszy mnie, że ma grono dobrych znajomych, którzy pamiętali o nim w tym szczególnym dniu. Naturalna kolej rzeczy.


niedziela, 16 listopada 2025

ONP: Hurricane Ridge

Park narodowy Olympic jest ogromny, więc musiałam wybrać, które miejsca spośród wielu odwiedzimy podczas zaledwie tygodniowego pobytu. Hurricane Ridge znajduje się chyba na każdej liście polecanych miejsc, które należy zobaczyć w Olympic. Przewodniki ostrzegają, że jest to jedno z tych miejsc, gdzie parking zapełnia się szybko, więc wstaliśmy rano, zebraliśmy się z motelu raz-dwa i ruszyliśmy do celu mając nadzieję, że zdążymy przed tłumem. 



Dojeżdżając do zaplanowanego szlaku minęliśmy sporo samochodów zaparkowanych w każdym dostępnym miejscu a parking rzeczywiście był pełniutki. Zatrzymałam się, żeby przepuścić grupę turystów już wracających, mając nadzieję, że może wsiądą do jednego z zaparkowanych samochodów i odjadą. Turyści przeszli, ale nie doszli jeszcze do swojego samochodu kiedy inny samochód, kilka metrów przed nami, wycofał z miejsca parkingowego i odjechał, zwalniając je dla nas. Gdybym nie zatrzymała się żeby przepuścić tych ludzi, miejsce dostałoby się samochodowi za mną. Taki drobiazg, a jak nas ucieszył!


Hurricane Ridge czyli Huraganowa Grań lub Grań Huraganów, położona jest na wysokości 1,598 m czyli dość wysoko. Ruszyliśmy w kierunku Hurricane Hill. Przynajmniej połowa trasy prowadzi łatwą dostępną szeroką asfaltową drogą, potem asfalt się kończy, ale nachylenie terenu jest niewielkie.





Widoki - nieziemskie! Na początek lipca przypada okres kwitnienia kwiatów, które choć maleńkie, cudnie kolorowe. 



Po obu stronach szlaku pasą się sarny i jelenie, często na wyciągnięcie ręki. Tuż przy asfalcie wypatrzyliśmy zająca, a na zboczach Hurricane Hill rezydują gryzonie o nazwie Marmots czyli Świstaki olimpijskie (Marmota olympus), gatunek endemiczny dla Gór Olimpijskich na Półwyspie Olimpijskim (nie występuje nigdzie indziej na świecie.) 





A kiedy przysiedliśmy na skałach by obserwować świstaki, naszym plecakiem natychmiast zainteresowały się wszędobylskie górskie wiewiórki, które nigdy nie przepuszczą okazji żeby poszukać czegoś do zjedzenia. 



niedziela, 9 listopada 2025

Halloween 2025

Pogoda dopisała cudownie w ten piątkowy wieczór - ciepły jesienny pogodny dzień, wymarzony na spacer po okolicy w przebraniu.

Emilia umówiła się z koleżanką i skoordynowały przebranie, podobne spódniczki i opaski do włosów z kokardą myszki Minnie.



Po dzielnicy chodziłyśmy z mamą koleżanki, młodszym bratem i dziewięciomiesięczną siostrą - czyli sporą grupą. Celem zawsze są cukierki, ale podziwianie dekoracji jest równie ważne, a dla mnie o wiele ciekawsze. Właściciele jednej z posesji kilka przecznic od nas co roku z rozmachem dekorują trawnik przed domem:


W tym roku przyniosłyśmy do domu mniej cukierków niż w poprzednich latach ale to dobrze - Emilia już też jest świadoma konsekewncji spożywania nadmiernej ilości cukru i czekolady. 


Przejrzała swoją zdobycz, posortowała, nacieszyła się widokiem słodkości a następnego dnia obdarowała czekoladkami rodziców i koleżanki. Do wtorku było po cukierkach, i dobrze.

niedziela, 2 listopada 2025

Listopad


Listopad ma w sobie coś niezwykłego.

To miesiąc, w którym świat jakby zwalnia — liście opadają w rytmie wspomnień, a cisza staje się bardziej wymowna niż tysiąc słów. Czuję wtedy mocniej obecność tych, których już z nami nie ma… Tych, którzy pozostali w naszych sercach jak ciepłe światło w jesienny wieczór. Wracają obrazy, rozmowy, gesty. I choć nie da się zatrzymać czasu, można go na chwilę przytulić wspomnieniem.


To także czas, kiedy bardziej niż zwykle doceniam to, co mam — ludzi, którzy są obok, przyjaźnie, które przetrwały burze, codzienne drobiazgi, które niosą szczęście. Uśmiech przy porannej kawie, spojrzenie pełne czułości, obecność kogoś, kto po prostu jest. Bo czasem właśnie to — obecność — jest największym darem.


Jesienią częściej mówię „kocham”, częściej dziękuję, częściej wybaczam — sobie i innym. Uczę się nie odkładać słów na później, bo „później” nie zawsze przychodzi. Zamiast gonić za tym, co ulotne, uczę się zatrzymywać w tym, co prawdziwe. W ciszy. W spokoju. W chwili, która jest teraz.


Życie jest kruche, ale piękne. Bywa bolesne, ale w tej kruchości i bólu tkwi jego największa wartość — przypomnienie, że każdy dzień to szansa, by kochać mocniej, żyć uważniej, doceniać głębiej.



Niech listopad przyniesie nam ciepło — to, które bije z serca drugiego człowieka. Niech da nam odwagę, by mówić: „dobrze, że jesteś” i wdzięczność za to, że możemy być tu, razem, choć przez chwilę.


(ktoś przysłał wczoraj, nie znam autora, a szkoda...)

środa, 22 października 2025

ONP: Port Angeles

W jesienne ciemne deszczowe wieczory poprawiam sobie nastrój planowaniem przyszłorocznych wakacji. Kiedy zapytałam Emilię dokąd chciałaby pojechać, bez wahania stwierdziła, że do parku narodowego Olympic. W parku tym spędziliśmy tydzień w lipcu 2024 roku i bardzo nam się tam podobało.

Ponieważ sądziłam, że będzie to nasz jedyny wyjazd w to miejsce, zaliczyliśmy najbardziej znane i polecane miejsca. Park jest jednak ogromny, 3,733.8 km² więc spokojnie możemy do niego wracać po wielokroć za każdym razem odwiedzając inny zakątek.

Pierwszego lipca 2024 roku, pierwszego dnia naszej przygody z Olympic National Park (ONP) dotarliśmy do miasteczka Port Angeles (nie mylić z Los Angeles!). Port Angeles to niewielkie miasteczko (ok. 20 tyś. mieszkańców) w północno-zachodniej części stanu Waszyngton, położone na półwyspie Olympic, nad cieśniną Juan de Fuca. W 1791 roku dotarł tu hiszpański odkrywca Francisco de Eliza, który nazwał to miejsce Puerto de Nuestra Señora de los Angeles („Port Naszej Pani od Aniołów”). Na przeciwnym brzegu cieśniny jest już Kanada. Kilkakrotnie otrzymaliśmy wiadomości tekstowe witające nas w Kanadzie, uprzejmie informujące o ewentualnych opłatach za połączenia zagraniczne. Na ostrzeżeniach się ostało.

cieśnina Juan de Fuca

Do Port Angeles jedzie się od nas dość długo, sześć godzin samochodem bez przystanków, ale wiadomo, że tak się nie da. W drodze zmienialiśmy się z Krzyśkiem za kierownicą, ale przez korki w Portland (największe miasto w Oregonie, ponad 2.5 miliona mieszkańców) przebijałam się ja. Na miejsce dotarliśmy wieczorem. 
Przez Port Angeles przejeżdżaliśmy podczas pobytu w ONP wiele razy, robiliśmy tutaj zakupy, ale spędziliśmy tutaj tylko jedną noc. Zanim zrobiło się ciemno, wybraliśmy się na spacer, stanęliśmy nad brzegiem i spojrzeliśmy na Kanadę.

spoglądając w kierunku Kanady


Motel nie był może najpiękniejszy, ale miał kilka zalet - był niezbyt drogi jak na turystyczną miejscowość w pełni sezonu i znajdował się dość blisko miejsca, w które wybieraliśmy się następnego dnia: Hurricane Ridge. Zdjęcie poniżej zrobiłam w drzwiach do pokoju motelowego a ten masyw górski na horyzoncie to właśnie Hurricane Ridge.



Rano, kiedy wyjeżdżaliśmy z motelowego parkingu, na trawniku domu po drugiej stronie uliczki za motelem dzieci wypatrzyły jelonka. Jeleń w centrum miasta, trzy metry od samochodu to dla nas atrakcja nie lada choć dla mieszkańców Port Angeles to zapewne chleb powszedni. I co takiego zrobił ten jeleń w naszej obecności? W ogóle nie zareagował na mijający go samochód, pozostał niewzruszony, przerwał jednak skubanie trawy by załatwić naturalną potrzebę - tę konkretną. 


niedziela, 12 października 2025

Z ogródka

Ochłodziło się, pada deszcz, liście zaczynają spadać z drzew - jesień! Niebawem będę musiała zabrać się za porządki w ogródku, ale zanim to nastąpi, kilka słów na temat minionego sezonu.

Późną wiosną/wczesnym latem zebrałam i ususzyłam kwiat nagietka i czarnego bzu.



Popijamy już herbatki z zebranych przeze mnie i ususzonych ziółek bo sezon na przeziębienia już się zaczął.

Latem zebrałam i ususzyłam krwawnik i babkę lancetowatą, ale nie mogę znaleźć zdjęć - a może ich po prostu nie zrobiłam.

Pomidory obrodziły dość ładnie, choć było ich nieco mniej niż w poprzednim roku, ale może to dlatego, że ich nie zasiliłam w połowie lata. Sezon pomidorowy jeszcze się u mnie nie skończył, ciągle jeszcze dochodzą, choć już nie są tak smaczne jak te z sierpniowego słońca.

W tym roku posadziłam tylko jedną fasolę, która obrodziła jak szalona. Zamroziłam kilka worków na zimę a potem zaczęłam wynosić do pracy bo więcej już nie potrzebuję. Fasola ciągle jeszcze nie załapała, że lato się skończyło i dalej produkuje strąk za strąkiem.

Pod koniec lata zebrałam aronię i czarny bez i zrobiłam soki. Okazuje się, że moje dzieci uwielbiają sok i z aronii i z czarnego bzu (z czarnej porzeczki też, ale ten sok zrobiłam na początku lata). Ja, jako dziecko, nie znosiłam soku z czarnego bzu, ale może dlatego, że moi rodzice nie dodawali cukru i sok był tak cierpki, że aż zęby bolały. Ja nieco osładzam i jest bardzo smaczny. Popijamy sobie chroniąc się przed chorobami bo wraz z powrotem szkoły zaczęły nas dopadać nas różne infekcje. Nic groźnego na szczęście.


dereń jadalny

W tym roku w końcu doczekałam się owoców derenia jadalnego - w zeszłam roku miałam po cztery owoce czerwone i żółte. W tym roku zebrałam tak może ze dwa kilogramy. Ponieważ ciągle jeszcze nie było tego zbyt wiele, zrobiłam sok mieszany. Szkoda mi było wyrzucić owoców po odciśnięciu soku więc zrobiłam z nich dżem. Niewiele mi tego wyszło: niecały litr soku i dwa słoiczki dżemu, jeden większy, jeden malutki.


sok i drzem z derenia jadalnego

Jabłka, jak co roku były robaczywe ale w tym roku nie spryskałam żadnych drzewek owocowych i nawet nie liczyłam na to, że nie będą robaczywe. Zrobiłam kilka słoiczków przetartych jabłuszek, bardzo lubię taki mus domowej roboty. Było trochę winogron i śliwek, akurat tyle, żeby zjeść.

Emilia pojadła sobie fig z ogródka, było ich o wiele więcej niż rok temu. Kilka zostało zjedzonych przez wiewiórki, ale zostało i dla nas. Mam nadzieję, że z każdym rokiem będzie ich więcej. 

A na koniec zdjęcie zrobione przed chwilą:

hurma (persimmon)

To hurma, hebanek, hebanowiec a po angielsku persimmon i tak też na te owoce mówimy. Ten owoc to pierwszy, jakiego doczekałam się w moim ogródku. Jeszcze nie do końca dojrzały, ale już zmienia kolor z zielonego na pomarańczowy. W sklepie jeszcze ich nie ma, jeszcze nieco musimy poczekać. Emilia uwielbia persimony i dlatego posadziłam dwa drzewka, ale jeszcze są malutkie.