Jeszcze latem usiadłam do maszyny i uszyłam maski - inne niż poprzednio, nie takie najprostsze z kwadrata ale wymagające wykroju, którego użyczyła mi koleżanka. Sama nie dałabym sobie rady z przygotowaniem wykroju, do tego w trzech rozmiarach - za cienka jestem w te klocki.
Jak już opanowałam właściwe składanie i zszywanie, nowo nabytą umiejętność postanowiłam porządnie utrwalić - ćwiczyłam niezmordowanie przez kilka godzin a w efekcie powstało 17 masek (po 6 dla każdego z dzieci i 5 dla mnie). Granatowe, w największym rozmiarze, dla syna; w wisieńki, najmniejsze, dla córki; w kropeczki, rozmiar średni, dla mnie. W środku flizelina, od twarzy flanela.
Na zdjęciu kilka masek ma sznureczki, ale dzieci stwierdziły, że wolą tradycyjne gumkowe zakładanie za uszy, tyle że zamiast gumki do majtek użyłam stare gacie Emilii - materiał rozciągliwy a przy tym delikatniejszy niż tradycyjna guma. I miałam w domu więc nie musiałam jechać do sklepu.
Wszyscy jesteśmy z tych masek bardzo zadowoleni - są wygodniejsze niż te, które uszyłam poprzednio.
Szkoda tylko, że tego typu maski zupełnie nie chronią od zanieczyszeń spowodowanych pożarami. Już dziesiąty dzień siedzimy w domu unikając przebywania na zewnąłtrz z powodu fatalnej jakości powietrza, które wprawdzie poprawia się, ale bardzo powoli.
2 komentarze:
Świetnie poradziłaś sobie z maskami. :)
Także uważam, że te są wygodniejsze i lepiej w nich oddychać, dlatego te płaskie u mnie leżą tak na wszelki wypadek.
Przypomniałaś mi, że muszę uszyć kilka takich, bo tego typu mam mniej.
Pozdrawiam ciepło.
Dziękuję, Splociku! Te stare też trzymam i nawet czasami używam jak te nowe są w praniu.
Pozdrawiam!
Motylek
Prześlij komentarz