piątek, 21 sierpnia 2015

Alsea Falls, część druga

Tym razem nie męczyły nas upały podczas wyprawy pod namiot. Pierwszego dnia nawet trochę padało! Ponieważ sierpień jest już czwartym z kolei gorącym i bezdeszczowym miesiącem, ta miła odmiana nie przeszkodziła nam w cieszeniu się odpoczynkiem w pięknych okolicznościach natury i w doskonałym towarzystwie. Od ogniska też nas deszcz nie przegonił - kropiło zaledwie.

W związku z panującą w Oregonie suszą i licznymi pożarami lasów, w niewielu już miejscach można jeszcze palić ogniska. Mieliśmy szczęście, bo wybraliśmy się tam, gdzie jeszcze można, czyli na zachód od drogi I-5.

Dzieci, poza dwójką najmłodszych, natychmiast znalazły sobie zajęcie i wspaniale się bawiły w okolicznych krzakach - przez trzy dni niemal ich nie było widać, czasem słychać. (To wyjaśnia dlaczego na zdjęciach widać Emilię a Krzyśka nie - nie miałam ochoty biegać za nim po chaszczach.)
Wielce ucieszył mnie fakt, że dzieci, pozbawione urządzeń elektronicznych, momentalnie przestawiły się na staroświecki tryb zabawy bez "zabawek", z wykorzystaniem głównie własnych nóg, ewentualnie patyków, liści i co tam jeszcze im wpadło w łapki.

Emilia miałaby ochotę biegać za starszymi, ale wolałam ją mieć na oku.
Przy namiocie też znalazło się dla niej coś ciekawego, choćby ćwiczenie równowagi na krawężniku...



... bądź grzebanie w piachu:


Zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia, wybraliśmy się większą grupą na wycieczkę do wodospadu. Tym razem Emilia mniej narzekała i większość drogi przebyła na własnych nogach. Jeśli chodzi o Krzyśka, to przez chwilę widziałam jego plecy - pognał z innymi chłopakami, na szczęście ktoś dorosły pobiegł z nimi.

Poniżej wodospadu pnie zwalonych drzew i rumowiska skalne utworzyły wspaniały "plac zabaw" dla dzieci:



Sama przeprawa na drugi brzeg i sforsowanie tych wszystkich przeszkód stanowiła nie lada atrakcję dla wszystkich.


A po drugiej stronie czekały dalsze atrakcje. Szczególnie drugiego dnia, kiedy zaświeciło słoneczko i zrobiło się ciepło, dzieciaki kąpały się, budowały tamy, a w końcu zaczęły zjeżdżać po skałach jak po wodnych zjeżdżalniach. Spodenek/kąpielówek nie podarły, ponieważ skały,  obrośnięte mchami i glonami, okazały się bardzo śliskie. Ależ była wyśmienita zabawa! A aparat został tego dnia w namiocie!

Mimo obaw mam, żadnemu dziecku nic się nie stało - bo lekkie zadrapania się nie liczą, co to za dzieciństwo bez odrapanych kolan i łokci?

Wieczorem nie było problemów z zasypianiem.



Tym razem zabraliśmy dla dzieci czapki do spania, bo poprzednio narzekały, że im zimno w głowy. Przy okazji Krzyś dowiedział się co to takiego szlafmyca. (Jak ktoś nie wie, to tutaj znajdzie wyjaśnienie.)

W nocy otoczyło nas wilgotne powietrze choć nie zauważyliśmy mgły.
Kiedy jednak kładliśmy się spać, poduszki i śpiwory były mokre. Po powrocie do domu wszystko trzeba było suszyć, łącznie z ubraniami z walizki.



Brak komentarzy: