wtorek, 30 sierpnia 2016

Strach na wróble i Kicia

Kilka dni temu kupiłam stracha na wróble do ustawienia przed domem - to dość popularna jesienna ozdoba obejścia w USA, a moim dzieciom strachy te bardzo się podobają. Wczoraj po pracy ustawiłam stracha przy wejściu do domu.


Wkrótce potem wychodząc przed dom, kot przemknął mi między nogami, jak to koty mają w zwyczaju. Zamykam za sobą drzwi i słyszę dziwny hałas. Najpierw myślałam, że jakimś sposobem przytrzasnęłam kotu ogon - ale jak? Przecież widziałam go przed sobą sekundę wcześniej!

Okazało się, że kot zobaczył stracha i przerażony zrobił w tył zwrot i chciał uciec do domu ale wpadł na zamknięte już drzwi.


Przez chwilę obserwowałam jak czaił się, skradał i oswajał z tym niepokojąco wyglądającym stworem, w końcu poszłam po aparat i zrobiłam mu zdjęcie, a nawet nakręciłam krótki filmik, na którym Kicia odważyła się już zbliżyć do stracha.

piątek, 26 sierpnia 2016

Diwaja po motylkowemu

No początku lipca trafiłam na Ravelry na świeżo opublikowane zdjęcia nowiutkiego swetra Waltraud Dick DIWAJA (KLIK) i zakochałam się bez pamięci - od pierwszego spojrzenia. Wiedziałam, że muszę Diwaję wydziergać.


Opis dostępny był wówczas jedynie w języku niemieckim, napisałam więc do autorki z zapytaniem czy dysponuje wersją po angielsku - niestety, nie było opisu po angielsku. Po niemiecku potrafię wydukać kilka słów, a najlepiej mi wychodzi "Nicht verstehen." No to mamy jasność jeśli chodzi o moją znajomość języka, w jakim był dostępny opis Diwaji dwa miesiące temu.

Musiałam sobie poradzić bez opisu.


Przeanalizowałam zdjęcia, podumałam, rozrysowałam sobie wszystko w kajecie, dokonałam stosownych obliczeń i przystąpiłam do dziergania.

Kiedy byłam już sporo za półmetkiem, niemiecko języczne dziewiarki zaczęły publikować pierwsze zdjęcia - obejrzawszy je dowiedziałam się, że Diwaja jest dziergana od góry w dół, bezszwowo. Ja dziergałam tradycyjnie, od dołu do góry, osobno tył, przody, rękawy.


Ponieważ opis nadal można było nabyć jedynie po niemiecku, odpuściłam sobie prucie i zaczynanie od nowa, kontynuowałam po swojemu, modyfikując jedynie nazwę na Jowaja - w końcu to nie do końca Diwaja mi wyszła...

Do mety dotarłam podczas ceremonii zamknięcia igrzysk olimpijskich w Rio. Pochowałam wszystkie nitki zanim zaczęły się przemówienia.


Zdjęć nie mogłam jednak zrobić tak od razu bo było u nas strasznie gorąco, 35-41 stopni C.

W końcu doczekałam się chłodniejszego poranka, wrobiłam dziecko w robienie zdjęć, potem ubrałam jeszcze w sweter manekina i mogłam się zabrać za wpis.


Przyznam, że jestem niesamowicie zadowolona z efektu końcowego. Nawet na mnie sweter wygląda dobrze! Bałam się, że po tylu latach dziergania mniejszych form bądź garderoby dla dzieci, zapomniałam już jak się robi swetry przy których trzeba się nieco pobawić z redukcją i dodawaniem oczek w talii - moja niedawna próba wydziergania Nelumbo (KLIK) dla siebie zakończyła się sromotną porażką.  (Ostatni raz, kiedy zrobiłam sweter dla siebie miał miejsce 5 lat temu, jeszcze przed narodzinami Emilii: KLIK.)
Ale widać nie jest źle. Choć było sporo przeliczania i jednak nie obyło się bez podpruwania.


No to na jesień jestem gotowa, teraz czekam aż spadną temperatury. Chwilowo oscylują w okolicy 40 st C i sweter nie jest potrzebny nawet bladym świtem.


Dokładnie na tydzień przed moim finiszem, kiedy 90% swetra miałam zrobione, dostałam wiadomość, że autorka zdecydowała się jednak opublikować opis w języku angielskim - znalazła dobrą duszę, która pomogła jej w tłumaczeniu.



Przyznam, że zaświtała mi myśl, żeby zacząć od nowa, od góry, ale szybko ten niedorzeczny pomysł przegoniłam. 6 tygodni (tyle zajęło mi zrobienie Jowaji) to jednak sporo czasu - za dużo do zmarnowania!


Garść informacji:

  • Diwaja autorstwa Waltraud Dick, dostępna obecnie po niemiecku oraz po angielsku (KLIK)
  • Włóczka bordowa: Lion Brand Wool-Ease Solids, Heathers &Twists w kolorze Cranberry, 80% akryl, 20% wełna; 180 m/85 gramy; zużycie: 152 gram [322 metry]
  • Włóczka różowa: Lion Brand Wool-Ease Solids, Heathers & Twists w kolorze Blush Heather, 80% akryl, 20% wełna; 180 m/85 gram; zużycie: 95 gram [202 metry]
  • Włóczka beżowa: Patons North Ameriaca Country Garden DK (z odzysku), 100% merino; 117 m/50 gram zużycie: 188gram [440 metrów]
  •  Waga swetra 435 gr
  • Druty: 2.25 i 3.5 mm 

wtorek, 23 sierpnia 2016

O tym jak kot sąsiadów sobie nas przsposobił

Jedni z naszych sąsiedzi mają dwa psy i trzy koty.

Pewnego wiosennego dnia, jeden z tych kotów, Sunny, zaczął zachodzić do naszego ogródka. Najpierw obserwował nas z pewnej odległości, śledząc bacznie nasze poczynania.

Kicia (= Sunny)

Potem nabrał śmiałości i pozwolił się dotknąć Krzysiowi. Dość długo tylko Krzyś cieszył się względami kota, aż w końcu zaszczytu tego dostąpiła i reszta rodziny.

 
 
Czas płynął, kot spędzał z nami coraz więcej czasu, aż doszło do tego, że w zasadzie przeprowadził się do nas. Pierwsze wizyty w domu cechowała ostrożność, ale i kocia ciekawość. Teraz Kicia pcha się do domu za każdym uchyleniem drzwi. Lubi się wyłożyć na bieżni, wchodzi Krzyśkowi na książkę uniemożliwiając czytanie, wtula się w zgięcie ręki, kiedy na chwilę położę się na łóżku.

Kicia na bieżni

Rano, kiedy wstaję, kot już czeka na wycieraczce pod drzwiami do ogrodu. Przybiega, kiedy tylko mnie widzi, łasi się, przewraca na plecy odsłaniając brzuszek. Często, pilnując dzieci kąpiących się w basenie, mam u stóp Kicię mruczącą tak głośno, że nawet krzyki dzieci nie są w stanie jej zagłuszyć.

Przynosi też złapane myszy i ptaki. Czasem martwe, a czasem jeszcze żywe. Uciekają  w maliny kiedy już kot się nimi przed nami pochwali.

Kicia się chwali

Choć kot jest zadbany i widać, że głodny nie chodzi, kwestią czasu było, kiedy pojawi się u nas kocia miska i zacznie do niej wpadać jedzonko. Najpierw były to resztki z naszego stołu: skóra kurczaka, tłusta część boczku czy szynki.
Ale zdarzyło się kilka dni, kiedy akurat nie jedliśmy mięsa, a kot, przyzwyczajony, że coś dostaje, obchodził miskę, ocierał się o szafki kuchenne, czekając na smaczny kąsek.

Teraz mamy pokaźny zapasik puszek z jedzeniem dla kotów, a pory karmienia okazują się tak wielką atrakcją dla dzieci, że są w stanie wyciągnąć Emilię z łóżka. A inaczej nic nie skutkuje.

Trzeba iść do przedszkola, Emilia śpi - dobudzić jej nie można.
Do domu zostaje wpuszczona Kicia, rozlega się głośne Miau, Kicia zmierza do kuchni, do miski, Emilia wyskakuje z łóżka i biegnie za kotem.

śniadanie

Nie zostawiamy jednak Kici w domu samej kiedy nas nie ma, ani na noc.
Jakby nie było, to jednak nie nasz kot, a w zasadzie kotka, bo to Ona.
Podczas naszej niebytności w domu, Kicia czeka w ogródku - ma kilka ulubionych miejsc gdzie drzemie.


Kiedy przyuważymy ją śpiącą, chodzimy cichutko na paluszkach, żeby jej nie obudzić.

A znajomym mówię, że kotka sąsiadów sobie nas przysposobiła - na to wychodzi, w końcu to ona sobie nas wybrała.


Sąsiedzi nie wydają się zaniepokojeni rzadkimi wizytami w domu jednego ze swoich kotów. Ani razu nie zapytali nas czy nie widzieliśmy Sunny, a ostatnio wyjechali na kilka dni a kota zostawili. Nie poprosili, żeby zwrócić uwagę czy się pojawi, czy żeby ją nakarmić. Chyba pozbędę się wszelkich wyrzutów sumienia, że "podkradam" sąsiadom kota...

niedziela, 21 sierpnia 2016

Jaśmin pnący

Mocno spóźnione, wiosenne zdjęcia jaśminu pnącego.






Kwitł długo, roztaczając przez kilka tygodni oszałamiający zapach.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Wąż ogrodowy

Do podlewania ogródka używam dość długiego węża ogrodowego w kolorze zielonym. Ponieważ latem podlewa się codziennie, zwijamy go jedynie przed koszeniem trawy, a tak leży sobie jak go zostawię poprzedniego dnia.

Nie o takim wężu ogrodowym chcę dzisiaj pisać.

Pewnego pięknego letniego dni idąc sobie przez trawnik za domem, niemal stanęłam na:


Tak, to właśnie wąż ogrodowy, czyli garden snake. Tak przynajmniej potocznie określa się tego powszechnie występującego na terenie Ameryki Północnej węża.

Mimo, że gad nieszkodliwy, spanikowałam na jego widok na moim trawniku.
Na ratunek przybył mi goszczący u nas kolega Krzysia. Jedenastoletni Sam spokojnie stwierdził, że to tylko  garden snake, nieszkodliwy, po czym podniósł go z trawy przy pomocy hula-hop, złapał palcami za ogon i wypuścił na wolność przy szopce, w roku ogródka.


Nie wiedziałam, że własny ogródek może dostarczyć mi tak przerażających emocji. Brr!

niedziela, 14 sierpnia 2016

Quartzville Creek & Yellow Bottom Campground

Kemping Yellow Bottom obejrzeliśmy sobie  dwa lata temu - pisałam o tym tutaj: KLIK. Już wtedy miejsce bardzo nam się podobało i wiedzieliśmy, że kiedyś tutaj przyjedziemy na weekend. Czas ten nadszedł z początkiem sierpnia.

Dwie godziny jazdy samochodem i zaparkowaliśmy na miejscu Nr 18.
Kemping oddziela od potoku droga a samej rzeczki, schowanej za drzewami i w dolince, nie widać. Dzieci nie mogły się doczekać kiedy w końcu pójdziemy nad wodę, więc zabrałam je na mały rekonesans zanim jeszcze został postawiony namiot.

Quartzville Creek, Oregon

Quartzville Creek jest potokiem malowniczo rozlewającym się w nieco szerszych miejscach, w innych głośno przetaczającym się wartkim strumieniem po kamieniach.

Quartzville Creek, Oregon

Można nad nim znaleźć sporo płytkich miejsc, idealnych dla małych dzieci, a także bardzo głębokich rozlewisk, do których można skakać ze skał bez obaw o wypadek.

Dość szybko wróciliśmy do samochodu, wydobyliśmy kąpielówki/stroje kąpielowe i ręczniki i pognaliśmy z powrotem nad rzeczkę.


syrena


na tronie


Nad rzeką, na moczeniu się i kąpieli, spędziliśmy znakomitą część tego wyjazdu, a że słońce grzało dość mocno, dbałam o to, byśmy wszyscy byli porządnie wysmarowani kremem z filtrem UV.

Już dwa lata temu Krzyś upodobał sobie skały wystające z wody. Ze skał tych wędkarze cierpliwie łowili ryby. Naszemu koledze udało się złowić dwa tęczowe pstrągi, które zjedliśmy na kolację.

Aż dziw, że ryby nie pochowały się w bardziej odległe zakątki i nie przepłoszyły ich ani krzyki dzieci ani skaczący ze skał do wody amatorzy mocniejszych wrażeń. Z tej samej skały, która stanowiła tak wspaniałe stanowisko wędkarskie, można było bowiem skakać do wody. Wody tak głębokiej, że dna widać nie było, mimo, że woda czyściusieńka.

skrzydła

Krzyś też dołączył do kilku innych chłopaków. Po przełamaniu pierwszego lęku skakał raz za razem i widać było, że zabawa ta sprawiała mu ogromną radość.



Po drugiej stronie potoku, ktoś zawiesił na drzewie linę. Chłopcy przepływali rozlewisko, wspinali się na zbocze i huśtali na linie, by w końcu skoczyć do wody.


Woda bardzo głęboka w tym miejscu, tak głęboka, że Krzyś bał się przepływać rozlewisko. W końcu znalazł rozwiązanie: przeprawiał się na drugą stronę potoku nieco wyżej jego biegu, gdzie można było przejść przez niezbyt głęboką wodę i do liny docierał drugim brzegiem.



I znowu zabawie nie było końca. Wieczorem dostał natomiast wilczego apetytu i jadł bez końca a ja oczy przecierałam ze zdumienia bo jeszcze nie widziałam, żeby moje dziecko tyle jadło!

Nad potokiem oczy cieszyły też motyle. Jednego znalazła Emilia o poranku leżącego ziemi.


Po bliższych oględzinach okazało się, że motyl żyje. Zostawiliśmy więc go na mchu porastającym pień ściętego drzewa z nadzieją, że po wysuszeniu skrzydełek odzyska siły i poleci.


Hasanie w wodzie wymęczyło Krzyśka niesamowicie, w dniu wyjazdu już nie miał siły na skoki do wody - i dobrze, bo na niebie zaczęły pojawiać się obłoki przesłaniające słońce i już nie było tak gorąco jak w  poprzednie dni.
Przed samym wyjazdem złapałam moje dziecko w obiektyw, zaczytanego - właśnie kończył czytać  "Zagubionego Herosa."

czwartek, 11 sierpnia 2016

Ogród latem

 Po czerwcowych upałach, lipiec zaskoczył nas chłodnymi a nawet deszczowymi dniami. Celowo nie piszę, że rozczarował, bo wytchnienie od skwaru nie tylko ja powitałam z radością.

Dzięki niższej temperaturze, wyrósł, zakwitł i dojrzał drugi zasiew zielonego groszku.
 
Może zbiory nie były aż tak obfite jak te wiosenne, ale dzieci skonsumowały wszystkie zielone kuleczki z ogromnym apetytem.

W jedno z pochmurnych, momentami siąpiących kapuśniaczkiem niedzielnych popołudni, dokonałam żniw czosnkowych.

W tym roku wykopałam sporo ślicznych główek czosnku - ta część prac poszła bardzo sprawnie. Ja wykopywałam, Emilia ładowała na ciężarówkę Krzysia, którą dostał na pierwsze urodziny od sąsiadów.

Potem trzeba było się zabrać za żmudne i czasochłonne czyszczenie i płukanie. Na tym etapie Emilia przeniosła się przed telewizor a ja włączyłam sobie audiobuka i nawet się nie obejrzałam, kiedy i z tym zadaniem się uporałam.


Najprzyjemniejsze było splatanie czosnku w girlandę, niezbyt długą, za to grubą. Wisi już w kuchni.

Część główek, których pędy się pourywały, wylądowała w słoiku - sporo z nich już zjedzonych.

Trochę wsadziłam znowu do ziemi, by mieć nową rozsadę.

Sierpniowe temperatury co kilka dni sięgają 35-36 st C, by potem powrócić do bardzo przyjemnych stopni 25-30.

W te gorące dni dzieci taplają się w basenie, w te nieco chłodniejsze, Emilia ćwiczy jazdę na rowerze.

Wszyscy natomiast zaczynamy objadać się pomidorami i śliwkami węgierkami, które już zaczęły dojrzewać.

Posadziłam w tym roku 18 krzaczków pomidorów, od żółtych, przez pomarańczowe, czerwone, aż po bordowe. Od maleńkich, koktajlowych, po ogromne, wielkości małej piłki.

Tylko jeden z tych osiemnastu upodobały sobie na pożywienie jakieś inne żyjątka, pozostałe krzaczki obrodziły dorodnie ciesząc nasze podniebienia przepysznymi pomidorami. Objadamy się do woli - tylko Emilia nie lubi pomidorów.

Ci co lubią fasolkę szparagową, mogą się delektować organiczną prosto z grządki - ja za fasolką nie przepadam.

Na jabłonce zaczynają czerwienić się jabłuszka.



Zdjęcia jabłek powyżej (jak i śliwek poniżej) pochodzą chyba sprzed miesiąca. Teraz kolor zielony zmienił się w żółtawy i lada chwila będzie można je jeść.


Emilii odpędzić nie można od dyni.

Przy kompostowniku mamy trzy pomarańczowe, niezbyt duże kule.
Emilia uparcie twierdzi, że już są dojrzałe i domaga się pumpkin pie (ciasto zapiekanka z dynią).
Mi się wydaje, że to strasznie wcześnie na dynie, które kojarzą mi się raczej z jesienią.

Dwie z dyni spoczywają na ziemi, trzecia umościła się na daszku szopki sąsiadów, tuż za płotem.



Mszyce zeżarły mi szczypiorek. Nie wiem czy na wiosnę odbije, czy będę musiała posadzić nowy.

Truskawki - kolejny raz nie udały się. Chyba nie lubią mojego ogródka. Ogórki też takie jakieś marne. Za to powoli zaczyna dojrzewać drugi zbiór złotych malin. Mniam!



poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Róże w wazonie i domowe stanowisko pracy

Przed malowaniem domu nie tylko przesadziłam powojniki, ale przycięłam także, niemal do ziemi, krzaki róż od frontu, które i tak pewnie zostałyby połamane. Dzięki temu dom ozdobiły dwa piękne bukiety, a rozwijające się pąki każdego dnia wyglądały inaczej, dając mi pretekst do robienia kolejnych zdjęć.









Lokalna firma wodno-kanalizycyjna wymieniała rury w okolicy i dnia, w którym malowali dom, miało nie być w pracy wody. W związku z tym pracownicy zostali poproszeni o pracowanie tego dnia w domu. Ponieważ nie mam w domu tak wygodnego krzesła jak w pracy i wiedziałam, że 8 godzin na krześle kuchennym boleśnie odbije się na moich plecach, poszukałam rozwiązania, które zapobiegłoby temu problemowi.

W obejściu znalazłam dwa kawałki tubajfora (belka o przekroju 2x4 cale), które ułożyłam na bieżni, a na nich - laptopa i tak oto powstało  moje domowe stanowisko pracy. (Pomysł podpadrzłam kiedyś w wiadomościach telewizyjnych.)


Ustawiłam sobie prędkość na 1 i zaczęłam pracować spacerując.

Po trzech godzinach nadszedł kryzys - przestałam wierzyć, że uda mi się przepracować w ten sposób całe osiem godziny, ale po krótkiej przerwie na kawę, postanowiłam, że nie dam za wygraną.

I nie dałam.

W ciągu ośmiu godzin pracy, schodziłam z bieżni jedynie żeby coś zjeść czy wyjść do toalety. I przez ten czas przeszłam 5.87 mili (9.44 km)i spaliłam 986 kalorii.


Stopy przestały mnie boleć już następnego dnia, kolejnego uda, ale łydki dawały o sobie znać przez trzy dni.

Komputer pozostał już na bieżni.

Pomysł spodobał się także Krzysiowi, który nabija kilometry (mile) grając w Minecraft.