poniedziałek, 29 czerwca 2015

Dla domu - Projekt Nr 6

Dawno, dawno temu, jakoś tak niedługo po tym jak zamieszkaliśmy w naszym domu, zapukali do drzwi ludzie, którzy za opłatą 20 dolarów oferowali odnowienie numeru domu na krawężniku przed posesją. Automatycznie podziękowałam - nie kupuję niczego od domokrążców, taką mam zasadę.

Ale potem zaczęłam żałować - dobrze widoczny numer na krawężniku przydaje się, zwłaszcza zimą, kiedy dzień krótki, szary i często łatwo go pomylić z nocą, i kiedy z ulicy nie widać numeru na budynku. Wprawdzie większość odwiedzających nas osób wie gdzie mieszkamy, ale gdyby tak pewnego dnia musiało do nas zajechać w środku nocy pogotowie ratunkowe, łatwiej (i szybciej) byłoby im do nas dotrzeć.

Postanowiłam, że kiedy następnym razem ktoś zapuka do drzwi w tej sprawie, to nie odmówię, choć 20 dolarów wydaje mi się dość sporo za te parę minut pracy. Nawet wliczając koszt materiałów.

Przyszło mi poczekać kilka lat zanim ktoś taki zjawił się w czasie kiedy ja byłam w domu.
Ale w końcu przyszedł, zaproponował odmalowanie numeru na krawężniku, w dodatku w kolorach naszej lokalnej drużyny uniwersyteckiej, a w kwestii opłaty stwierdził, ze za usługę pobiera co łaska. Zapłaciłam mu tyle, ile miałam w portmonetce - 8$.

Tych, co znają numer naszego domu, informuję, ze nie przeprowadzaliśmy się ostatnio - zdjęcie w niniejszym wpisie zostało zrobione podczas spaceru po okolicy, ale nie przed naszym domem i dlatego numer jest inny. 

czwartek, 25 czerwca 2015

Koniec roku szkolnego

Koniec roku szkolnego nadszedł dość szybko - 11 czerwca był ostatnim dniem zajęć. Jak co roku, tego dnia dzieci miały zajęcia w pobliskim parku.

Na ostatnie dwa tygodnie roku szkolnego przypadło wiele atrakcji, na które uczniowie czekają z utęsknieniem, jak wycieczki szkolne.

Trzecie klasy pojechały w czerwcowy piątek do Portland do OMSI (Oregon Museum of Science and Industry - Oregońskie Muzeum Nauki i Przemysłu). Tutaj link do strony OMSI a tutaj informacja na temat muzeum na Wikipedii. Niestety tylko po angielsku.
Krzyś był zachwycony, więc może za jakiś czas wybierzemy się tam na wycieczkę rodzinną.

Do Portland jest dość daleko, 180 km, więc wycieczka była całodniowa, natomiast druga wycieczka zmieściła się w czasie zajęć szkolnych - wycieczka do gospodarstwa rolnego. Nie na jakąś wielką przemysłową farmę, ale do zwykłego, niewielkiego, prowadzonego dawnymi metodami gospodarstwa, w którym kury spacerują sobie po obejściu a nie siedzą zamknięte w klatkach po kilkaset sztuk.

Największą atrakcją dla dzieci, z których większość miewa jedynie sporadyczny kontakt z życiem wiejskim, stanowiło zbieranie jajek. Bo kury, jak niektórym wiadomo, nie zawsze składają jajka w wyznaczonych miejscach, i dzieci, z podpowiedzią i pod okiem gospodarzy, miejsca te miały wytropić i jajka pozbierać. Przy okazji dowiedziały się co nieco na temat drobiu, choćby tego, że jedna kura zazwyczaj składa tylko jedno jajko dziennie.Potem z tych uzbieranych jajek robili jajecznicę - no i ją jedli.

Wydaje mi się, że jeszcze było coś związanego z uprawą ziemi, nasiona, grządki, itp., ale kury i zbieranie jajek przyćmiły wszystko inne i więcej na inne tematy nie udało mi się wydobyć z mojego dziecka.

Kolejną atrakcją pod koniec roku szkolnego były odwiedziny Zany Zoo. Tym razem to zwierzęta przyjechały do dzieci do szkoły. Zany zoo to lokalny sklep zoologiczny, którego pracownicy przyjeżdżają do przedszkoli i szkół z niektórymi zwierzętami. Dzięki temu dzieci mają okazję bliżej poznać (dotknąć!) takie zwierzęta jak żółwie, króliki, węże, chomiki, jaszczurki. Tym razem, Krzysia najbardziej zafascynował pyton - zarzucał nas przez pewien czas faktami, które zapamiętał.

Jakby tego wszystkiego było mało, klasy trzecie zaliczyły jeszcze wyjście na miejską pływalnię - w nagrodę, że szkoła uzbierała 6000 dolarów przy okazji Jog-a-thonu (pisałam o tym tutaj). Dzieci miały obiecane różne atrakcje w zależności od klasy jeśli  uda się osiągnąć cel i zebrać właśnie taką kwotę.
No i udało się.
Klasy trzecie poszły na basen - pogoda akurat fantastycznie dopisała, bo tego dnia było około 30 stopni a dzieci kąpały się w basenie na zewnątrz.


********************************************************


W trzeciej klasie Krzyś nie opuścił ani jednego dnia zajęć szkolnych. Otrzymał za to dyplom:


Świadectw, takich jakie ja otrzymywałam w Polsce, tutaj nie ma, ale w tydzień po zakończeniu roku szkolnego, szkoła przysyła Report, czyli opisową ocenę przygotowaną przez nauczyciela. Taki raport przygotowywany jest trzy razy w roku - ten ostatni, tak jak i dwa poprzednie, zawierał bardzo miłe dla rodzica informację.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Trzecie urodziny Emilii

W czwartek Emilka skończyła trzy lata, ale dopiero w sobotę świętowaliśmy w gronie naszych najbliższych znajomych.

Pogoda dopisała - było słonecznie, ciepło, więc bawiliśmy się w ogrodzie, a główną atrakcją, jak zwykle, była kąpiel w basenie.


W tym roku Emilia miała tort z rybkami (trzema) upieczony przez mamę. Wszyscy spodziewali się zalewu różu, a na stół wpłynął fragment głębi oceanu - zatopione skarby na dnie, wodorosty i rybki, wszystko w tonacji błękitno-seledynowej. I o smaku porzeczkowym - od drzemu dodanego do masy.


Solenizantka świetnie poradziła sobie ze zdmuchiwaniem świeczek, tort spałaszowała, i pobiegła do basenu. Podobnie uczynili prawie wszyscy nieletni goście.




Emilia dostała moc prześlicznych ubranek, zarówno takich na co dzień jak i od święta (niektre przyleciały z bardzo daleka), oraz kilka kłębuszków do przerobienia na sweterek. Dostała też kilka fajnych zabawek, zarówno edukacyjnych jak i nie-edukacyjnych.


Jedna z gier szalenie spodobała się Krzysiowi, więc graliśmy w niedzielne przedpołudnie, a zarówno dziewięcioletni Krzyś jak i trzyletnia Emilka, równie dobrze się przy tym bawili.

W sobotę były urodziny jednej z moich koleżanek, więc postanowiłam zrobić jej niespodziankę i upiekłam dla niej osobny niewielki torcik.


Niespodzianka się udała, a koleżance było bardzo miło.

piątek, 19 czerwca 2015

Kocyk w Misie i pantofelki dla Maleńkiej

Kilka lat temu dostałam od Poziomki  dwa ogromne motki włóczki Caron 3/4 Pound (340 gram, 100% akryl).  A było to na długo zanim pojawiła się na świecie Emilia. Melanż, kolorystycznie zdecydowanie na wyroby dla małych dziewczynek, z racji różu, leżał i czekał, aż nadejdzie jego czas.

I nadszedł, wraz z nadzieją na Małą Dziewczynkę w pewnej bezdzietnej dotąd rodzinie. Postanowiłam wydziergać dla tejże Małej kocyk.


Na kocyk o wymiarach 90 na 95 centymetrów, robiony na drutach 4 mm, wyszło 462 gramy, czyli cały jeden motek i 1/3 drugiego. Miałam ogromną ochotę na wzór w misie Teddy Bear Baby Blanket Barbary Breiter i właśnie z niego skorzystałam robiąc ten kocyk. Niestety z racji melanżowej włóczki misie kiepsko widać i trochę żałuję, że nie zdecydowałam się na zwyczajny ryż, którym jest zrobiona plisa - co bardzo ładnie wygląda. Dodatkowo cały kocyk obrobiłam na szydełku oczkami rakowymi.





Do kocyka dołączyłam jeszcze pantofelki, które zrobiłam kilka miesięcy temu z resztki (13 gram) włóczki Plymouth Yarn Dreambaby (50 % akryl, 50% nylon), druty 2.5 mm.


Pantofelki to moje ulubione Slip-Ons Zoe Mellor z książki "50 baby bootees to knit."
Dodałam wiązania i kokardki.



Kocyk i pantofelki już są u przyszłej mamy, została tylko Emilkowa myszka Angelina.

środa, 17 czerwca 2015

Zabawa blogowa u Splocika

Na blogu Splocika 
zabawa, 
w której można wygrać 
zakładkę 
wyhaftowaną własnoręcznie przez Autorkę.

Zachęcam do wzięcia udziału!

wtorek, 16 czerwca 2015

Coquille River Lighthouse

Latarnia Coquille River Lighthouse w Bandon, to jedna z nielicznych, których jeszcze nie zwiedziliśmy w Oregonie.


Niestety nie można wejść na górę, co zawsze stanowi największą atrakcję, mimo, że oregońskie latarnie nie należą do wysokich. Obejrzeliśmy pomieszczenie na dole, chroniąc się na chwilę przed wiatrem. Potem, ostatni rzut oka na plażę i powrót do samochodu.


Wiało chyba jeszcze mocniej niż w poprzednich dniach, więc spacer po plaży odpuściliśmy sobie.

Jeszcze na koniec zatrzymaliśmy się do toalety w stałym miejscu nad rzeczką, a że Emilia właśnie się obudziła, przystanek nieco się przedłużył.

Wypatrzyliśmy w rzece raki, ale nie dawały się złapać - nie sądziłam, że tak szybko potrafią uciekać te niby "nieboraki." Emilia poślizgnęła się i pacnęła do błota. Nic jej się nie stało, ale wrzask był nieziemski bo cała się tym błotem utytłała. Przebranie w czyste rzeczy osuszył łzy. I jeszcze obserwowałam tańczące w locie motyle - przez kilkanaście minut ani na chwilę nie przysiadły aby odpocząć, cały czas latały wokół nas, więc przestałam żałować, że aparat został w samochodzie, bo pewnie i tak by mi się nie udało zrobić zdjęcia.

niedziela, 14 czerwca 2015

Na ogonie dinozaura - "Prehistoric Gardens"

W drodze powrotnej do domu zaliczyliśmy jeszcze jedną atrakcję na wybrzeżu oregońskim - "Prehistoric Gardens".

1 stycznia 1955 roku, Ernie Nelson otworzył dla zwiedzających podwoje pre historycznego lasu z replikami dinozaurów, których, na przestrzeni 30 lat, stworzył 23. Ponieważ wszystkie je tworzył sam, zajęło mu to trochę czasu.

Trasa do przejścia jest ściśle wytyczona, nie można biegać między drzewami ani wspinać się na modele dinozaurów. Zapewne dzięki temu las pozostaje niezniszczony, a głęboki cień z prześwitującymi tu i ówdzie promieniami słońca, dodaje miejscu tajemniczości. Wzdłuż trasy rozmieszczone są tablice z informacjami na temat roślinności i dinozaurów oraz czasów, kiedy żyły.




Zastanawiałam się jak dzieci, przyzwyczajone do animacji, zabawek na baterie, nienaturalnych kolorów i efektów komputerowych, przyjmą taką przestarzałą, nie interaktywną formę jak betonowe statyczne modele, do tego z odchodzącą miejscami farbą, ale okazało się, że taka odmiana przypadła im do gustu - podobało się. Może właśnie dlatego, że inaczej?

Krzyś jest już na etapie cudowania przy zdjęciach, więc mamy serię zdjęć jak te poniżej. A to udaje, że dotykają się z dinozaurem palcami, a to, że podpiera innego, a na ostatnim, dwa małe dinusie dotykają pyskami jego głowy.





Przy wejściu, reklamę robi ogromny T-Rex. 
(Dla Emilii każdy dinozaur to T-Rex...)


Dzieci nie mogły sobie odmówić przyjemności wdrapania się na jego ogon, tym bardziej, że był to jedyny model, na który mogły wejść.


Dodatkowych atrakcji dostarczyły nam jeszcze śliczne niebieskie ptaki, których dość sporo obsiadło drzewa przy kasie z biletami.


piątek, 12 czerwca 2015

Na plaży

Nie udało nam się znaleźć zacisznej plaży. Wiało tak, że musiałam wiaderka obciążyć dość sporymi kamieniami, bo inaczej porywał je wiatr. Sypał też piachem w oczy, więc cały czas zajmowało mi odwracanie Emilii tyłem do wiatru i naciąganie jej kaptura na głowę.
 .

Dzieciom udało się wypatrzeć a nawet złapać maleńkiego kraba, którego po chwili Krzyś wypuścił na wolność.


Odpływ odsłonił piękną wystawę rozgwiazd przyczepionych do skały, o koloniach małż już nawet nie wspomnę - do wysokości 1,5 m przykrywały skały grubą warstwą.


Przy samej wodzie było wprawdzie chłodniej, ale za to z mokrego piasku dało się robić babki, a i ściany wykopanych przez dzieci dołków tak szybko się nie obsuwały.


Ostatnie miejsce, w którym się zatrzymaliśmy, to plaża (nazwy nie zapamiętałam) z ujściem strumienia, i nad tym strumieniem, dość daleko od otwartych przestrzeni plaży, udało się znaleźć nieco spokoju.


Krzyś zaraz znalazł sobie pień drzewa, po którym mógł się wspinać.


Emilia zaczęła się taplać w wodzie. Na zdjęciu poniżej nosi wodę ze strumyka do wiaderka.


Zabawa tak ją pochłonęła, że nie zwróciła uwagi, że chce jej się do toalety, a kiedy to sobie uświadomiła, było już za późno, więc trzeba się było udać do samochodu po suche rzeczy. A że zbliżała się pora obiadu, zebraliśmy się i pojechaliśmy coś zjeść.

Kiedy Emilia spała popołudniu, zabrałam Krzysia na basen hotelowy. Tym razem znalazł sobie dwóch kolegów w podobnym wieku, z którymi się wybawił, a ja, czekając na niego przy basenie, poczytałam książkę.

środa, 10 czerwca 2015

Rock Arch (Samuel H. Boardman State Park)

W niedzielę nadal wiało, więc zwiedziliśmy kilka miejsc, łudząc się, że w końcu uda nam się znaleźć jakiś zaciszny zakątek.

Z jednego z parkingów roztaczał się taki widok:


Wystające z wody skały skojarzyły się nam z płetwami rekinów. Poniżej, jeszcze jedno ujęcie "rekinów" - ze ścieżki prowadzącej do głównej atrakcji.


Po kilku minutach doszliśmy do punktu, z którego można podziwiać łuk skalny (Rock Arch). Miejsce to stanowi fragment parku stanowego (Samuel H. Boardman State Park) ciągnącego się przez 19 km wzdłuż wybrzeża na północ od Brookings.

Rock Arch, Samuel H. Boardman State Park, Oregon

Kilka metrów dalej - kolejny piękny widok.


A w drodze powrotnej do samochodu - jeszcze jeden.


poniedziałek, 8 czerwca 2015

Latawce w Brookings

Po obiedzie w Bandon i spacerze, Emilia zasnęła w samochodzie i obudziła się dopiero, kiedy wjeżdżaliśmy na parking hotelowy w Brookings. Hotel, ze względu na dzieci, musiał być z basenem. Krzyś chciał na ten basen biec zanim jeszcze dobrze zaparkowaliśmy (a Emilia naśladująca we wszystkim brata razem z nim), ale postanowiliśmy najpierw pójść nad ocean. Przez oszklone ściany basenu widać było dość sporo kąpiących się, ale mieliśmy nadzieję, że kiedy zjawimy się tam w porze kolacji, nie będzie tłoku.

Póki co udaliśmy się na poszukiwanie plaży.

Niestety nie mieliśmy szczęścia do pogody podczas tego wyjazdu - wiało przeraźliwie i było chłodno mimo świecącego słońca. O tradycyjnym plażowaniu trzeba było zapomnieć, natomiast do puszczania latawców warunki były idealne.

Krzyś z latawcem na plaży w Bookings
Każde z dzieci miało swój latawiec. Krzyś radził sobie sam, Emilii trzeba było pomagać - obojgu zabawa sprawiła ogromną przyjemność.

Emilia z latawcem na plaży w Brookings
Kiedy już się dzieci nacieszyły niecodzienną zabawą, przeszliśmy się kawałek plażą - do rzeczki, którą koniecznie trzeba było sforsować.


W końcu dotarliśmy i na basen. Kiedy przyszliśmy, ostatni kąpiący się zbierali się do opuszczenia basenu, więc cały basen mieliśmy wyłącznie dla siebie. Korzystaliśmy z 1.5 godziny. Dzieci wybawiły się pysznie, a po powrocie do pokoju hotelowego i kolacji szybko zasnęły. Wszyscy byliśmy zmęczeni podróżą i atrakcjami. 

sobota, 6 czerwca 2015

Bandon - Washed Ashore Project

Po niezbyt długim postoju w parku Jessie M Honeyman, ruszyliśmy w dalszą drogę i zatrzymaliśmy się dopiero na obiad w miejscowości Bandon.

Emilia nie była zainteresowana obiadem - zjadła raptem kilka frytek. Natomiast Krzyś mnie zadziwił - zjadła całą dorosłą porcję, bardzo ładnie posługując się widelcem i nożem.

Po obiedzie poszliśmy na krótki spacer w kierunku portu i molo.


Po drodze natknęliśmy się na rybę wykonaną w ramach projektu Washed Ashore ze śmieci wyrzuconych przez ocean na plażę.


A za rogiem, już w środku, reszta ekspozycji.







czwartek, 4 czerwca 2015

Pocałuj żabkę w łapkę czyli Jessie M Honeyman State Park

W ostatni poniedziałek maja obchodzony jest w USA Memorial Day (Dzień Pamięci). Długi weekend rozpoczyna także sezon letni. W tym roku długi weekend wypadł dość wcześnie, ale jak w poprzednich latach, pogoda wcale nie była letnia.

Mimo to wybraliśmy się na te kilka dni nad ocean, do Brookings, miejscowości położonej na samym południu oregońskiego wybrzeża. Dalej jest już Kalifornia.

Ponieważ Emilia od początku maja obywa się w ciągu dnia bez pieluchy, trzeba było częściej zatrzymywać się w celu wiadomym - udało nam się uniknąć wypadków podczas jazdy w obie strony, mimo, że przejechaliśmy dość sporo mil (+/-240 mil w jedną stronę).

Pierwszy przystanek - Jessie M Honeyman State Park, a w zasadzie to jego część przy jeziorze Cleawox.

Cleawox Lake, Oregon
Pogoda taka sobie, pochmurno, chłodno i mokro, choć akurat nie padało. Pospacerowaliśmy nieco nad jeziorem - gałęzie-pistolety znalezione tamże do tej pory wozimy w samochodzie.


W pewnym momencie natknęliśmy się na żabę, dość sporą, ale zanim Krzyś zdecydował się sprawdzić czy to aby nie zaklęta księżniczka, potencjalna moja synowa zwiała - pewnie czeka na swojego księcia z bajki i pogardziła nie herbowymi śmiertelnikami.


Nie nad samym brzegiem, ale dość blisko, rośnie sobie lasek, a w nim wypatrzyłam kwitnące właśnie rododendrony.


Dzieci trochę pobiegały, zjadły przekąski, załatwiły potrzeby fizjologiczne - i mogliśmy ruszać dalej. O czym ciąg dalszy nastąpi.