niedziela, 30 marca 2014

czwartek, 27 marca 2014

Dień, w którym zabrano mi zieloną kartę.

Wstałam dzisiaj o 4.30, szybciutko zebrałam się, wsiadłam w samochód i ruszyłam w kolejną podróż do Portland. Trzecią w tej sprawie, i ostatnią.

Wszystkie trzy wyjazdy wiązały się z zamianą zielonej karty na obywatelstwo.

Pierwszą podróż odbyłam w październiku. Odciski palców, zdjęcie.

Drugi wyjazd - w lutym, na egzamin.
Kazano mi przeczytać jedno zdanie, napisać jedno zdanie i zadano trzy pytania ze stu, które wraz z odpowiedziami dostałam wcześniej zebrane w odpowiedniej publikacji.

Zazwyczaj po egzaminie natychmiast ma miejsce ceremonia zaprzysiężenia, ale ja dowiedziałam się, że zagubiono mój odpis aktu małżeństwa i w związku z tym nie mogłam wziąć udziału w tej ceremonii do czasu dostarczenia nowej kopii.

Jakim cudem urząd zagubił podstawowy dokument w mojej sprawie - tajemnica.

Słowa "przepraszam" nie usłyszałam.

Myślałam, że krew mnie zaleje, ale nie od dziś wiadomo, że z biurokratyczną machiną się nie wygra, więc wróciłam do domu i kopię żądanego dokumentu wysłałam jeszcze tego samego dnia. A po miesiącu czekania wysłałam kolejną kopię z uwagą, że poprzednia chyba zaginęła na poczcie, choć tutaj to się raczej nie zdarza. Tym razem odpowiedź dostałam w ciągu dwóch dni (nomen omen w dniu urodzin) - zaproszenie na ceremonię odbywającą się właśnie dzisiaj. Na 8.30 rano do dwu milionowego miasta oddalonego o prawie 200 km od domu.

Co było robić.
Mąż załatwił sobie po raz kolejny urlop i został z dziećmi, a ja pojechałam.

Całą drogę, w obie strony lało, więc samochód prowadziło mi się beznadziejnie.

Budynek sądu, w którym ceremonia miała miejsce, odnalazłam bez problemu, potem tylko parking i na 15 piętro. Byłam na miejscu sporo za wcześnie, ale chciałam zdążyć przed porannym korkiem - udało się.

Wszystkie piętra budynku sądu mają przeszklone ściany zewnętrzne, a z piętnastego piętra roztacza się w pogodny dzień piękna panorama miasta. W pochmurny i deszczowy dzień jak dzisiaj widoki nie były oszałamiające, ale i tak porobiłam kilka zdjęć telefonem.





Składających przysięgę było 52, w tym tylko ja z Polski - reszta, to przegląd wszystkich szerokości geograficznych z dominacją Meksyku. Pierwszy, i mam nadzieję ostatni raz, dane mi było obejrzeć salę amerykańskiego sądu osobiście - cóż, wyglądała tak jak na filmach...

Potem było sporo okolicznościowego ględzenia, gratulacji, formalności. Dostaliśmy okolicznościowe broszurki, tekst konstytucji, małe amerykańskie flagi, formularze do zarejestrowania się jako wyborcy. Za to zabrano nam zielone karty - szkoda, jakby nie było ten plastik przypominający kartę kredytową miałam w swoim posiadaniu przez ponad 7 lat.
No dobrze, bez przesady - zielona karta głównie spoczywała w segregatorze z innymi dokumentami i na palcach ręki można policzyć okazje, kiedy ten segregator opuszczała. Ale szkoda, że mi jej nie zostawili na pamiątkę.

W końcu przyszedł sędzia - i tutaj miłe wizualnie zaskoczenie bo sędzia wypisz wymaluj brat bliźniak Richarda Gere, i tak samo ujmująco się uśmiechał.

Przysięga, kolejne przemówienie - to Richard Gere, to znaczy sędzia, przemówił do ludu. Wręczenie certyfikatów głoszących, że staliśmy się pełnoprawnymi obywatelami, uścisk dłoni Sędziego Gere i wypuścili nas z zatłoczonej i dusznej sali. Obiecanych ciasteczek nie było, a szkoda bo umierałam z głodu. Dobrze, że przezornie zabrałam z domu banana, to się posiliłam w drodze na parking.

O godzinie 10 rano, zakończyłam  pewien etap w życiu imigranta.
Czułam ulgę, że te wszystkie formalności mam już za sobą. Zapewne cieszyłabym się bardziej, gdyby nie ta sprawa z zagubionym dokumentem i koniecznością kolejnego męczącego a niepotrzebnego wyjazdu do Portland.
No ale to już za mną.

W drodze powrotnej złapało mnie oberwanie chmury. Na autostradzie, na środkowym pasie. Widoczność zerowa, wszyscy jechali na wyczucie, nie było mowy o próbie zmiany pasa w celu zatrzymania się na poboczu.
Na szczęście wszyscy kierowcy zwolnili i utrzymywali bezpieczny dystans, ale przyznam, że bałam się i to bardzo.

No i w zasadzie to by było na tyle.
Tylko bardzo nielicznych zainteresuje to, że jutro wybieram się wyrobić sobie i dzieciom paszporty - plany na lato zaczynają nabierać realnych kształtów.

poniedziałek, 24 marca 2014

Kubiś i Kuki

Emilia ostatnio dostała hopla na punkcie Kubusia Puchatka oraz filmu "Potwory i Spółka."

Emilia w sweterku "Helena"
Najpierw naszło ją z Puchatkiem. Połączyła wyrazy "Kubuś" i "miś" i wyszedł jej "Kubiś", i pod taką nazwą funkcjonuje u nas ten sympatyczny głupiutki miś.

Mamy, jeszcze po Krzyśku, sporo książeczek z Puchatkiem (poza oryginalnymi autorstwa A.A. Milne), maskotki, ręcznik, , kołderkę, kocyk, dwa kubeczki, szczoteczkę do zębów, puzzle (dwa zestawy), poduszkę, którą kilka lat temu wyhaftowałam dla Krzysia, oraz krótkie spodenki na szelkach, ale te leżą głęboko schowane aż do lata, bo jak je zobaczy Emilia, to w niczym innym może nie zechcieć chodzić. Przez jakieś 3 tygodnie oglądaliśmy na okrągło jedyne 3 posiadane odcinki "Nowych Przygód Kubusia Puchatka", ale potem nastała na szklanym ekranie Era Kuki. Ale Kubiś króluje wszędzie indziej.


To teraz wyjaśnienie kto to taki ten Kuki.

Emilia nie uznaje innych pieluch niż te z Elmo. Na niektórych pojawia się też kumpel Elmo, Cookie Monster - imię stanowczo zbyt trudne do wymówienia dla Emilii - w jej wersji to po prostu Kuki.
No dobrze, ale co ma wspólnego Cooki Monster z Ulicy Sezamkowej z Potworami? Ano moje młodsze dziecię uważa, że jeden z głównych bohaterów filmu, James P. Suliivan, to Cookie Monster - kolor podobny i włochaty, i stąd mamy Kuki. I od jakiś trzech tygodni oglądamy Kuki od rana do wieczora. Bo nawet jak idziemy się bawić do ogródka, Emilia nie pozwala wyłączyć telewizora. Rozpacza, jakby Kuki miał odejść na zawsze.

Tak więc żyjemy ostatnio Kubisiem i Kuki.

Emilia w białym bolerku

Ale dziecko nie tylko siedzi przed ekranem. Coraz chętniej bawi się zabawkami, ostatnio nawet swoimi, bo do tej pory preferowała zabawki starszego brata. Otóż polubiła ostatnio lalkę, którą dostała na roczek. Tyle razy rozbierała ją, że w końcu przestałam lalce zakładać ubranko, bo widać tak podoba się Emilii bardziej. Następnie wypatroszyła Lalę i pozbawiła urządzenia wydającego dźwięki (płacz i śmiech na przemian). Lala ma swoją kołyskę, więc Emilia kładzie ją tam spać, ale też karmi ją swoim jedzeniem, poi, czyta jej książeczki i nosi ze sobą wszędzie. O ile nie ma w rękach Puchatka, Kłapouchego (ulubiony po Kubisiu), Prosiaczka, Tygryska lub Kjójika (Królika też uwielbia).

Emilia w białym bolerku

Do Kubisia, Kuki i Lali dołączył Tata. Emilia ma fazę na tatę - ciekawe czy to za sprawą Pipi, czyli gry Angry Birds, w którą razem grają na telefonie taty. Jak tata jest w domu to nie ma życia poza Emilią - słowo "tata" nie schodzi jej z ust, towarzyszy mu jak cień, a ja mam chwilę wytchnienia.
A jak taty nie ma i mówię Emilii, że jest w pracy, Mała twierdzi, że tata śpi. Niezła taka praca polegająca na spaniu, no nie?

Emilia w czapce i szaliku po starszym bracie

W dzisiejszym wpisie na prawie wszystkich zdjęciach Emilia ma na sobie coś wydzierganego przez mamę. Na tym ostatnim, tuż nad tą częścią wpisu, w czapce i szaliku po starszym bracie. Jako nowe wyroby prezentowałam je na poprzednim blogu, tutaj. Potem służyły córkom koleżanki, a teraz wróciły do mnie. Chyba za sprawą kolorów, bardzo spodobały się Emilii, choć czapka jest trochę za duża. Będzie na przyszły rok.

sobota, 22 marca 2014

Drugie życie wyrwanej strony książeczki

Kilka lat temu, Krzysiek dostał z jakiejś okazji książeczkę Mary Morgan "Bunny's Nursery Rhymes". Nie wzbudziła jego zainteresowania, bo był już troszkę za duży na tego typu książki. Ale pojawiła się Emilka a kiedy książeczka wpadła jej w ręce, przykleiła się do nich na dłużej. Kawałek przykleił się tak skutecznie, że oderwał się od reszty stronicy i pozostał w małej rączce. Szkoda mi było wyrzucić, a ponieważ był to element ruchomy strony, przyczepić tak, by funkcjonowało jak przed wypadkiem, nie dało się. Wykorzystałam więc oderwany kawałek do produkcji kartki.


Najbardziej mi pasuje na trzecie urodziny jakiejś dziewczynki, ale chwilowo stosownej okazji brak. Pewnie kartka poczeka, aż któraś ze znanych mi małych panienek dojdzie to tego szacownego wieku.

Ponieważ powycinanych drobnych elementów zostało, zabrałam się za kolejną kartkę. W ręce wpadały różne inne kolory, znowu zostawały powycinane elementy, i tak z jednej zaplanowanej kartki zrobiły się cztery. Oto pozostałe trzy.




czwartek, 20 marca 2014

W pochmurny dzień nad oceanem

W sobotę wybraliśmy się nad ocean. Dawno nigdzie dalej nie jeździliśmy i zachciało nam się wycieczki. Wprawdzie w tym sezonie nie pojechaliśmy w ogóle na sanki w góry, ale za to zima przyszła dwa razy do nas, więc jeśli chodzi o zabawę na śniegu, to potrzebę zaspokoiliśmy.


W wypucowanym samochodzie pomknęliśmy na wybrzeże. U nas świeciło słońce i zapowiadał się ładny dzień, ale na miejscu okazało się, że nadzieje na opalanie się na plaży były płonne. Zamiast słońca były niskie ciemne deszczowe chmury i silny wiatr. Dzieciom te warunki pogodowe jednak nie przeszkadzały. Ubrane były ciepło, wiaderko i łopatki do piasku mieliśmy, a żeby się nieco osłonić od wiatru, mąż rozpił specjalny parasolowaty wiatrochron.





Dobrze, że miałam ubrania na przebranie, bo tradycyjnie obie pociechy zaliczyły lodowatą kąpiel w falach Pacyfiku. Było sporo kopania dziur, robienia babek, uciekania przed falami (nie zawsze uwieńczonego sukcesem), zdobywania schronów wybudowanych przez tych, co na plaży urzędowali przed nami. Była przekąska, zmiana pieluchy, i odwrót przy mocnym sprzeciwie dzieci. Ale rodzice mieli już trochę dość i do tego głodni byli.

W restauracji zamówiliśmy obiad, a zanim go dostaliśmy, Emilia wylała na siebie lemoniadę taty - i okazało się, że jednak za mało wzięłam ubrań na przebranie...

Po pobycie na plaży Emilia dostała wilczego apetytu- zjadła całą moją rybę, większość porcji taty i kotleta z piersi kurczaka brata. Dopchała frytkami. Oczom nie mogłam uwierzyć - gdzie jej się to wszystko zmieściło?
Objadła się tak przeraźliwie, że następnego dnia prawie nic nie jadła - tylko chleb i banana.

A w drodze powrotnej, znużone trudami dnia, dziecko zasnęło.


Wróciliśmy ny tyle wcześnie, że jeszcze udało nam się zrobić trochę porządków przed domem. Tata skosił trawnik, ja wygrabiłam liście spod rododendronów i powyrywałam trochę chwastów. Krzysiek biegał po trawniku i udawał, że strzela z łuku, Emilia usiłowała chodzić po krawężniku, w wyniku czego dorobiła się zadrapań na brodzie.

Na koniec dnia zrobiłam jeszcze zdjęcie pierwiosnkom przy wejściu do domu.


wtorek, 18 marca 2014

Straszna myjnia

Emilia boi się myjni samochodowej.

Wybraliśmy się rodzinnie na myjnię, bo trudno było już stwierdzić jakiego koloru jest nasz pojazd.
Kiedy o szyby zaczęły siec strugi mydła czerwone, żółte i niebieskie, starsze dziecko niemal podskakiwało z zachwytu - trzymały go jednak mocno pasy.

Emilia natomiast przeraziła się straszliwie.


Na nic zdały się zapewnienia rodziców, że nic się strasznego nie dzieje, że tylko samochód się kąpie. Na nic chóralne odśpiewanie znanej i lubianej przez Emilię piosenki Fasolek "Mydło lubi zabawę". Na nic próby odwracania uwagi. Dziecko w ryk, płacz, i pewnie uciekłoby z samochodu - ale też zapięte było w pasy w swoim foteliku, więc musiało doczekać końca tej gehenny.


A wredna matka robiła zdjęcia.
A co, żeby nie było, że dziecko zawsze takie radosne i uśmiechnięte.

niedziela, 16 marca 2014

Wpis urodzinowy

Urodziny miałam 8 marca, ale dopiero dzisiaj wpis na ten temat.
Ostatnio jestem tak zmęczona nieustannym chorowaniem, że ciężko mi się zmobilizować do zrobienia zdjęć, a o ich przerzuceniu na komputer i wpisie nawet nie wspomnę.

Ucho wprawdzie mi już nie dolega, ale dalej mam katar, zapchane zatoki, straszliwy kaszel i szumy w głowie i uszach. Stosuję środki dostępne bez recepty i te polecane przez znajomych - na razie bez rezultatu. Lekarze twierdzą, że to tylko przeziębienie i mam odpoczywać i czekać aż samo przejdzie.

Ale miało być o urodzinach.


Pamiętały o mnie te najbliższe osoby - niekoniecznie najbliższe jeśli chodzi o odległość mierzoną w kilometrach bądź milach. Dostałam kilka ślicznych kartek z życzeniami oraz parę miłych wiadomości mailowych. W jednej, dość sporej kopercie, przyszedł nawet zachwycający prezent.


To Splocik przysłała mi dwie własnoręcznie wykonane serwetki w wiosennych pastelowych kolorach - prześlicznie dziękuję!


Były też rozmowy telefoniczne - dłuższe i krótsze, ale wszystkie bardzo miłe.

Moje tutejsze koleżanki zaprosiły mnie na kameralną imprezkę bez dzieci i mężów - jedynie Emilia się załapała w charakterze maskotki. Miło było, tylko stanowczo za krótko.

Tak jak rok wcześniej, umówiłam się na sesję fotograficzną z dziećmi. Chyba w laboratorium wyretuszowali mi zmarszczki bo nawet jestem zadowolona z tego jak wyglądam na zdjęciach. Bo to, że dzieci wyszły przesłodko, jest oczywiste.

No to teraz rzeczone zdjęcia, choć nie wszystkie - tylko te najładniejsze.









środa, 12 marca 2014

poniedziałek, 10 marca 2014

PUR: Białe bolerko

Emilka ma sporo ślicznych sukienek. Kilka z nich ma krótki rękaw - dość niepraktyczny w zimie, bo przecież nie każde pomieszczenie, w którym przyjdzie Emilii paradować w kreacji, jest odpowiednio ogrzane. Ponieważ sukienki te, jak to sukienki dla małych dziewczynek, to suto marszczone sukienki z podniesionym stanem (tak się to chyba nazywa), zwykłe sweterki niezbyt dobrze na nich wyglądają.

Postanowiłam więc zrobić bolerko to tych wyjściowych kiecek mojej córki.


Choć bolerka podobają mi się bardzo, nigdy jeszcze takiego nie robiłam. W internecie, opisy tych, które najbardziej mi się podobały, były do kupienia, a ja szukałam czegoś za darmo. Z tego co znalazłam nic mnie nie zachwyciło, postanowiłam więc sama pokombinować. Wiedziałam, że z klasycznym bolerkiem mogę mieć kłopot, postawiłam więc na krótki sweterek, kończący się na linii marszczeń sukienek.


Skorzystałam z opisu wcześniej robionego już sweterka robionego od góry i po prostu część zasadniczą zakończyłam po czwartej dziurce na guzik. Z reszty włóczki zrobiłam rękawy, które powinny być dłuższe, ale włóczki wystarczyło tylko na tyle. Musiałam podpruć jeden rękaw, bo zabrakło mi na ostatnie okrążenie.


Bolerko zrobione jest na drutach 3.5 mm, z włóczki Lion Micro Spun (100% akryl), której jeden biały motek miałam w swoich zapasach. Jak już wspomniałam, wykorzystałam cały motek, ale ta włóczka sprzedawana jest w niewielkich motkach po 70 gram (154 metry).


Włóczka wprawdzie miękka i miła w dotyku, ale nie jestem nią zachwycona. Trzeba bardzo uważać przy dzierganiu bo się rozdwaja, do tego jest śliska i nitki po schowaniu, szybciutko same się wysupłują, odplątują, rozwiązują. Mam jeszcze ze starych zapasów dwa motki tej włóczki w kolorze czarnym, i pewnie zrobię z nich coś podobnego, ale raczej już Lion Micro Spun nie kupię.