piątek, 30 września 2011

Pierwsze kłopoty w szkole, spostrzeżenia i pytania nurtujące Hultajstwo

Przez pierwsze dwa tygodnie, dzieci w klasie Smyka były testowane, testowane i testowane.
Kiedy już poziom wiedzy oraz stan zaawansowania jeśli chodzi o czytanie zostały określone, dzieci porozdzielano na grupy, w których mają rozwijać umiejętność czytania. Smyk jest w grupie z trojgiem pierwszoklasistów.



Pierwsza lekcja przyniosła pierwsze problemy.


Smyk był przekonany, że lekcje te będą prowadzone przez jego panią, którą zdążył już bardzo polubić, a tu okazało się, że jego zajęcia prowadzi pani Olga. Hultajstwo oświadczył mi, że jej nie lubi, nie rozumie co ona mówi, a do tego ma wystającą pupę. Rzeczywiście, panią Olgę trudno zrozumieć, bo mówi z mocnym akcentem (pani jest Latino), trudno też odmówić Smykowi racji w kwestii pupy pani Olgi, która jest... wystająca właśnie. Oj co ja się dziecku natłumaczyłam przez minione dwa tygodnie! Mam nadzieję, że swoje sposrzeżenia zachowa dla siebie i mnie, że nie przyjdzie mu do głowy podzielić się nimi z kimś w szkole...


Panią Olg widzę co rano bo to pod jej opieką rodzice zostawiają rano dzieci z zerówki i pierwszej klasy. Pani poskarżyła mi się, że Hultajstwo nie reaguje na jej polecenia a czyta tylko pocichu. Na dodatek nie przyniósł zadania domowego. "Jakiego zadania?" zdziwiłam się, bo do domu dziecko nieczego nie przyniosło. Po kilku dniach sprawy się powyjaśniały, zadanie domowe odnalazło się i zostało odrobione, Smyk przyzwyczaił się do wymowy pani i zaczął wypełniać jej polecenia.


Ostanio, w drodze do szkoły stwierdził¸ że czytanie dobrze mu poszło poprzedniego dnia, i że wogóle nie płakał. Kiedy usiłowałam zgłębić kwestię tego płaczu, zmienił temat. Pani twierdzi¸ że Smyk ładnie czyta. Wygląda na to, że dziecko przyzwyczaiło się i do nowej osoby, i do jej wymowy. Ja z kolei pozbyłam się kompleksów i w kwestii mojego akcent i tuszy.


Pozostałe aspekty życia szkolnego Potomka mają się dobrze. Smyk zaskakuje mnie ilością zapamiętanych w czasie lekcji szczegółów, bardzo podobają mu się lekcje muzyki, uwielbia przerwę, do szkoły chodzić nie chce, do odrabiania zadania domowego trzeba go gonić. Tego ostatniego nie ma za dużo ponieważ pani twierdzi, że Smyk umie więcej niż pozostałe dzieci i tylko od czasu do czasu coś mu zadaje, bo większość zadań jest podobno dla niego za prosta. Na szczęście honoru szkoły ratuje zadanie domowe z lekcji czytania.


Codziennie rano odprowadzam Smyka do szkoły na piechotę – nadal te poranne spacery z dzieckiem sprawiają mi ogromną przyjemność.


A na koniec coś z nieco innej beczki. Smyka nurtuje ostatnio pytanie, czy jak anioł jedzie samochodem to ma zapięte pasy. Anioł Stóż. Czy ktoś może wie?

środa, 28 września 2011

Dary ogrodu

Jakoś tak mi umknęło w natłoku innych spraw i do tew pory nie pochwaliłam się pysznościami z ogródka.

Groszek, pomidory, ogórki, cukinia, truskawki, porzeczki - nie załapały się na zdjęcia, a przecież cieszyły nasze podniebienia.

Mimo że nie pryskana, jabłonka szczodrze nas obdarowała jabłuszkami:




Niektóre owoce robaczywe, ale nie dziwię się robaczkom, że też mają ochotę na takie smaczne jabłka!

Gruszek, czereśni i śliwek nie było w tym roku. Może w przyszłym...

Białe winogrona już zjedzone, a były w tym roku przesłodkie. Powoli zaczynają dojrzewać ciemne winogrona. W miniony weekend zrobiłam trochę porządków na grządkach, tam, gdzie było to już możliwe. 




Między innymi pozbierałam już dynie ozdobne, oraz te niewielkie które zjemy. Duża dynia ciągle jeszcze szarogęsi się w ogródku - jak widać wolała zawędrować na trawnik - przeznaczona jest na dekorację na Halloween.

Zerwałam też kilka malutkich arbuzików posadzonych z ciekawości co z nich wyrośnie - to te ciemnozielone na zdjęciu powyżej. Rozkrojony, dwa tygodnie temu, jeden z nich nie nadawał się do jedzenia. Za kilka dni zobaczymy, czy reszta też nie zdążyła dojrzeć - coż, lato w tym roku było raczej chłodne.

Na zdjęciu widać jeszcze kukurydzę. Smyk przechodził fazę na kukurydzę zimą i wczesną wiosną, więc wysiałam trochę. Zanim wyrosła i dojrzała, Hultajstwu ochota na kukurydzę minęła, więc wszystkie kolby zamroziłam - pewnie w zimie znowu mu się przypomni. Kilkoma kobami poczęstowały się jakieś zwierzątka - zostawiły po sobie ogryzione resztki.

Malin też w tym roku było sporo - jeszcze teraz mamy drugi rzut tych złotych, najsłodszych. Pisałam o nich kiedyś na poprzednim blogu.

poniedziałek, 26 września 2011

Rękawica kuchenna i łapka

Chwila nieuwagi i łapka kuchenna wylądowała na płycie kuchennej - gorącej! Łapka przypaliła się i wylądowała w koszu a ja zostałam z jedną. Wygrzebałam z dna szuflady inną, nie do pary, ale jak wiadomo, w kuchni lepiej spisują się dwie łapki.

Ponieważ lubię mieć drugą parę na zapas, kiedy ta pierwsza się zabrudzi, wyciągnęłam z czeluści szafy resztki i reszteczki bawełny w różnych kolorach i najpierw powstała łapka (ze starego swetra) a potem rękawica:




Rękawica-prototyp, robiona całkowicie "z głowy", bardzo ciasno, i jak widać, z resztek w czterech różnych kolorach (dwa odcienie seledynowego). W kuchni sprawdza się świetnie - ku mojemu miłemu zaskoczeniu. 
Jeśli tylko czas pozwoli, wyprodukuję takich więcej - w ładniejszych zestawach kolorystycznych.

czwartek, 22 września 2011

Uśmiechnięta buzia

Przejście z przedszkola do szkoły okazało się dość trudnym doświadczeniem dla Smyka. Ciężko mu się odnaleźć w tak dużej grupie (27 dzieci), a przerwa jest stanowczo za krótka, żeby zdążył się przełamać i nawiązać kontakt z innym dzieckiem. Poza tym Smyk raczej nie jest na tyle odważny, żeby samemu zainicjować rozmowę/zabawę. Zapewne odziedziczył to po mnie. Bo ja byłam tak samo nieśmiała.


Pierwsze dwa tygodnie przyniosły więc niemiłe zmiany w zachowaniu dziecka, które nie radzi sobie za dobrze z nową sytuacją i musi odreagować w jakiś sposób stres – Smyk zaczął być bardzo niegrzeczny i mimo moich rozmów z nim i na temat szkoły, i na temat zachowania, to ostatnie nie poprawiało się.

Pod wpływem zadanej w związku ze stażem lektury, postanowiłam poeksperymentować z systemem motywacyjnym.

Na kolorowym papierze wydrukowałam uśmiechnięte buźki, pocięłam na kwadraty (jedna buzia na każdym kwadracie), i wyjaśniłam dziecku zasady zabawy: za każdym razem, kiedy będzie bardzo grzeczny (np. ubierze się sam bez poganiania, przeczyta czytankę bez marudzenia i ociągania się, wymyje ładnie zęby bez zaganiania do łazienki, itp.) dostanie jedną uśmiechniętą buzię. Uzbierane buzie może wymienić na oglądanie bajki (5 buziek) a jeśli nazbiera 20, dostanie prezent (ma upatrzoną zabawkę, którą bardzo chciałby dostać). Jeśli będzie wyjątkowo niegrzeczny, nie będzie reagował na moje upomnienia, mogę zabrać mu jedną buzię za karę.

Oczywiście zadbałam o to, żeby dziecko zostało nagrodzone za każdy przejaw dobrego zachowania w sytuacjach uprzednio problematycznych. Pierwszego dnia, jeszcze przed wyjściem do szkoły Smyk miał uzbierane pierwsze pięć buziek potrzebnych do obejrzenia kreskówek po powrocie ze szkoły. A jedynie zrobił to, co robi co rano, tyle że tym razem z radością i entuzjazmem, oszczędzając mi zdenerwowania.

Tylko dwa razy musiałam ukarać Smyka odebraniem uśmiechniętej buzi – później wystarczyło ostrzeżenie.

Są chwile, kiedy system nie działa, ale przecież nie mogę oczekiwać, że kolorowe kawałki zadrukowanej kartki przezwyciężą zmęczenie, senność, czy głód dziecka. Poza takimi chwilami, system sprawdza się świetnie. Trochę kłopotu sprawiło Hultajstwo zrozumienie, że na nagrodę przyjdzie mu nieco poczekać – uzbieranie koniecznych buziek rozciągnie się w czasie, tym bardziej, że nie jest skłonny zrezygnować z codziennej porcji bajek.

Już teraz zastanawiam się nad modyfikacją systemu jak się nieco znudzi Smykowi – może uda mi się wymyślić coś skutecznego.

środa, 21 września 2011

Wrześniowa wyprawa pod namiot

Kto powiedział, że we wrześniu nie można jechać pod namiot?
Wybraliśmy się w miniony wekend. Zaletą krótkich zajęć w zerówce jest to, że w południe już się jest po obiedzie i można ruszać w świat. My wybraliśmy się w okolice Diamond Peak, 1,5 godziny jazdy samochodem z domu.

Mąż wybrał kemping o nazwie Sacandaga, jeden z pięćdziesięciu polecanych w Oregonie w zakupionej niedawno książce.

Na miejscu okazało się, że z 16 dostępnych miejsc, zajęliśmy drugie - na pierwszym rozbili się myśliwi, bo sezon łowiecki już się rozpoczął.

Na polu namiotowym nie ma prądu ani łazienek (są toalety z papierem toaletowym), a jedynym źródłem wody jest ręczna pompa - jedna na cały obiekt.




Dane mi było widzieć takie pompy dziecięciem będąc, ale dla Smyka była to atrakcja nie lada! Z pompowaniem szło mu kiepsko. Picie prosto z lecącego strumienia - kolejna atrakcja, a skutki:




... to wszystkie ubrania mokrusieńkie.

Piątek poświęciliśmy na zagospodarowanie się. Żeby nie rzeszkadzać tacie w rozbijaniu namiotu, udaliśmy się z Hultajstwem nad pobliską południową odnogę rzeki Willamette. Zeszliśmy ze ścieżki zapuszczając się w las i przyszło nam boleśnie nauczyć się, że nie należy tego robić - "napadła" nas natura w postaci leśnych pszczół (zapewne najpierw to my rozdeptaliśmy ich gniazdo) - Smyk zarobił trzy ukąszenia, ja dwa. Żadne z nas nie jest uczulone na jad pszczeli - na szczęście. Przy okazji przekonaliśmy się jak szybko potrafimy biegać - BARDZO!




W sobotę wybraliśmy się na pieszą wędrówkę szlakiem w górę rzeki. Naszym celem było dotarcie do kolejnego kempingu Indigo Springs.

Po drodze stanęło nam na drodze wiele potoków i strumieni. Przez część z nich przeprawialiśmy się przeskakując po kamieniach. Przez kilka zostały przerzucone kładki:




Te najszersze, miały porządne mostki - w sumie tych kładek i mostów naliczyliśmy dziesięć.




Częściowo szlak prowadzi starą drogą wybudowaną w połowie 19-go wieku - co jakiś czas mijaliśmy tablicę informującą o tym fakcie:




Kiedy tylko szlak dochodził do rzeki, zatrzymywaliśmy się na krótki odpoczynek połączony z zabawą. Nie ma tepszego placu zabaw niż sterta zwalonych pni naniesionych przez wodę!




Tutaj można obejrzeć moich chłopaków w akcji.

Trasę do Indygo Springs, 3 mile, pokonaliśmy w nieco ponad trzy godziny. Hultajstwo spisał się dzielnie, choć pod koniec narzekał, że bolą go nogi.

Obejrzeliśmy sobie kemping Indigo Springs: czyściutka toaleta, 3 miejsca kempingowe, bez prądu, bez wody, ale też i bez opłat.




Wróciliśmy asfaltową drogą - tata prawie cały czas niósł Smyka na rękach. Przez godzinę i 45 minut minęło nas dziesięć samochodów - nie nawdychaliśmy się spalin.

Jak widać na zdjęciach, w ciągu dnia pogoda była przepiękna. W nocy było zimno - nad ranem, myślę, że kilka stopni powyżej zera. Mimo to nie zmarzliśmy, ponieważ mamy ciepłe śpiwory. Tylko trochę nam było chłodno w uszy i nosy - następnym razem zabieramy czapki do spania i rękawiczki na chłodne poranki.

Bardzo odpowiadało nam, że w zasadzie poza nami nikogo na kempingu nie było (myśliwi udali się przed świtem na polowanie, w nocy odpoczywali) - spokój i cisza to jest to, czego potrzeba, żeby odpocząć.

poniedziałek, 19 września 2011

Myszka nr 4

Mam dość spory poślizg jeśli chodzi o wyszywanie myszek - niestety w najbliższym czasie nie uda mi się go nadrobić. Z opóźnieniem tańczy myszka czwarta:




Przyznam, że kolory bardzo mi się podobają.

czwartek, 15 września 2011

Kartka dla babci

Moja babcia kończy jutro 91 lat. Z tej okazji wysłałam Jej bardzo szczególną kartkę, na której zebrałam wszystkie wnuki i prawniuki:




Pluję sobie w brodę, że na pomysł wykonania takiej kartki nie wpadłam rok wcześniej, kiedy babcia kończyła 90 lat. Albo w styczniu, bliżej Dnia Babci. Widać motylki tak mają, że dobre pomysły nie zawsze przychodzą w najbardziej odpowiednim czasie.

środa, 14 września 2011

River Run Gallery – Ken Scott


Wracając znad zalewu w Leaburgu, zatrzymaliśmy się w galerii pana Kena Scott’a.
Przejeżdżając tą trasą, wielokrotnie mijaliśmy jego pracę – karetę Kopciuszka. Zawsze przykuwała ona naszą uwagę, ale dopiero teraz zatrzymaliśmy się, żeby przyjrzeć się dokładniej pracom artysty. Wszystkie one są wykonane z metalu, choć niektóre wcale na to nie wyglądają.












wtorek, 13 września 2011

Schyłek lata


Tegoroczny wrzesień, a przynajmniej jego pierwsza połowa, okazał się cieplejszy niż lipiec. Miniony weekend przyniósł nam kolejne gorące dni, więc w niedzielę wybraliśmy się w górę rzeki McKenzie, nad zalew w Leaburgu. Miejsce to odwiedzaliśmy  już wielokrotnie, ponieważ znajduje się tam punkt rozmnażania łososi (Leaburg Hatchery). Smyk od zawsze lubił oglądać kłębiące się w basenach ryby w różnych rozmiarach (kiedy są już wystarczająco duże, wypuszczane są do rzeki). W sztucznie utworzonej, wąskiej,  o wolno płynącej wodzie odnodze pływają sobie ogromne jesiotry oraz piękne łososie tęczowe, które można karmić specjalnie zakupioną karmą dla ryb. Kaczki usiłują się podłączyć do każdego takiego posiłku i nie tylko dorośli cieszą się na widok kotłujących się ryb i ptactwa.

Zdjęć z tego miejsca  nie będzie, ponieważ aparat został w samochodzie. Głównym celem naszego niedzielnego wyjazdu było poływanie pontonem po zalewie w Leaburgu.




Mąż popracował mięśniami przy wiosłach i wypuściliśmy się niemal milę w górę rzeki, aż po kryty most. Tutaj prąd był już dość wartki i do samego mostu nie udało nam się dotrzeć.




Po drodze zatrzymaliśmy się na kilku wysepkach, wchodząc w posiadanie pokaźnej kolekcji ptasich piór. Obserwowaliśmy żurawie, podziwialiśmy nadrzeczne domy, Smyk łowił kijem ryby, zachwycaliśmy się krystalicznie czystą wodą w której cudnie odbijała się nadbrzeżna roślinność – jednym słowem, relaksowaliśmy się na całego!




A kiedy rozmarzeni zaczęliśmy planować wyjazd pod namiot w najbliższy weekend, dzisiejszy poranek przywołał nas do rzeczywistości... deszczem.

poniedziałek, 12 września 2011

Co-Author Apprenticeship Program

Zawsze starałam się, aby na blogu nie pisać o pracy czy sprawach z nią związanych, albo przynajmniej pisać jak najmniej. Niestety dzisiaj muszę złamać własną regułę, a co gorsza wpisów związanych z pracą może się pojawić więcej.

Ad rem.

Zosatałam w pracy wyznaczona do odbycia stażu (Co-Author Apprenticeship Program), który ma na celu wyszkolenie przyszłych (potencjalnych) autorów programów pisanych metodą Direct Instruction.

Program jest pionierski - do tej pory wszyscy współautorzy uczyli się metodą prób i błędów, na bieżąco, terminując u Ziga, osoby, która opracowała tę metodę. Teraz postanowiono proces ten nieco sformalizować a ja mam być jedną z laboratoryjnych myszek, na których eksperyment ten ma zostać przeprowadzony.

Sam program żywcem przypomina... powrót na studia, tyle że tym razem z pracą i rodziną na głowie.
Na każdy tydzień mamy zadane czytanki z pytaniami kontrolnymi, prace domowe, a od przyszłego tygodnia mamy zacząć wczuwać się w rolę nauczyciela ucząc czytania w jednej z lokalnych szkół podstawowych.

Aby dobrze uczyć metodą DI, przeszliśmy w sierpniu dość intensywne szkolenie i kilka krótszych później.

To tyle jeśli chodzi o suche fakty.
Jak łatwo się domyślić, to wszystko zajmuje mi dość sporo czasu, którego już wcześniej nie miałam zbyt wiele. Od połowy sierpnia praktycznie nie mam czasu na odwiedzanie bardziej i mniej zaprzyjaźnionych blogów. Niestety tak to potrwa przynajmniej rok. Mam nadzieję, że Autorki i Autorzy wykażą się zrozumieniem i nie pogniewają się  z powodu braku moich wizyt.

Druga sprawa to stres. Denerwuję się tym całym przedsięwzięciem nieziemsko. Nie do końca jestem przekonana, że jestem właściwą osobą, boleśnie odczuwam ograniczenia wynikające z komunikowania się w obcym języku, irytuje mnie konieczność sprawdzania fachowego słownictwa podczas lektury zadanych rozdziałów. Boję się zbłaźnić, obawiam się porażki. Z pracy w szkole zrezygnowałam świadomi ileś lat temu. Nie cieszy mnie perspektywa nauczania przez cały rok szkolny a może i dwa. Dobrze, że to tylko godzina dziennie a świadomość, że większość tygodni będzie czterodniowych wybitnie poprawia mi nastrój.

Wszystko to przekłada się na problemy ze spaniem, ciągłe rozdrażnienie i niezadowolenie.

Myślę, że taka porcja frustracji na dzisiaj wystarczy. Ciąg dalszy z pewnością nastąpi - każdemu wszak potrzebny jest wentyl bezpieczeństwa.

piątek, 9 września 2011

Zadanie domowe na wrzesień

Jak już pisałam w poprzednim wpisie, pierwszego dnia szkoły Smyk przyniósł do domu zadanie domowe rozpisane na cały miesiąc.



Z tego co mówiły mi koleżanki mające starsze dzieci, tutaj tak wygląda zadawanie do domu: na cały tydzień albo miesiąc z góry. 

Mąż ma problem z takim sposobem administrowania zadania domowego, ja nie. 
Hultajstwo też ma problem - ale Hultajstwo nie lubi jak mu się każe coś zrobić i to raczej tu tkwi natura jego problemu z zadaniem domowym. Jak zwykle więc w przypadku niemiłych obowiązków to mi przypada rola dopilnowania, żeby dziecko codziennie zrobiło coś z listy powyżej. Wprawdzie napisane jest, żeby w każdym tygodniu wykonać przynajmniej 3 zadania (co mąż natychmiast zinterpretował, że wystarczy wykonać tylko 3), ale wolałabym, żebyśmy codziennie zrobili jedno. Wydaje mi się, że to zadanie ma na celu przygotowanie dziecka do systematycznego odrabiania zadań domowych w przyszłości. A poza tym większość z tych zadań jest bardzo przyjemna, o stopniu trudności nie wspomnę.

Druga strona wygląda tak:




Wczoraj Smyk zgubił w drodze do szkoły odwagę i kiedy przyszedł czas rozstania, rozpłakał się. Na szczęście pani wykazała się zrozumieniem i przytuliła go na chwilę i wkrótce po moim wyjściu łzy obeschły. Wczoraj też pierwszy raz po szkole odebrała Smyka nie mama czy tata, ale Connie (ta która opiekowała się nim przez dwa ostatnie tygodnie lata po zamknięciu przedszkola).

środa, 7 września 2011

Pierwszy dzień szkoły

Rozpoczęcie roku szkolnego zawsze będzie mi się kojarzyć z pierwszym września, choć w USA dzieci zaczynają szkołę w innym terminie. I to nie w jednym - różnie w różnych stanach. U nas, rok szkolny zaczyna się pierwszego dnia po Labor Day, w tym roku wypadło we wtorek 6 września.

Inaczej niż w Polsce, pierwszego dnia nie ma żadnej gali, apelu, dzieci odświętnie ubranych na biało-granatowo. Choć zamieszanie charakterystyczne dla pierwszego dnia szkoły - takie samo!

Udało nam się z mężem razem odprowadzić Smyka do szkoły tego dnia.
Mam nadzieję, że na zwsze zapamięta jak szedł tego ranka, trzymając za ręce i mamę i tatę.

Pod szkołą zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie:




Ilość aparatów w rękach rodziców mogłaby sugerować, że ze szkoły za chwilę wyjdzie sam prezydent, albo Julia Roberts...

Po małym zamieszaniu w środku, zerówkowicze powędrowali do swojej klasy. Razem z nimi rodzice, których w sumie było więcej niż dzieci. Po drodze Smyk dostał zaproszenie na urodziny - jeden z chłopców obchodzi je w tym tygodnie i rodzice doszli do wniosku, że wspólna zabawa na przyjęciu urodzinowym to doskonały pomysł żeby dzieci lepiej się poznały. Zgadzam się z nimi, tym bardziej, że zajęcia w zerówce trwają 2.5 godziny, więc na zabawę i poznanie się nie  ma zbyt wiele czasu.

Klasę poznaliśmy już wcześniej, w zeszłym tygodniu.




Smyk szybko znalazł karteczkę ze swoim imieniem, swój wieszak, wybrał sobie miejce przy stoliku i zabrał się za kolorowanie. 

Rodzice wytrwale uwieczniali pierwszy dzień edukacji swoich pociech. Mamusie starały się nieco osłodzić mające za chwilę nastąpić rozstanie, tatusiowie ustawili się pod ścianą skąd w skupieniu obserwowali całe zamieszanie.




Nadeszła chwila, kiedy należało już zostawić dzieci z panią nauczycielką. Smyk, mimo że niezbyt zadowolony, zachował się bardzo dzielnie - obyło się bez łez, mimo, że sporo innych dzieci nie wykazało się aż taką odwagą.

Po skończonych zajęciach, Smyka odebrał tata, który poza czwartkiem, pełni w tym tygodniu odpowiedzialną funkcję odbieracza Potomka ze szkoły.

Dziecko przyniosło w tornistrze stosik papierów: formularzy do wypełnienia, lektury dla rodziców do poczytania, zadanie domowe (rozpiska na cały miesiąc) oraz informację, że w najbliższy piątek mamy dziecka do szkoły nie posyłać (w czwartek i piątek mają testować dzieci i każdego dnia przychodzi do szkoły tylko połowa grupy - Smyk ma więc wolne w piątek).

Zadanie domowe nie jest trudne - ale o tym następnym razem.

piątek, 2 września 2011

Kocyk w misie

Moja sąsiadka na dniach zostanie mamusią. Ma już czteroletniego chłopczyka, teraz ma się urodzić dziewczynka. Ponieważ sąsiadce bardzo podobają się rzeczy robione na drutach, obdarowałam ją takim oto kocykiem:




W sklepie, w którym robiłam zakupy, nie mieli zbyt dużego wyboru kolorów bawełny, z której postanowiłam zrobić kocyk. Zamiast dającego po oczach intensywnego różu przy którym bym zapewne wzrok straciła zanim bym skończyła dziergać, wybrałam biel - idealnie pasującą do niewinnych maleńkich bobasków. Dodatkowo, jeśli dzieciąteczko spłatało podczas USG figla i okaże się jednak chłopczykiem, kocyk będzie dobry i dla niego.




Zapomniałam zmierzyć kocyk, więc nie wiem jakie ma wymiary, wiem natomiast, że zużyłam na niego cały wielki motek (400 gram) bawełny Bernat, oraz jeden mały (70 gram) motek bawełny Peaches & Creme Solids. Dziergałam na drutach 4 mm nieco ponad trzy tygodnie.




Opis wykonania wraz ze schematem można znaleść na Ravelry ale też i tutaj.
Przyznam, że kiedy zobaczyłam ten kocyk na blogu Izuss, zachwyciłam się nim i bardzo chciałam go zrobić. Prostota dająca taki piękny efekt - genialne!

czwartek, 1 września 2011

"Meet your teacher" czyli poznaj swojego nauczyciela

Wczoraj wybraliśmy się wieczorową porą do szkoły Smyka, żeby poznać panią nauczycielkę, która od wtorku będzie prowadzić zajęcia w zerówce. A to wszystko w ramach akcji "Meet your teacher" czyli poznaj swojego nauczyciela.

W szkole Smyka są dwie grupy zerówki, poranna i popołudniowa, prowadzone przez dwie różne nauczycielki. Smyk będzie się uczył w grupie porannej, liczącej 23 dzieci. Czytania będzie się uczył z tego samego podręcznika, z którego ja go uczyłam, ale jak zapewniła mnie jego przemiła pani, dzieci będą podzielone według stopnia zaawansowania, bo tak się to robi w tej szkole. Przeniesienie na czas trwania lekcji czytania do grupy pierwszo czy drugoklasistów nie jest niczym nietypowym - tak mnie poinformowano.

Pani Williams sprawiła na mnie miłe wrażenie. Na Smyku też, ale i tak nie chce iść do szkoły...

Pierwszy dzień szkoły u nas to dopiero 6 września, zaraz po długim weekendzie z okazji Labor Day.

Hultajstwo będzie jedynym polskim dzieckiem w szkole (280 uczniów) - pani Smyka nigdy dotąd nie uczyła żadnego polskiego dziecka. Jeszcze nie zaczął chodzić do szkoły a już się wyróżnia z tłumu!

Na koniec, na szkolnej stołówce wszyscy dostali lody z bitą śmietaną. Pyszne! Zdecydownia poprawiły one wizerunek szkoły w oczach Hultajstwa, choć nie zmieniły jego zdania w kwestii rozpoczęcia nauki w szkole.


*                              *               *


Dopisek: Po przeczytaniu komentarza Ulci doszłam do wniosku, że muszę uzupełnić wpis o dość ważne informacje.

Oczywiście to stwierdzenie o wyróżnianiu się Smyka to był żart! Choć pani zaraz po moim przedstwieniu się zapytała czy to Smyk jest tym polskim dzieckiem. Cóż, mówię jednak z akcentem, urody latynoskiej nie mam, więc nie trudno było  zgadnąć.

Fakt, że sala lekcyjna mile mnie zaskoczyła - wszystko wygląda na takie nowe i czyste! Niestety oszczędności nie ominęły naszej szkoły: nauka w zerówce trwa zaledwie 2.5 godziny dziennie (od 8.45 do 11.15) a w trakcie roku szkolnego jest bardzo wiele dodatkowych dni wolnych od nauki z powodu cięć w budżecie. Jak policzyliśmy dzisiaj w pracy, od września do stycznia zaledwie 4 tygodnie są pięciodniowe, we wszystkie pozostałe tygodnie dzieci idą do szkoły tylko 4 razy w tygodniu.