piątek, 29 lipca 2011

Petycja

Zostawiam Was na weekend z pewną sprawą do przemyślenia, a może nawet do zadziałania.


Tutaj znajduje się link do petycji w sprawie odrzucenia nowej ustawy o nasiennictwie.


Proszę, poświęćcie kilka minut na przeczytanie jej treści - kiedy się z nią zapoznacie, myślę, że bez wahania ją podpiszecie.

czwartek, 28 lipca 2011

Niewielki pojemnik na spinacze

Jakiś czas temu wypatrzyłam na blogu Aneladgam świetny pomsł na wykorzystanie rolki, na której nawinięta była szeroka taśma klejąca, taka, której się używa zamykając pudła i poczki pocztowe. W ruch poszły pędzle, farba, nożyczki, papier, klej, i niepotrzebna już nikomu rolka, zyskała nowe życie:




Spód podkleiłam kartonem, bo każdy pojemnik musi mieć dno. W pojemniczku zamieszkały spinacze. A na blogu Magdy można znaleźć jeszcze wiele świetnych pomysłów na wykonanie pięknych drobiazgów przydatnych w każdym domu.

środa, 27 lipca 2011

Druga wyprawa pod namiot: Humbag Mountain


Szczęście bywa ulotne – trzeciego dnia niebo zasnuwały chmury. Nie płakaliśmy, bo mieliśmy w planach wyprawę na Humbag Mountain, więc taka pogoda nam sprzyjała.

Humbag Mountin to jedno z najwyższych w Oregonie wzniesień wynoszących się bezpośrednio z oceanu: 535 metrów nad poziom morza a szlak zaczyna się 5 metrów nad poziomem morza, jest więc na co się wspinać.


Tutaj zaczyna się szlak prowadzący na szczyt Humbag Mountain


Trasa, choć trudna,  jest bardzo malownicza. Cały czas idzie się pięknym starym lasem, a niektóre drzewa mają ponad sto lat.




Po pokonaniu pierwszej mili, szlak rozdziela się – na szczyt można dotrzeć trudniejszym, bardziej stromym, ale krótszym szlakiem zachodnim, albo łatwiejszym szlakiem wschodnim. My wybraliśmy szlak zachodni.

W pewnym momencie wkroczyliśmy w chmury. Otoczyła nas wilgoć, przez którą przedzierały się promienie słońca:




Wokół panowała idealna cisza, a kiedy przystanęłam (byłam daleko w tyle za moimi chłopakami) słyszałam tylko łomot serca.




A potem mieliśmy chmury u stóp i piękne błękitne niebo nad nami.

Po drodze był też czas na fiki-miki na zwisających nad szlakiem drzewach, nazwanych przez nas mostami dla wiewiórek:




Pokonanie trzech mil wiodących na szczyt zajęło nam 1.5 godziny. Smyk pokonał całą trasę sam – ku naszemu zaskoczeniu. Poradził sobie z tą wspinaczką lepiej niż ja… Ale wysiadł w drodze powrotnej – narzekał na bolące stopy i kostki. Na dół szliśmy szlakiem wschodnim, nieco łagodniejszym choć dłuższym. Trasę okonaliśmy w niemal tym samym czasie co drogę w górę.

Wieczorem, nie mogąc z nadmiarau wrażeń zasnąć, Hultajstwo nie mógł się doczekać aż pójdzie do przedszkola i opowie dzieciom o tej wyprawie. 
A w poniedziałkowy ranek, jeszcze mocno zaspany, siedziąc na łóżku oświadczył:

- Mama, wczoraj to był the best day ever!

Kolejny raz udało nam się uszczęśliwić dziecko!

wtorek, 26 lipca 2011

Druga wyprawa pod namiot: Cape Sebastian

Zasmakowaliśmy w wypadach pod namiot. Wzięliśmy w piątek wolne i pojechaliśmy na trzy dni nad ocean. Tym razem sami, gdyż nasi znajomi wyjechali do Kanady – kolega bierze udział w konferencji w Edmonton.

Ponieważ Smyk nie miał innych dzieci do towarzystwa, siłą rzeczy rodzice musieli dziecku poświęcić więcej uwagi. Z drugiej strony, ponieważ było nas mniej, łatwiej nam było się zebrać i wybrać nieco dalej niż na plażę. Tym razem trochę pochodziliśmy i jeszcze dzisiaj boli nas to i owo – nawet Smyka!

Piątek poświęciliśmy na dojazd na kemping, a kiedy już się zagospodarowaliśmy, poleniuchowaliśmy nieco na plaży.

W sobotę natomiast postanowiliśmy pomęczyć nieco nóżki.
Na Cape Sebastian pojechaliśmy samochodem. Rzuta oka w lewo:




Rzut oka w prawo:




Ruszamy w lewo, tak samo jak przed dwoma laty, kiedy to wróciliśmy się ze szlaku ze względu na Smyka – jeśli ktoś ma ochotę powrócić do archiwalnego wpisu na ten temat to zapraszam tutaj.

Szlak prowadzący ze szczytu Przylądka Sebastiana na plażę u jego podnóża to jedna z ładniejszych tras, które dane mi było przetuptać. Scieżka prowadzi najpierw przez wąski zielony korytarz, Na zdjęciu poniżej widać jak wysokie są krzewy w stosunku do Smyka. Hultajstwo ma 114 cm wzrosu, ściany po obu stronach są wyższa od dorosłego człowieka.




Co jakiś czas ścieżka dochodzi do urwiska, przepaści nad samym oceanem – na szczęście te miejsca są dobrze zabezpieczone więc bezpieczne.

Po jakimś czasie korytarz zamienia się w tunel, ciemny i tajemniczy – tutaj pięciolatek może rozwinąć swoją wyobraźnię podkarmioną sugestiami rodziców.

Aż w końcu dochodzimy do niezbyt gęstego lasu.




Pierwszy leśny odcinek prowadzi grzbietem przylądka, potem zaczyna się zejście stromym zboczem, więc trasa prowadzi zakosami, utrzymując stały, niezbyt trudny do pokonania kąt nachylenia.

W pewnym momencie zaczyna docierać do nas szum fal i dostrzegamy między drzewami ocean. Przez chwilę trasa prowadzi wzdłuż klifu - zapierające dech w piersiach widoki! Natomiast ostatnie kilka metrów to uśmiech przygody: zbocze jest tak strome, że trzeba osuwać się w dół trzymajc się mocno liny. 
Hultajstwo zachwycone!
Puszczamy linę i już jesteśmy na plaży.




To całkiem spora zatoka, cała do naszj wyłącznej dyspozycji! Hen daleko dostrzegamy kilka osób nadciągających z południa, ale zawracają, a my nadal cieszymy się prywatną plażą.

Smyk tapla się w wodzie, potem przenosi się na piasek. Ja wygrzewam się na słonku. Och, jak sielsko! Szum fal kołysze do snu – chyba ucięłam sobie krótką drzemkę.




Po godzinie zrobiło się tak ciepło, że postanowiliśmy ewakuować się. Hultajstwo protestuje – rodzice nieustępliwi. Wracamy tą samą trasą, więc pierwszy odcinek to ten z linami – żal Smyka z opuszczenia plaży nieco się zmniejsza wobec takich atrakcji.

Przysiedliśmy w ocienionym miejscu przy klifie, żeby ochłonąć, odspanąć, posilić się. Po chwili odzyskaliśmy siły wyssane przez słoneczny żar, a najlepszym wskaźnikiem odzyskanej energii był Smyk – kiedy zaczął wspinać się na uschnięte drzewo i brykać na nim, wiadomo było, że możemy wracać w drogę powrotną na szczyt:




Trasa nasłonecznionym stokiem dała nam się nieco we znaki właśnie ze względu na temperaturę. Jak to możliwe, że tak ciepło? Wszak oregońskie wybrzeże nie należy do najcieplejszych, więc skąd taki skwar? Z ulgą powitaliśmy bardziej zagęszczony las z prawdziwym, głębokim cieniem. Hultajstwa upał nie zmęczył, wcale nie chciał odpoczywać, nie domagał się noszenia – dzielnie dotarł na parking o własnych siłach, bez marudzenia, za co został nagrodzony czekoladą.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Gdzie to lato? No gdzie?

Jak niektórzy z Was wiedzą, mieszkańcy ogromnej części Stanów Zjednoczonych mają wątpliwą przyjemność doświadczyć wyjątkowo skwarnego lata.
Podczas gdy w większości stanów temperatura nie spada poniżej 30 stopni Celcjusza, a w zasadzie oscyluje bliżej 40, u nas jest ledwie 23-24. Raptem trzy razy w tym roku temperatura dobiła do 29 stopni.

Wszyscy narzekają na potęgę, poza mną, bo mi właśnie takie temperatury najbardziej odpowiadają, choć bardzo mi żal Smyka, który ze łzami w oczach spogląda na basen, w którym nie może się kąpać.

Na te letnie kąpiele czekał bardzo długo, od sierpnia ubiegłego roku, a już od maja ćwiczył nurkowanie w wannie:




Dopiero dwa razy udało nam się zażyć kąpieli w naszym ogrodowym akwenie. Hultajstwa nie dało się wyciągnąć z wody aż zaczął sinieć i tak się trząsł, że nie mógł już dłużej  uciekać i dało się go wyłowić. 




Jeśli prognoza pogody na ten tydzień się sprawdzi, to może w piątek uda nam się pomoczyć.

czwartek, 21 lipca 2011

Jeden kwiat: mak

Na zredagowanie wpisu - czasu brak!





środa, 20 lipca 2011

Vivi odeszła

Bag Lady, Vivi, Vivictoria, 
albo po prostu Małgosia - odeszła na zawsze.

Pozostały po niej dzieła jej rąk, między innymi piękne, niepowtarzalne torebki, oraz Jej Blog - wirtualne miejsce, w którym część Vivi będzie nadal żyła.

Małgosiu, niech Ci tam będzie lepiej...

poniedziałek, 18 lipca 2011

Myszka w zielonej sukience

Druga myszka ukończona i już tańczy na płótnie:




Poza pierwszą wyhaftowaną przeze mnie myszką, pozostałe będą miały sukienki w innych kolorach niż proponuje opis - tak mi pasuje do koncepcji zagospodarowania tych małych baletnic.

Kolejna mysia zatańczy w sukience brzoskwiniowej, ale póki co, ciągle jeszcze igła tańcuje z nitką.

piątek, 15 lipca 2011

Rejs statkiem wycieczkowym po zatoce Elliott Bay

Czy ktoś jeszcze pamięta, że byliśmy w Seattle pod koniec maja?
Jeśli ktoś miał nadzieję, że temat został zamknięty, to się pomylił.
Dwudniowy pobyt w Seattle zakończyliśmy wycieczką statkiem po zatoce Elliott Bay.
Po kupieniu biletów mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc poszwendaliśmy się nieco po przystani. Na dłużej zatrzymaliśmy się przy łodziach straży pożarnej:




Wzbudziły one spore zainteresowanie u Smyka. Niestety  nie można ich było zwiedzać.
Kiedy nadszedł czas, ustawiliśmy się w ogonku aby wejść na pokład Spirit of Seattle:




Wydawało mi się, że taka wycieczka to będzie spora frajda dla Hultajstwa, ale okazało się, że nie dokońca. Smyk był rozczarowany, że zamiast swobodnie biegać po pokładach i zaglądać we wszelkie możliwe miesca, musi grzecznie siedzieć na krzesełku i słuchać przewodnika. Na szczęście wycieczka trwała tylko godzinę i wykorzystałam ten czas na nakarmienia dziecka - przezornie zabrałam kanapki i soczki, więc czas bezczynnego siedzenia aż tak się dziecku nie dłużył. Zwłaszcza, że po ładnie zjedzonej kanapce dostał coś słodkiego.

Kiedy już wszyscy chętni usadowili się na krzesełkach, ruszyliśmy w rejs.  
Najpierw za burtą przesuwały się budynki centrum Seattle.




Mijaliśmy znane nam już miejsca, jak chośby Seattle Aquarium czy bar, w którym dzień wcześniej jedliśmy rybę  z frytkami. Potem przepłynęliśmy obok miejsca, z którego odpływają liniowce na wycieczki na przykład na Alaskę. Pasażerowie akurat okrętowali się na takie cudo:




Widzicie ile tam pięter? Nigdy nie widziałam takiego olbrzyma z tak bliska - oj robi wrażenie!

W końcu oddaliliśmy się od nabrzeża i mogliśmy zacząć podziwiać panoramę mista od strony zatoki:




Przewodnik opowiadał - dość ciekawie, wplatając żarty i anegdoty, a ponieważ Smyk oddał się konsumpcji (nie ma to jak zaklajstrować dziecku buzię kanapką z masełkiem fistaszkowym!), więc nie nudził i dane mi było wysłuchać tego, co miał do przekazania turystom przewodnik.

W końcu zbliżyliśmy się do takiej oto kuli:




Ciekawość wszystkich została zaspokojona. Otóż jest to radar. Bardzo dokładny radar, którego głównym zadaniem jest wykrywanie pocisków i głowic balistycznych. Tutaj link dla zainteresowach z informacjami po polsku. A żeby było ciekawiej, to ten radar został przycholowany do Seattle na jedynie trzy miesiące, do przeglądu. I tak przez przypadek załapaliśmy się na taką ciekawostkę.

Ostatni fragment rejsu to port i lokalne stadiony sportowe.




Przy radarze oraz żurawiach portowych Smyk się nareszcie ożywił i zaczął zasypywać mnie pytaniami, nieco zagłuszając przewodnika. Mogłam przez chwilę doświadczyć tłumaczenia symultanicznego z opcją upraszczania przekazu, żeby pięciolatek był w stanie pojąć o co chodzi.

Przyznam, że szczegóły odnośnie stadionów sportowych niezbyt mnie interesowały, ale zapamiętałam, że jeden z nich ma murawę, która wymaga stałej temperatury, więc jest podgrzewana, co dość sporo kosztuje. 
Było też coś tam na temat mocy entuzjazmu fanów lokalnej drużyny - przy okazji jednego z meczów, na pobliskim uniwersytecie zarejestrowano wstrząsy odpowiadające dwójce na skali Richtera, ale nie było żadnego trzęsienia ziemi, to tylko fani cieszyli się ze zwycięstwa swojej drużyny.
I pewnie nie zapamiętałabym tej anegdoty gdyby nie to, że opuszczając Seattle tego smamego dnia utknęliśmy w korku spowodowanym przez rozentuzjazmowanych fanów opuszczających stadion... 
Na szczęście zmęczyony Smyk spał, więc pozostało mi jedynie wysłuchiwanie utyskiwań męża.

czwartek, 14 lipca 2011

Krople rosy

Dew Drops, czyli krple rosy, moja pierwsza chusta.




Skończyłam ją już prawie miesiąc temu, 18 czerwca - właśnie sprawdziłam na Ravelry. Trochę potrwało zanim zblokowałam, uwieczniłam na zdjęciach. Potem jeszcze musiałam się zdecydować na wybór kilku najładniejszych zdjęć z tych kilku tuzinów napstrykanych.




Jakiś czas temu dostałam od koleżanki z pracy włóczkę Fantasia firmy Joseph Galler - po kilka motków w trzech, nie pasujących do siebie kolorach. Tej beżowej było najwięcej, pięć 50-gramowych motków, po 137 metrów włóczki w motku. Sład dość dobry: 60% wełny, 20% lnu, 20% jedwabiu. Na sweter za mało, więc padło na chustę.




Wprawdzie nie byłam pewna efektu ponieważ włóczka przędziona jest tak, że ma różną grubość a poza tym do najcieńszych nie należy, ale efekt końcowy mile mnie zaskoczył.




Zawsze byłam przekonana, że moją pierwszą chustą będzie Gail - opis wykonania mam w przynajmniej pięciu egzemplarzach. Ale kiedy natrafiłam na Ravelry na wzór tej chusty, wydrukowałam go i zaczęłam dziergać  jeszcze tego samego dnia.




Zużyłam całe pięć motków, 686 metrów - zabrakło mi dosłownie dwóch metrów... Niemalże popłakałam się ze złości, żalu, frustracji... W końcu sięgnęłam do pudełka z muliną do haftowania, dobrałam kilka niteczek w podobnych kolorach i tym zamknęłam te kilka ostatnich oczek. Oglądający twierdzą, że nie widzą różnicy. Może tylko chcą być uprzejmi - nie wiem, ale prucia nie będzie.
Chusta bardzo przydaje się w chłodne poranki i już należy do tych częściej używanych wyrobów.
Jest dość spora, więc mogę się dobrze opatulić, owinąć, i jeszcze końce fantazyjnie spływają z ramion.

wtorek, 12 lipca 2011

Piwonie

Po uroku kwitnących piwonii pozostało jedynie wspomnienie i zdjęcia - niestety nie udało mi się zebrać w sobie i opublikować ich w czasie, kiedy kwiaty cieszyły oczy. Lepiej późno niż wcale.
Kłącza piwonii, które można tutaj kupić są tak maleńkie, że trzeba kilka lat poczekać zanim roślina rozrośnie się na tyle, żeby wydać kwiaty. Moja cierpliwość została hojnie wynagrodzona w tym roku - zakwitły cztery z pięciu krzaków, choć okazało się, że dwa mają kwiaty w identycznym kolorze (a miały być inne). Oczy cieszyły piwonie białe (na początku kwitnienia lekko różowawe), różowe i cyklamenowe (intensywnie różowe):






Aparat oszalał i nie sprostał zbliżeniu tej intensywnej różowości, ale na rabatkowych zdjęciach poniżej kolor bliższy rzeczywistego:





Podobnych wpisów historycznych pewnie będzie jeszcze kilka.
A  ja już się umówiłam z koleżanką z pracy, że wymienimy się piwoniami ponieważ mamy w ogródkach zupłnie inne odmiany - moja kolekcja powiększy się!

poniedziałek, 11 lipca 2011

Wakacje pod namiotem, część druga (i ostatnia)

Dwa miejsca kempingowe które zajęliśmy, przedzielone były prymitywnym płotkiem z pali. Bardzo się nam przydał do suszenia mokrych ubrań i ręczników oraz jako odpowiednik trzepaka podwórkowego. Dywanów nie trzepaliśmy - dzieciaki bawiły się na nim tak ja, dziecięciem będąc, bawiłam się na trzepaku pod blokiem:




Górna belka była nieco obluzowana i można nią było kręcić: dzieciaki urządzały zawody kto dłużej utrzyma się na belce zanim spadnie. 

Muszę przyznać, że dzieciaki wykazały się sporą twórczością jeśli chodzi o zagospodarowanie czasu od wczesnego rana po wieczór. Żadne zabawki nie były im potrzebna - udało im się znaleźć zastosowanie dla tego, co znalazły obok namiotu. Ot choćby szczapy drewna przygotowane do rozpalenia ogniska. Dzieciaki wymyśliły sobie, że zrobią z nich buty:




Buty zostały przymocowane do stóp taśmą izolacyjną - przy okazji wyszło na jaw jakie to skarby mąż wozi w samochodzie...
Nawet najmłodsza, dwuletnia Hania uczestniczyła w zabawie a radziła sobie nadspodziewanie dobrze!

Na plaży będąc zauważyliśmy foki zdążające w sobie jedynie znane miejsce. Kiedy przepływały na wysokości bawiących się dzieci, wystawiały łepki z wody i przyglądały im się ciekawie, poczym znikały pod wodą kontynuując podróż. 
A potem okazało się dokąd zmierzały:




Nieco dalej znalazły sobie miejsce wypoczynku. Była ich spora grupa i wydawało się, że śpią sobie nie zwracając uwagi na otoczenie, ale kiedy tylko podeszliśmy bliżej, kilka z nich podniosło natychmiast alarm, wszystkie foki odwróciły głowy w naszym kierunku, a kilka najbardziej ostrożnych uciekło do wody. Zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości, żeby ich już bardziej nie niepokoić.

Wieczorami dzieci obsiadały ognisko:




Zajadały pieczoną kukurydzę, parówki, kiełbaski a na deser cukierki ślazowe (marshmallows).

Zabrałam na biwak miskę do prania, żeby w niej wymyć Smyka. Po zabawie na plaży trzeba było wypłukać piach z miejsc intymnych oraz zmyć krem z filtrem a na kempingu nie było natrysków. Pozostałym dzieciakom szalenie spodobała się taka łazienka za namiotem i wszystkie domagały się kąpieli pod chmurką. Tatusiowie najpierw sarkali, że kto to widział mycie się na wyjeździe pod namiot, ale kiedy zobaczyli ile radości sprawia to dzieciom, dali spokój.

Po dniu pełnym zabawy i atrakcji Smyk był tak zmęczony, że sam stwierdził, że już chce iść spać przed swoją zwyczajową porą. Zasnął w mgnieniu oka. 




A kiedy dzieci już posnęły, rodzice obsiedli ognisko i w głęboką noc toczyli długie Polaków rozmowy przy blasku ognia:



piątek, 8 lipca 2011

Wakacje pod namiotem, część pierwsza

Ku nieopisanej radości Hultakstwa, w długi weekend z okazji Dnia Niepodległości wybraliśmy się na krótkie wakacje pod namiotem.
Znajomi pojechali już w piątek i znaleźli kemping z wolnymi miejscami, co wcale nie było takie proste w weekend, kiedy przynajmniej połowa mieszkańców USA wybiera się na wakacje. My dojechaliśmy w sobotę rano.


Smyk urządził mi pobudkę o 5:52 a ponieważ większość manatków spakowaliśmy poprzedniego dnia wieczorem, szybko uwinęliśmy się z resztą i wyruszyliśmy o 7:30 – to nasz absolutny rekord, jeszcze nigdy nie udało nam się wyjechać w jakąkolwiek podróż tak wcześnie! Nawet do pracy/przedszkola nie udaje nam się opuścić domu wcześniej.

Znajomych zastaliśmy przy śniadaniu.
Mąż zabrał się za rozbijanie namiotu i choć bez problemu zrobiłby to sam, nie odstępowało go czterech małych pomocników, którzy bardziej pałętali mu się pod nogami niż stanowili jakąkolwiek pomoc, ale za to radochy dzieciaki miały tyle, że nikt ich nie przeganiał.




Kiedy już namiot stanął dumnie na polance, dzieciaki trochę sobie pobiegały wokół niego testując czy aby linki są porządnie napięte – wytrzymały!

Potem ich uwagę przykuł ślimak, dla którego stworzyły terrarium na pniaku:




Niestety ślimak nie docenił swojego nowego mieszkania i z uporem maniaka uciekał – doliczyłam się przynajmnie czterech przymusowych powrotów do domku. Tym większe było zdumienie wszystkich kiedy po powrocie z plaży okazało się, że ślimak siedzi w swoim terrarium! Dał w końcu za wygraną czy co? Albo raczej przełożył plany ucieczki na nocną porę – następnego dnia śladu po nim nie było i przezornie nie pokazał się więcej na teranie naszego obozowiska.

W końcu zebraliśmy się, i wyruszyliśmy na plażę. Mimo, że z kempingu do plaży w linii protej było nie więcej niż 300 metrów, żeby dojść do plaży trzeba było pokonać około dwóch kilometrów ponieważ spora część wydm i plaży zostały zamknięte ze względu na ochronę tychże oraz różnych gatunków ptaków, które akurat teraz przechodzą okres lęgowy. Karawana nasza rozciągnęła się dość szybko – Smyk i Zuzia natychmiast wysforowali się na początek peletonu i niemal za nimi biegłam, tak im było pilno do piachu i słonej wody.



A na plaży – czyste szaleństwo! Niewielu osobom chciało się iść tak daleko, więc mieliśmy plażę do wyłącznej dyspozycji. Piach, woda, własne towarzystwo i piękna pogoda – tylko (albo aż) tyle wystarczy, żeby wyśmienicie się bawić przez kilka godzin. Nie tylko dzieci budowały zamki z piasku: 




Było też szaleństwo w wodzie, choć tutaj dorośli nie przejawiali entuzjazmu dzieciaków, którym najwyraźniej temperatura wody, ścinająca krew w żyłach, nie przeszkadzała.




Podczas gdy większa część Stanów Zjednoczonych skwierczała w potwornych upałach (32-37 stopni), nad oceanem było raptem 18 stopni. Ale za to niebo zdobił piękny błękit i musieliśmy się porządnie wysmarować kremem z filtrem bo tutejsze słonko potrafi nieźle opalić. Wieczorem, wstydliwie zaczerwieniły się raczkiem te miejsca, które niechlujnie opuściliśmy smarując się w zbytnim pośpiechu. Na szczęście tych czerwonych łatek było niewiele.

c.d.n

czwartek, 7 lipca 2011

Inwazja myszy

Myszeczkunia, nas woim blogu Małe co nieco, zaprosiła jakiś czas temu do wspólnego wyszywania uroczych myszek:




Każda uczestniczka, a jest ich sporo, wyszywa myszki na swojej kanwie, w dowolnej kolejności a na każdą ma trzy tygodnie. Dowiedziałam się o zabawie dość późno, kiedy już mijał termin prezentowania pierwszej myszy, stąd mój poślizg. Ale w końcu jest - Panna Myszka Nr 1:




Jej koleżanka już się pojawiła na płótnie, musi jedynie nabrać charakteru w postaci czarnych konturów i myślę, że niebawem się tutaj pojawi.

środa, 6 lipca 2011

Powojniki

Mam przy domu aż trzy powojniki.
Biały zostawili nam w spadku poprzedni właściciele. Zaczyna kwitnąć najwcześniej z całej trójki i już dawno przekwitł, a zdjęcie poniżej jest już historyczne:




Potem dokupiłam powojnik o pięknych bordowych kwiatach. Tak sobie wymyśliłam, że posadzę go obok tego białego i kiedy oba zakwitną, będę miała dwukolorowy bukiet za oknem. Natura jednak spłatała mi psikusa bo okazało się, że rośliny nie kwitną w tym samym czasie. Bordowy powojnik kwitnie dopiero teraz, jako ostatni z całej trójki.




W zeszłym roku skusiło mnie zdjęcie na pudełku z kłączem niebieskiego powojnika. Niebieski to zdecydowanie mój ulubiony kolor, więc długo nie wahałam się i zakup został dokonany. Roślinkę posadziłam z drugiej strony domu, w pobliżu okna sypialni z zamiarem puszczenia pędów tuż przy oknie, żeby było widać kwiaty z sypialni. Wiosna przyniosła kolejną niespodziankę - okazało się, że kolory na opakowaniu były przekłamane i kwiaty mają kolor jasno-fioletowy:




W tym roku pojawiło się tylko kilka kwiatów, ale mam nadzieję, że z każdym rokiem będzie ich przybywało. Powojnik fioletowy kwitnie jako drugi, po białym a przed bordowym.