środa, 29 czerwca 2011

Statystyka czytelnicza 2011 (16-29/2011)

Kto zaglądał na moje stare śmieci ten wie, że w ramach samodyscypliny czytelniczej prowadzę listę przeczytanych książek. Właśnie listę, bez recenzji - pisanie tychże zostawiam bardziej utalentowanym osobom.

Kto ma ochotę sprawdzić przez które książki zarywałam noce w piewszym kwartale, tego odsyłam tutaj.
Dzisiaj kolej na listę książek przeczytanych w kwartale drugim:


1.    David Nicholls: One day (Jeden dzień)
2.    Fannie Flagg: I still dream about you (Wciąż o tobie śnię)
3.    Tom Sniegoski: Aerie
4.    Tom Sniegoski: Reckoning
5.    Stieg Larsson: The Girl With The Dragon Tattoo
6.    Per Petterson: I curse the river of time (Przeklinam rzekę czasu)
7.    Jodi Picoult: House Rules
8.    Mark Rowlands: Philosopher and the Wolf (Filozof i wilk)
9.    Steven Saylor: Ostatnio widziany w Massilii
10. Steven Saylor: Mgliste proroctwa
11. Steven Saylor: Werdykt Cezara
12. Carlos Ruiz Zafon: Marina
13. Małgorzata Kalicińska: Zwyczajny facet
14. Sławomir Rawicz: The Long Walk (Długi marsz)


Polskie tytuły książek przeczytanych (znane mi) po angielsku podaję w nawiasach.

Jestem też w trakcie słuchania "Córki Nomadów" Waris Dirie czytnej przez Darię Trafankowską. Dobrze się słucha, równocześnie haftując lub robiąc na drutach, ale nie sądzę, żebym miała się przestawić na audiobuki. Od czasu do czasu posłucham, ale jednak nie ma to jak  tradycyjna książka.

wtorek, 28 czerwca 2011

Seattle Aquarium

Odległość między Kosmiczną Iglicą a Akwarium w Seattle jest niewielka - przespacerowaliśmy się z przyjemnością, rozkoszując się słoneczną pogodą, zatrzymując się po drodze na obiad: rybę z frytkami jak przystało na posiłek na nabrzeżu.

W akwarium, jak to w akwarium - można podglądać głównie zwierzątka, ale też i roślinki zamieszjujące akweny wodne: słone, słodkie, stojące, płynące, ciepłe, zimne...

Na samym początku ustawione są zbiorniki z rozgwiazdami, anemonami etc. które dzieci mogą sobie podotykać, pomoczyć sobie łapki w wodzie.




W zbiornikach pływały też małe rybki i płaszczki - niesamowita atrakcja dla dzieciaków.

Dwa kroki dalej, meduzy, świetnie wyeksponowane w zbiorniku w kształcie okręgu, ustawionego w pionie, podświetlanego zmieniającymi się kolorami, przed którym stały dzieci z rozdziawionymi buźkami, podziwiając przepływające ameby a to czerwone, a to zielone, niebieskie, morskie, żółte...




Ogromnym powodzenie cieszył się również model pacyficznej ośmiornicy olbrzymiej. Ta jedna z największych na świecie ośmiornic zamieszkuje wody północnego Pacyfiku i można ją spotkać wzdłuż zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Nasza sąsiadka!




Na szczęście jad ośmiornicy olbrzymiej nie jest niebezpieczny dla człowieka, a żywi się ona głównie krabami
Jak widać na zdjęciu powyżej, ośmiornica rzeczywiście jest ogromna - ramiona  mogą liczyć do 10 metrów rozpiętości. Ciało waży ok. 130 kg (rekord wynosi 272 kg).

Szalony entuzjazm wzbudziły u Smyka akwaria przestawiające życie rafy kolarowej.




Wiadomo - ich mieszkańcy mają bajeczne kolory, od których trudno oderwać wzrok.
Przez chwilę podglądaliśmy też krewnego Nemo, ale wstydliwie chował się w ukwiale, unikając obiektywu jak mógł.

Mężowi bardzo podobały się koniki morskie:




Ja natomiast zakochałam się w pewnej słodkiej foczce.




Ach ten słodki pyszczek! Spodobał jej się mój Smyk, ale bez wzajemności - czyżby Hultajstwo wyrastało na łamacza damskich serc?

Trafiliśmy na porę karmienia foki. Dostała od opiekunki lodowy okrąg z wtopionymi w niego rybami. Tutaj można obejrzeć jak się rozprawiła ze swoim posiłkiem.

Całodzienne dreptanie po Seattle dało nam się we znaki. Nawet Hultajstwo, który normalnie wydaje się mieć niespożyte pokłady energi, musiał sobie przycupnąć na ławeczce i dać odpocząć nóżkom:




Oczywiście to tylko niewielka część tego, co można zobaczyć w akwarium w Seattle. Tutaj filmik prezentujący nieco więcej zdjęć zrobionych przeze mnie, a jeśli ktoś byłby zainteresowany odwiedzeniem strony internetowej akwarium - podaję linka: Seattle Aquarium.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Radosne czapeczki

Niemal po każdym skończonym projekcie zostają mi resztki włóczki - za mało, żeby zrobić coś konkretnego, ale wyrzucić szkoda.
Czy aby na pewno niczego nie da się zrobić z tych maleńkich kłębuszków?
Czasem się da.
Po zrobieniu tego sweterka, zostało mi trochę bawełny. Akurat na małą czapeczkę:




Skoro czapeczka wesoła, kolorowa, to zaszalałam i dodałam jej jeszcze trzy szydełkowe kwiatuszki oraz spiralki zamiast pompona.
Kiedy kupiłam tę bawełnę i zamówienie przyszło do domu, okazało się, że jeden z motków ma inny odcień. Oj zła byłam! Bardzo zła! Mogłam składać reklamację, ale nie zrobiłam tego, pokombinowałam, że na sweterek wystarczyło a kłębuszek w innych kolorach został. 
Teraz przyszła na niego kolej - przerobiłam go na drugą czapeczkę:




Kiedy się popatrzy na obie czapeczki razem to wyraźnie widać różnicę w odcieniach:




Kiedy zabierałam się za czapeczki, był to projekt do szuflady - nie miałam pojęcia, kto miłaby je nosić. Ale w miarę przerabiania oczek przyszedł pomysł, żeby podarować je dwóm maleńkim dziewczynkom. Póki co, pora nie czapkowa, więc poleżą trochę w szufladzie, a w grudniu będą jak znalazł pod choinkę. To takie czapeczki bardzo akuratne na naszą łagodną zimę.




Zbliżenie kwiatków trochę nieostre, ale nie udało mi się zrobić lepszego zdjęcia.
Jak widać, czapeczki nieco się różnią szczegółami: inaczej robiona jest dolna plisa, inne oczka kwiatuszków.




Bawełny zostało mi jeszcze odrobinkę,  malusieńko, ale myślę, że i jeszcze ta resztkunia na coś zostanie wykorzystana.




piątek, 24 czerwca 2011

Seattle

Skoro pojechaliśmy do Seattle żeby zobaczyć Space Needle, nie mogliśmy nie wjechać na górę, tym bardziej, że pogoda była piękna, dając nadzieję na ładne widoki.
Kolejka do kas nawet nie była taka długa - dzień powszedni zawsze nieco ogranicza tłumy w atrakcyjnych miejscach. Wkrótce, szarpani porywami wiatru, podziwialiśmy panoramę Seattle i okolic.


Seattle - Downtown

Drapacze chmur w centrum miasta wydają się bardzo wysokie, ale prawda jest taka, że nie mogą być wyższe niż 1000 stóp (304.8 m) - tak stanowią przepisy, ustanowione ze względu na obecność w okolicy aż trzech lotnisk.

Seattle było przez wiele lat główną siedzibą Boeinga (założonego w 1916), który jednak przeniósł się w 2001 do Chicago z powodu ulg podatkowych i lepszego klimatu handlowego, pozostawiając w pobliżu m.in. siedzibę sekcji samolotów cywilnych oraz kilka wielkich zakładów produkcyjnych, przy których działa Muzeum Lotnictwa. Ponieważ nasz pobyt w Seattle trwał raptem dwa dni, do muzeum nie wybraliśmy się - trzeba sobie coś zostawić na następny raz.


Seattle - Lake Union

Zwiedzając Burke Musem, dowiedzieliśmy się że nazwa miasta pochodzi od zniekształconego imienia wodza okolicznych plemion Duwamish and Suquamish, Noah Sealth, zwanego częściej Chief Seattle (Wódz Seattle). 
Do Muzem jeszcze powrócimy, bo choć niewielkie, to nader ciekawe.


Seattle - Magnolia

Dzielnica na zdjęciu powyżej ma piękną nazwę Magnolia. Ale okazuje się, że została tak nazwana przez pomyłkę: otóż kapitam George Vancouver dostrzegł z pokładu statku drzewa i przekonany był, że to magnolie. Dokonał stosownego zapisu w dzienniku pokładowym i tak zostało.  Ale ponieważ mieszkańcy dzielnicy zaczęli sadzić magnolie, istnieje spore prawdopodobieństwo że za ileś lat oblicze dzielnicy dopasuje się do nazwy.
Nad dzielnicą górują nadajniki trzech największych stacji telewizyjnych.


Elliott Bay
Seattle leży pomiędzy Zatoką Puget (powyżej jej fragment: Elliott Bay)  a jeziorem Waszyngtona z ujściem na Pacyfik. Góry, widoczne na zdjęciu, to Olympic Mountains, zdjęcie których zdobi nagłówek niniejszego blogu. 






Seattle - Port
Miałam poważny problem z wyborem zdjęć. Zdecydowanie najładniejsze są te panoramiczne, ale ze względów technicznych trudno by było je tu zaprezentować w pełnej krasie - zmniejszanie zdjęć nie sprzyja pokazywaniu widoków. Poszłam więc na kompromis i wstawiłam zwykłe zdjęcia, natomiast panoramiczne stanowią część składową filmu zmontowanego ze zdjęć zrobionych z tarasu widokowego Space Needle. Mam nadzieję, że spodobają się Wam.

czwartek, 23 czerwca 2011

Zupa czekoladowa i pierwsza noc w namiocie

Namiot został przetestowany.
W zasadzie było to bardziej sprawdzenie czy dziecko nie będzie się bało spać w namiocie.

W piątek mąż oświadczył:

- Dzisiaj śpimy z Bąblem w namiocie!

I spali.
Smyk był tak podekscytowany, że długo nie mógł zasnąć.
Noc była ciepła, więc mimo, że dziecku udało się wykopać przez sen ze śpiwora, to nie zmarzł.

A ja miałam cały piątkowy wieczór i pusty, cichy dom do wyłącznej dyspozycji.
O takich "wakacjach" marzy każda mama! No może nie każda, ale myślę, że sporo.

Rano chłopaki zwalili mi się do łóżka dość  późno, bo około ósmej - normalnie Smyk urządza mi pobudkę tak o 6.00-6.30. Hultajstwo zachwycone, więc możemy planować prawdziwy wypad pod namiot.


*          *          *


Smyk uwielbia budyń czekoladowy. Zapasy z Polski już się nam skończyły, więc kupiłam amerykański pudding na ciepło. Też podszedł Hultajstwu.
Następnego dnia przynosi z spiżarki opakowanie puddingu w proszku z żądaniem:

- Mamazrób mi tą zupę!

I teraz jadamy od czasu do czasu "zupę czekoladową" albo waniliową, która też dziecku smakuje.


wtorek, 21 czerwca 2011

Ramka w stokrotki

Co jakiś czas bawię się dekupażem. Te moje próby są nadal bardzo nieporadne a efekty, powiedzmy sobie, nie powalające na kolana, ale czasem uda mi się samą siebie zaskoczyć.

Dzisiaj taka miła niespodzianka, coś, co nawet mi się podoba - ramka w stokrotki:




Ramkę z surowego drewna kupiłam w sklepie sieci Michael's za całe 75 centów. Pomalowałam farbą - chyba akrylową, ale ja do  takich szczegółów mam słabą pamięć. W każdym razie farba do tego typu rzeczy przeznaczona.
Ponieważ wycinanie a potem naklejanie motywów z serwetek nie bardzo mi wychodzi, poszłam na łatwiznę i stokrotki wycięłam z naklejek adresowych na koperty, ogólnie dostępnych na stoiskach z materiałami biurowymi. Mają od spodu klej, więc nie musiałam się paćkać. Ozdobny dziurkacz stokrotkowy kupiłam już jakiś czas temu. Żółte środki wycięte zwykłym dziurkaczem - papier do drukarek.

Stokrotki są nieco wypukłe, ale nie wydaje mi się, żeby to stanowiło wadę.

Misio jest mój - ma już swoje lata, wytarte oczka, przetarte szwy, wyliniałe futerko, ale wiąże się z nim tyle wspomnień, że nie mam zamiaru się z nim rozstawać.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Poliglota

Urzęduję sobie pewnego ranka w łazience, kiedy to przychodzi do mnie Hultajstwo i z błyskiem w oku oświadcza:

-       Mama, a ja umiem trochę hiszpański!
-       Taaak??? To powiedz coś.
-       Duos, tres, quatro, cinco…
-       Uno, dos.
-       Uno, dos.
-       No to policzmy do dziesięciu...

Od sześciu do dziesięciu było nieco trudniej, ale bystrzacha załapał.

Zastanawiałam się kto go nauczył tego liczenia po hiszpańsku. Myślałam, że może w przedszkolu, ale nie – złapał z telewizji. Między bajkami puszczanymi na kanale publicznym,  jako takie małe przerywniki, pani uczy m. in. liczenia po hiszpańsku.
Wpadło Smykowi do ucha i zostało.

Kilka dni temu zapisałam Smyka do zerówki. Każde dzecko dostaje przy tej okazji książeczę dwujęzyczną: nad obrazkiem jest tekst po angielsku, pod obrazkiem – po hiszpańsku. Smyk czyta tekst po angielsku, ja po hiszpańsku. Sprawia mu to niesamowitą frajdę. Zobaczymy jak długo potrwa ta faza na hiszpański…

piątek, 17 czerwca 2011

Przygotowania do wyjazdu pod namiot


Wyjazd pod namiot nabiera realnych kształtów. 
Mąż kupił ogromny namiot, twierdząc, że nasz stary jest za mały – ja uważam, że jest wystarczający duży, ale co się będę kłócić o pierdoły.
Nowy namiot został rozbity w ogródku – dlaczego akurat pod samymi sznurami do wieszania prania, pozostanie dla mnie tajemnicą.
Namiot jest tak duży, że ma w środku dopinaną przegrodę, dzielącą namiot na dwie części. W jednej części został natychmiast ustawiony materac dmuchany, uprzednio gruntownie przetestowany przez Hultajstwo. Przypinam z mężem przegrodę, a Smyk skacząc po materacu pyta:

-       A gdzie my tu możemy mieć wannę?

Stanęło na tym, że po drugiej stronie zasłonki mamy łazienkę.
Teraz tylko musimy dokupić przyczepkę na którą załadujemy wannę i możemy jechać  pod namiot!


*          *          *

Muszę zrobić krótką przerwę w opisywaniu naszych majowych wojaży ponieważ nazbierało mi się kilka bieżących spraw, i nie chcę żeby mi one gdzieć "uciekły."

środa, 15 czerwca 2011

Spełniamy smykowe marzenia

Drugiego dnia dotarliśmy do celu naszych wakacji czyli do Seattle.
Jeszcze na obrzeżach miasta lało jak z cebra, ale kiedy dotarliśmy do centrum, pogoda, błękitem nieba, słonecznie przeczyła obiegowym stereotypom jakoby w Seattle cały czasa padało.
Zaparkowaliśmy samochód, rzut oka na mapę i udajemy się w kieunku obiektu westchnień Smyka. Kilka przecznic i jest:




Górująca nad okolicą, wspaniała kosmiczna iglica: Space Needle, główny symbol Seattle, zbudowana w 1962 roku z okazji światowych targów.




Space Needle to 184-metrowy stalowy słup z latającym spodkiem na wierzchołku, w którym znajduje się taras obserwacyjny oraz dość droga restauracja. Budynek ma super szybkie windy, zabierające turystów na górę w 41 sekund (4.5 metra na sekundę) - tutaj filmowa relacja z jazdy w dół.




Taras zaliczyliśmy, natomiast restaurację odpuściliśmy sobie, choć ciekawa: platforma restauracji obraca się o 360 stopni w 47 minut. Jedząc można podziwiać panoramę miasta i okolic.




Wracając do smykowych marzeń - skąd się wzięła chęć zobaczenia Space Needle na własne oczy? Najulubieńsza koleżanka z przedszkola, Verena, ma w Seattle rodzinę. Po powrocie z wyjazdu na Swięto Dziękczynienia w listopadzie ubiegłego roku naopowiadała Hultajstwu o mieście i iglicy i dziecko zaczęło nam wiercić dziurę w brzuchu:

- Ja chę pojechać do Seattle! Ja chcę pojechać do Space Needle!




Ponieważ w miarę upływu czasu chęć zobaczenia Space Needle wcale dziecku nie przeszła, obiecaliśmy Mu że pojedziemy i zaplanowaliśmy wyjazd do Seattle. Prawdę powiedziawszy, też mieliśmy ochotę zobaczyć i samo Seattle i Space Needle.




Jak można się domyślić, zdjęć napstrykaliśmy bez liku. Spokojnie wystarczyło na zmontowanie kilku pamiątkowych filmików. Bohaterką prezentowanego dzisiaj jest...


Na ostatnim zdjęciu, panorama miasta (wraz z Space Needle oczywiście) - widok z zatoki Eliot Bay.




W czasie dwudniowego pobytu w Seattle udało nam się zobaczyć jeszcze kilka innych miejsc, które postaram się pokazać jak już się zdecyduję które zdjęcia podobają mi się najbardziej - a to zadanie dość trudne.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

W hotelowym raju

Hultajstwo uwielbia pomieszkiwanie w hotelu.
Szczególnie w takim z krytym basenem.
Życzeniu dziecka stało się zadość i znaleźliśmy odpowiedni hotel z basenem.
Wprawdzie wieczorem byliśmy już tak zmęczeni, że my (rodzice) najchętniej zwalilibyśmy się do łóżka, ale jak się posiada na własność mały gejzerek tryskający energią przez większą część doby to nie ma zmiłuj się i trzeba wskoczyć w stój kąpielowy i pognać na basen. Na szczęście woda w basenie ciepła, dużo cieplejsza niż zwyczajowo w tego typu obiektach, a do tego obowiązkowo jest tak zwana hot tub czyli jacuzi z gazowanym ukropem - to chyba najbardziej adekwatne określenie bąbelkowej kąpieli o temperaturze na granicy wytrzymałości.

Zdjęć z basenu nie będzie, ale za to będzie zdjęcie mebla, które zamieniło w oczach Smyka hotelowy pokój w raj na ziemi.




Trafił nam się pokój rodzinny z wydzielonym aneksem dla dzieci a w nim - piętrowe łóżko! Spełnienie marzenia pięcioletniego chłopczyka - jedynaka.
Kiedy Smyk zobaczył to łóżko, przez resztę wakacji moglibyśmy nie opuszczać hotelu, i tylko biegać między basenem a górną prycza.

Mebel został odpowiednio potraktowany - jako plac zabw i tor przeszkód.
Żeby było jeszcze bardziej czadowo, aneks miał swój własny telewizor, i Smyk mógł oglądać bajki w łóżku!




W ściance oddzielającej pokój dziecięcy od pokoju rodziców było okienko. Smyk oczywiście zaglądał do nas cały czas i sprawiało mu to ogromną radochę.




Kiedy przyszła pora spania, nie było problemów z zagnaniem dziecka do łóżka. Oczywiście Smyk spał na górze a ja tylko dwa razy wstawałam i dosuwałam go do ściany żeby nie spadł. Tata rozesłał na dole wszystkie koce i poduszki, żeby w razie czego złagodzić nieco upadek, ale na szczęście Hultajstwo nie spadło.

Wygląda na to, że teraz, wybierając się na wakacje, będziemy musieli szukać hotelu nie tylko z basenem, ale jeszcze z piętrowym łóżkiem.
W związku z tym planujemy przetestować spanie pod namiotem...

piątek, 10 czerwca 2011

Tajemnicze kopce Mima Mounds

Do Mima Mounds Natural Area Preserve wybraliśmy się drugiego dnia naszych mini-wakacji.

Mima Mounds to takie niskie, spłaszczone kopce, okrągłe lub owalne, ułożone z zadziwiającą regularnością obok siebie. Najlepiej to szczególne ułożenie widać z lotu ptaka. Ponieważ, póki co, nie dysponujemy własnymi skrzydłami, ani naturalnymi, ani podrobionymi, zamieszczam dwa zdjęcia znalezione w necie (tutaj), pozostałe zdjęcia zrobiłam osobiście.






Mima Mounds Natural Area Preserve w stanie Waszyngton zajmuje powierzchnię 2,5 km2. Tutejsze kopce mają wysokość od 1.8 do 2.4 metra i 9 metrów średnicy. Podobne kopce można znaleźć również i na innych kontynentach - miewają średnicę od 3 do ponad 50 metrów, a wysokość od 30 cm do ponad 2 metrów. 




Nikt nie wie jak powstały, skąd się wzięły – czy to formacje naturalne, czy stworzone ręką człowieka.
Oczywiście istnieje przynajmniej kilka (albo kilkananaście) hipotez usiłujących to wyjaśnić.
Powstanie kopców tłumaczy się przemieszczaniem się lodowców, erozją, interakcją wiatru i roślinności, trzęsieniami ziemi, tsunami, wybuchami wulkanów, a nawet mozolnej pracy gryzoni goferów przy budowie podziemnych nor.




Przez jakiś czas upatrywano w nich miejsce pochówku Indian, ale od dawna wiadomo, że to nieprawda.
Żadnej z hipotez nie udało się do tej pory potwierdzić a tajemnicze kopce trwają i fascynują.

Tutaj króciutki filmik – widać na nim Smyka na dowód, że byliśmy tam naprawdę.

środa, 8 czerwca 2011

Jaskinia Małp (Ape Cave, WA) - Przygoda

Jak napisałam w poprzednim wpisie, łatwiejsza trasa w Jaskini Małp, choć ciekawa, nie zmęczyła nas w stopniu wystarczającym, w związku z tym postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda trasa trudniejsza.

Już po kilku metrach na naszej drodze stanęły wielkie, wysokie na kika metrów,  rumowiska skalne, wcale nie takie łatwe do pokonania. Z pierwszym zmierzyliśmy się pełni entuzjazmu, który ulatniał się w miarę zalewającego nas potu z każdą kolejną przeszkodą, a końca ich nie było widać - i nie mam tu na myśli otaczających nas ciemności. 




Brnęliśmy jednak, mniej lub bardziej dzielnie, przed siebie licząc cały czas, że ta kupa kamieni to już na pewno ostatnia, a po niej będzie równiutki chodnik jak w części łatwiejszej. 


Ależ byliśmy naiwni! 


Nie zawróciliśmy, ponieważ trudniejsza część jaskini ma też wyjście na końcu, doszliśmy więc do wniosku, że już pewnie i tak niedaleko do wyjścia. 


O jakże się myliliśmy! 


Przynajmniej dwa razy mąż musiał mi pomóc bo nie dałabym rady, a ile razy przenosiliśmy, podciągaliśmy, podawaliśmy sobie Smyka to nawet nie zliczę. Cały czas musiał być ubezpieczany żeby nie doszło do jakiejś tragedii. 

Kiedy w pewnym momencie wypowiedziałam na głos nurtujące mnie i męża wątpliwości co do stosowności wyboru tej trasy, przestraszony już mocno Smyk rozpłakał się, więc przez resztę trasy robiliśmy dobrą minę do złej gry, udawaliśmy entuzjazm, przedstawialiśmy trudy jako najwaspanialszą przygodę, której wszyscy będą nam zazdrościć. 


Na szczęście w latarkach mieliśmy nowiutkie baterie, co nie było bez znaczenia ponieważ stanowiły one nasze jedyne źródło światła. A pałętaliśmy się w tych ciemnościach przez prawie trzy godziny.




Kiedy już wyszliśmy na światło dzienne, byliśmy mokrzy od zewnątrz – za sprawą kapiącej nam na głowy wody, oraz od wewnątrz – upoceni jak po niezłym treningu. Zakwasy miałam przez kilka kolejnych dni. 
Żeby było ciekawiej, wracając na parking (już górą, na powierzchni ziemi), przedzieraliśmy się przez zaspy śnieżne, i bardzo szybko mieliśmy też mokro w butach.
W końcu Smyk wysiadł i resztę drogi pokonał, jak zwykle pod koniec każdej wycieczki, niesiony przez tatę.




Zdecydowanie nie jest to tarsa dla dzieci, a dla wysportowanych, wytrzymałych osób, bardzo sprawnych fizycznie.
W tej części jaskini spotkaliśmy tylko dwie osoby.

Wakacje rozpoczęliśmy mocnym uderzeniem i nieźle daliśmy sobie w kość. Później wykazaliśmy się nieco większym rozsądkiem i nie ryzykowaliśmy już tak bardzo. 
O czym – c.d.n.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Jaskinia Małp (Ape Cave, WA)

Ostatni weekend maja w USA jest zazwyczaj dłuższy o jeden dzień z racji obchodzonego wtedy Memorial Day. Jest to również zwyczajowy początek sezonu letniego. W tym roku natura zbytnio się tym nie przejęła, zafundowała nam temperatury bardziej marcowe niż letnie, obficie pokropione ulewnym deszczem, a co poniektórzy amatorzy kempingowania musieli strząsać z namiotów śnieg.

My również dołączyliśmy do tłumu pędzącego na krótkie wakacje, tyle, że wziąwszy dwa dni wolnego, wyruszyliśmy dwa dni przed resztą.

Tym razem wybraliśmy się na północ, do stanu Waszyngton.
Głównym celem tej wyprawy było spełnienie Smykowego marzenia, ale o tym w stosownym czasie. Zanim do tego doszło, przeżyliśmy prawdziwą przygodę zwiedzając Jaskinię Małp - Ape Cave.

Ape Cave to jaskinia lawowa, naturalny tunel, utworzony przez lawę pod powierzchnią ziemi. Ape Cave jest trzecią co do długości jaskinią lawową na świecie, a najdłuższą w części kontynentalnej Stanów Zjednoczonych - mierzy 3978 metrów (niektóre źródła podają 3975 metrów.) Tego typu formacja to prawdziwa rzadkość w tych rejonach, ponieważ większość stożków wulkanicznych w Górach Kaskadowych to stratowulkany, stożki których budują skały piroklastyczne czyli powstałe ze stałych produktów wydostających się z wnętrza wulkanu (głazy, kamienie, bomby wulkaniczne, lapilli, pumeks, scoria, popioły wulkaniczne, pyły) a nie lawa – ta wydobywa się podczas wybuchu wulkanów tarczowych. (Ja sama z siebie aż taka mądra nie jestem – informacje te zasięgnęłam z kilku stron Wikipedii.)

Ape Cave znajduje się w popbliżu góry-wulkanu Mount St. Helens, niestety tego dnia lało i nie było nam dane podziwiać żadnych widoków. Trochę szkoda.

Jaskinia Małp została odkryta w 1947 roku, a trzy lata później zbadali ją skauci, nadając jej też nazwę. 
A dlaczego akurat Jaskinia Małp? 
W tych rejonach jedyne małpy występują wszak tylko w ogrodach zoologicznych. 
Udało mi się znaleźć dwie hipotezy. Zgodnie z jedną z nich, skauci wybrali nazwę na cześć swoich sponsorów, druga hipoteza głosi, że byli zafascynowani opowieściami lokalnych plemion indiańskich o Wielkiej Stopie.



  
Wracając do naszej wyprawy do Jaskini Małp, odpowiednio wyposażeni w lampki-czołówki (sztuk 3) oraz dwie mocne latarki, zapuściliśmy się w mroczny tunel.
Zejście znajduje się mniej więcej w połowie jaskini, a zwiedzający mają do wyboru dwie możliwości: w jedną stronę idą ci, którzy wolą trasę łatwiejszą, w drugą ci, którym nie straszne trudy odkrywców.




Ruszyliśmy w tę łatwiejszą stronę. Ponieważ jaskinia ma kształt rury, bez żadnych odchodzących odnóg, zgubić się nie można. Nie ma takiej możliwości. 




Łatwiejszą trasą dochodzi się do końca i wraca tą samą trasą. Zgodnie z informacją, trasa jest łatwa. Idzie się niemal jak po miejskim chodniku, żadnych niedogodności, nierówności, jedynie na końcu ci, co chcą dotrzeć do samiusieńkiego końca, muszą ostatnie metry pokonać na czworaka – co oczywiście uczyniliśmy i było wesoło.




Spotkaliśmy nielicznych zwiedzających (zaleta wypraw czwartkowych), niemal cały czas nie dochodziły do nas żadne głosy, poza naszymi własnymi.
Kiedy wróciliśmy do punktu wyjścia odczuwaliśmy spory niedosyt – nawet nie zdołaliśmy się zmęczyć! W związku z tym wybraliśmy się na zwiedzanie trasy trudniejszej. Ale o tym następnym razem.

piątek, 3 czerwca 2011

Do dwóch razy sztuka, czyli "Różowy Bambusik"

Dostałam na urodziny włóczkę od koleżanki, z którą dzielimy kilka zainteresowań, między innymi tych związanych z kłębuszkami.
Zostałam obdarowana czterema motkami mieszanki akrylu (75%) i wiskozy z bambusa (25%) o nazwie SPA firmy Naturally Caron w kolorze brudnego różu. W każdym motku, ważącym 80 g, było 230 metrów włóczki.

Wymyśliłam sobie sweterek, jaki chciałam, żeby z niej powstał i zabrałam się za dzierganie.

Po miesiącu mozolenia się wyszło coś takiego:




Całkiem ładna bluzka, prawda? Problem w tym, że o jakieś 3 rozmiary za mały... Próbkę zrobiłam, a jakże! Nie uwzględniłam niestety, że ostatnio trochę mnie przybyło, a poza tym włóczka należy do tych lejących się i wyciągnęła się w dół, zężając cały wyrób.

Co było robić! Trzeba było pruć. Ale, że leniwe ze mnie stworzenie, sprułam jedynie przód bo wykombinowałam sobie, że jak zrobię coś rozpinanego, to obejdzie się bez przerabiania całości.

Efekt drugiego podejścia:





Teraz już mogę się w nim publicznie pokazywać, bez wywoływania grozy i paniki.
Jednocześnie pracuję nad pozbyciem się zbędnej tkanki tłuszczowej, ale to wychodzi mi dużo gorzej niż robienie na drutach.

Poły sweterka spięte są tylko w jednym miejscu, haftką, którą chwilowo maskuje guzik.




Jeszcze nie dopracowałam metody zapinania tego guzika, skłaniam się jednak ku pętelce. Póki co, guzik przyczepiony jest agrafką. Płatki róży powoduję, że guzik jest mocno wypukły,  nie za dobry do tego sweterka, ale tak mi się spodobał w sklepie, że postanowiłam go kupić.
Moim zdaniem idealnie pasuje i kolorem i stylem.

Na koniec jeszcze zbliżenie plisy zdobiącej mankiety i dół swetra:




Korzystałam z jednej z książek Nicky Epstein, ale się pomyliłam i wyszło coś innego - coś co widziałam w innych publikacjach, a może w internecie?

Robiąc Różowy Bambusik niemal pobiłam kolejny rekord długości dziergania - prawie dwa miesiące! Ale jakby nie było, zrobiłam jeden cały sweter i 1/4 drugiego...

Sweterek miałam na sobie dopiero raz - pogoda u nas, póki co, nie sprzyja noszeniu tego typu ubrań. Podobno w weekend ma u nas na dwa dni zabawić lato, ale od poniedziałku wracamy do przedwiośnia, przynajmniej w kwestii temperatury.

środa, 1 czerwca 2011

Względność czasu

Podobno czas upływa w takim samym rytmie, mierzonym w sekundach, minutach, godzinach, dniach, tygodniach, miesiącach, latach...

Podobno...

Jakże jendak potrafi się dłużyć ta sama godzina - pamiętacie czasy szkolne? Klasówki? Odpytywanie przy tablicy? I niemal pewność, że wakacje chyba nigdy nie nadejdą...

I jakimże dziwnym trafem ten sam czas ciągnący się w szkole w nieskończoność, tak około trzydziestki nagle nabiera tempa, rozpędza się i pędzi na łeb na szyję - po co? Na co? Dokąd?

A skąd to nagle naszło Motylka na takie refleksje?
A za sprawą zegara skontruowanego przez Hultajstwo:





Mama gotowała obiad, dziecko zorganizowało sobie czas.

Nie bardzo to widać na zdjęciu, ale wskazówki są wycięte osobno i przyczepione do zegara takim specjalnym spinaczem odpiętym od jakiejś przedszkolnej pracy.
Smyk głuchy pozostał na moje tłumaczenia, że na zegarze jest 12 godzin - nie chciał nawet porównać z tym wiszącym na ścianie.
Względność czasu na całego!

Zegar został przyczepiony różowym magnesem do lampki nocnej i odmierza teraz Smykowi godziny spokojnego nocnego odpoczynku.